30 lat temu Ameryka próbowała zbliżyć Chiny do gospodarki Zachodu. Dzisiaj obawia się utraty dominacji na rzecz chińskiego mocarstwa. A strach nacjonalistycznej Ameryki przed nacjonalistycznymi Chinami to dla Trumpa szansa na reelekcję.
W Waszyngtonie nacjonalistyczne sentymenty pokrywa się narzekaniem na to, że Chińczycy łamią prawa człowieka w Tybecie, ujgurskim regionie Sinciang i w Hongkongu – za to na republikańskim pikniku w Arizonie (300 osób, głównie emerytów, zero masek) można je wyrażać otwarcie. Bo rosnąca pozycja Chin jest niedopuszczalna. Bo USA niedługo przestaną dominować na świecie, o Morzu Południowochińskim nie wspominając. Mówi o tym Trump, mówi o tym jego sekretarz stanu Mike Pompeo, a za nimi powtarza to chórem cała prawica w Kongresie.
Strach nacjonalistycznej Ameryki przed nacjonalistycznymi Chinami to dla Trumpa szansa na reelekcję. I jedyna obrona przed szalejącym wirusem, z którym inne rozwinięte kraje poradziły sobie znacznie sprawniej. Dlatego SARS-CoV-2 to oczywiście „chiński” wirus, być może nawet wyprodukowany przez chiński rząd w laboratorium w Wuhan, choć – co znamienne – w tym samym czasie Chińczyków ich własne media straszą, że koronawirus to produkcja CIA.
czytaj także
Dawno, dawno temu, czyli w 2016 roku, Trump też budował swoją pierwszą kampanię prezydencką na antychińskich nastrojach, obiecując odwet za kradzież amerykańskich technologii, własności intelektualnej i amerykańskich miejsc pracy.
Tu może słowo o starszej historii relacji amerykańsko-chińskich. Amerykanie, przynajmniej oficjalnie, zawsze wierzyli, że rozwój gospodarczy Chin przyniesie liberalizację i przybliży koniec rządów partii komunistycznej. Zapewniał o tym już Bill Clinton, gdy przyznawał Chinom najwyższe uprzywilejowanie w wymianie handlowej (za co republikanie nie szczędzili mu wtedy krytyki). Jedną z największych porażek amerykańskiej polityki zagranicznej jest fakt, że szalony miks niby-kapitalizmu z niby-komunizmem tak świetnie działa. Stąd bicie na alarm zarówno na prawicy, jak i w tzw. demokratycznym centrum.
Wszystko to zaś należy rozumieć w kontekście nowego układu sił w stosunkach międzynarodowych, gdzie Ameryka oddaje coraz więcej pola innym graczom – Chinom, Rosji, Indiom czy Turcji. To w tym kontekście trzeba widzieć dwa wielkie przedsięwzięcia Pekinu – stopniowe podważanie autonomii Hongkongu oraz przetrzymywanie Ujgurów w obozach koncentracyjnych, żeby ich „dostosowywać kulturowo” do polityki jednych Chin.
Kolejnym ważnym kontekstem jest sukces chińskiej firmy Huawei Technologies, największego producenta smartfonów na świecie – i skandal wokół niej. Amerykanów przeraziła zarówno technologiczna niezależność Huawei, jak i domniemane powiązania koncernu z rządem Chin oraz wykorzystywanie jego technologii do masowego szpiegowania ludności.
Już Barack Obama dostrzegał konieczność modyfikacji stosunków z Chinami jako jedyną szansę na zachowanie dominacji na azjatyckim Pacyfiku – bo tego, że ta dominacja jest zasadna, nie zakwestionowała dotąd żadna z partii. W pewnym sensie Trump kontynuuje jego politykę, tak jak kontynuuje do pewnego stopnia jego izolacyjną politykę międzynarodową, nawet jeśli czyni to z gracją słonia w składzie porcelany.
Tak czy owak, wiosną 2018 roku rozpoczęła się amerykańsko-chińska wojna taryfowa. Najpierw Trump nałożył taryfy na importy stali i aluminium, w tym z Chin. Potem zaczął się prawdziwy wyścig taryfowy po obu stronach, obejmujący produkty warte miliardy dolarów, który trwał ponad rok. Chiny ograniczyły kupno produktów rolniczych z USA, a administracja Trumpa oficjalnie oskarżyła Chiny o manipulowanie walutą.
czytaj także
W październiku 2019 roku oba kraje zaczęły pracę nad tak zwaną „pierwszą fazą” nowego układu handlowego. Ameryka obiecywała zawieszenie niektórych taryf celnych, a Chiny miały kupować więcej produktów rolniczych ze Stanów.
I wtedy uderzył koronawirus, niszcząc dobrą passę gospodarczą w obu krajach. Rozpoczęło się karanie i wydalanie dziennikarzy oraz dyplomatów. Rozmowy o przyszłości handlu zostały zerwane.
W marcu 2020 roku Chiny wycofały akredytację dla dziennikarzy najważniejszych amerykańskich gazet, przez co musieli oni wyjechać z kraju.
W czerwcu administracja Trumpa ogłosiła, że zaczyna traktować cztery chińskie media w Ameryce jako instytucje zasadniczo propagandowe i podporządkowane ambasadzie.
czytaj także
22 lipca Trump dał Chinom trzy dni na zamknięcie konsulatu w Houston, pierwszej chińskiej placówki dyplomatycznej otwartej po normalizacji stosunków amerykańsko-chińskich w 1979 roku.
Sytuacja wciąż eskaluje. Na porządku dziennym są zapowiedzi dalszych sankcji wobec chińskich firm, a nawet rozważania, czy nie objąć sankcjami całej Komunistycznej Partii Chin.
„Chińczycy desperacko chcą, żeby Śpiący Joe Biden wygrał prezydenturę, żeby mogli dalej łupić Stany Zjednoczone, tak jak to robili przez dekady, dopóki nie zostałem prezydentem” – napisał Trump na Twitterze 20 maja.
czytaj także
Mimo to, wbrew pozorom, jak pisze Michael Schuman dla magazynu „Atlantic”, najwyższy przywódca Xi Jinping i jego ekipa być może wcale nie mają ochoty na zmianę prezydenta w Ameryce. Chaos administracji Trumpa im służy, zwłaszcza w rozgrywaniu własnej polityki międzynarodowej w Azji Wschodniej i na całym świecie. No i nie muszą się przejmować prawami człowieka; wiedzą, że dla współczesnej Ameryki to bez znaczenia.