Tegoroczne wybory w USA symbolicznie zbiegają się z głębokimi przemianami światowego porządku i schyłkiem dominacji Zachodu – a szczególnie Ameryki – w świecie.
Wybory prezydenckie w Ameryce zawsze przyciągają baczną uwagę całego świata. Po części ze względu na swój spektakularny rozmach, po części przez to, jak wiele w polityce międzynarodowej zależy od tego, kto zasiada w Białym Domu. Jednak wybory to również ten moment, gdy Ameryka szczególnie mocno odciska w świecie piętno swojej kultury. Jej globalny wpływ wydaje się w tej chwili przemożny.
Sfery polityczne i eksperckie przyglądają się wyborom przez pryzmat swoich interesów strategicznych. Jednak większość ludzi na świecie będzie je śledzić z niejasnym przeczuciem, że w tych wyborach ważą się ich własne losy. Czy tego chcemy, czy nie, wizerunek prezydenta Stanów Zjednoczonych rzutuje na wizerunek całego kraju. Z pewnością tak jest w przypadku Donalda Trumpa, którego prezydentura wywołała eskalację nastrojów wobec Ameryki.
Tegoroczne wybory w USA symbolicznie zbiegają się z głębokimi przemianami światowego porządku i schyłkiem dominacji Zachodu – a szczególnie Ameryki – w świecie. Stawką jest idea amerykańskiego przywództwa w świecie – ta sama, która przyświecała neokonserwatystom zwiastującym „The New American Century”, nowe stulecie pod przewodnictwem Ameryki. A ta idea na naszych oczach rozsypuje się w proch.
Instytucje zajmujące się badaniem opinii publicznej nieustannie monitorują wizerunek Ameryki na świecie. Reputację i wpływy Stanów Zjednoczonych badają też tysiące sondaży krajowych i lokalnych. Niemal wszystkie dane liczbowe, jakie dziś znamy, jednoznacznie wskazują, że od dnia wyboru Donalda Trumpa globalny status Ameryki gwałtownie spada, a respondenci wprost przypisują tę zmianę nastawienia właśnie jego przywództwu.
Badanie ośrodka Pew Research Center z września tego roku wskazuje, że liczba krajów, w których Stany Zjednoczone spotykają się dziś z przychylnym nastawieniem, jest najniższa, odkąd ośrodek zbiera te dane, czyli od niemal 20 lat. Zaufanie do amerykańskiego prezydenta wyniosło w tym badaniu od 9 proc. w Belgii do 25 proc. w Japonii.
Szereg międzynarodowych sondaży pozwala powiązać spadek zaufania do amerykańskiego przywództwa z fatalnym podejściem Trumpa do pandemii koronawirusa, zarówno w polityce krajowej, jak i zagranicznej. Tego rodzaju ilościowy pomiar percepcji jest obarczony dość znacznym marginesem błędu; nie da się jednak zaprzeczyć, że skala i podobieństwo otrzymywanych wyników wyraźnie świadczą o tym, jak sponiewierany jest wizerunek Ameryki w dzisiejszym świecie i jak mizerne są dziś jej wpływy.
Ten zanik magnetyzmu Ameryki widać nie tylko w sondażach opinii, ale i w tym, jak mówią o Stanach media całego świata. Trudno się temu dziwić, gdy na bieżąco śledzimy relacje: upadający ze zmęczenia lekarze i pielęgniarki, masowe demonstracje przeciwko policji, która strzela do czarnych, uzbrojone bojówki walczące z pandemicznymi restrykcjami, czy wreszcie szalejące w Kalifornii pożary.
Pierwsza prezydencka debata wywołała w światowych mediach szok i niedowierzanie. Pisano o „chaotycznym, pełnym zajadłości widowisku” („El Pais”), o „zapasach w błocie” („The Times of India”); pisano, że debata to „szczyt żenady i wstyd dla całego kraju” („Der Spiegel”), „upokorzenie Ameryki na oczach świata” („The Guardian”) oraz że to dowód na „regres wpływów i potęgi Ameryki” (chiński „Global Times”).
czytaj także
Od 2016 roku europejskie media donoszą o powszechnie nasilającym się rozczarowaniu Ameryką. I chociaż to rozczarowanie skupia się na osobie Trumpa, wskazuje zarazem, że schyłek Ameryki postępuje coraz szybciej. Redaktor gazety „Irish Times” Fintan O’Toole pisał w kwietniu: „Nie sposób nie współczuć Amerykanom […]. Trump obiecał przywrócić Ameryce wielkość, a jeszcze nigdy dotąd ten kraj nie wydawał się tak godny pożałowania”.
W podobnym tonie komentował w październiku Simon Kuper w „Financial Times”: „europejski stosunek do Stanów Zjednoczonych wyznacza już nie zazdrość, ale współczucie”.
Koniec amerykańskiego stulecia
U podłoża tego wielkiego przesunięcia w postrzeganiu Ameryki, szczególnie w krajach Zachodu, leży głębokie, lecz nie w pełni konsekwentne odrzucenie fantazji o Ameryce jako liberalnej, postępowej sile działającej na rzecz wspólnego dobra. Od zakończenia drugiej wojny światowej wiara w taką Amerykę przetrwała niejedną polityczną i kulturową zawieruchę. Do niedawna podsycała ją „miękka siła” i popkultura zza oceanu. W tej fantazji idealizowana Ameryka ze swoimi powszechnie znanymi, nieodłącznymi opowieściami – choćby tą o spełnianiu się „amerykańskiego marzenia” – staje się ekranem, na który ludzie całego świata rzutują swoje pragnienia i rozczarowania.
Stany Zjednoczone od dawna są lustrem dla świata. Wiele narodów widzi w nich uosobienie nowoczesności i według tego obrazu ocenia własny „postęp”. Fascynacja jest w tej fantazji nieodłącznie spleciona z pogardą. Wyrasta z tego, co jest wiadome, a czego nie można wyznać otwarcie: z lęku przed potęgą Ameryki, ale i z pragnienia dorównania tej potędze. Dla innych krajów ta fantazja to także parawan, zza którego mogą wytykać hipokryzję Ameryki nadużywającej swojej potęgi w świecie. Miarą tej hipokryzji często bywa rozbieżność między retoryką miękkiej siły a uderzeniami twardej amerykańskiej pięści.
Debata wiceprezydencka w USA: Trump napawa dumą, a liberalne poglądy lepiej schować
czytaj także
Ameryka karmiła tę fantazję z pełnym przekonaniem. Bodaj najpełniejszy wyraz przekonania o amerykańskiej wyjątkowości dał Henry Luce (magnat prasowy, założyciel m.in. magazynów „Time”, „Life” i „Fortune” – red.) w słynnym eseju The American Century, opublikowanym w 1941 roku, tuż przed przystąpieniem USA do drugiej wojny światowej. Nakreślił w nim wizję politycznej, gospodarczej i kulturowej siły Ameryki jako kraju wybitnego, który miał przewodzić powojennemu światu i świecić mu przykładem demokracji, swobodnej przedsiębiorczości i „amerykańskiego stylu życia”. W tej imponującej wizji amerykańskiej hegemonii nacjonalizm i internacjonalizm splatały się w interesie globalnego przywództwa.
Dziś, gdy amerykańskie stulecie dobiega końca, ta fantazja rozsypuje się jak domek z kart. Ze szczytu swojej siły w początkach zimnej wojny Ameryka stoczyła się do czasów współczesnych, gdy liberalny porządek ulega gwałtownemu rozkładowi. Pisząc w ostatnich latach o względnej utracie znaczenia Ameryki, często zwraca się uwagę na wyłanianie się „poamerykańskiego świata” i na fakt, że w amerykańskiej polityce międzynarodowej miejsce internacjonalizmu zajmuje teraz nacjonalizm, szczególnie dobitnie wyrażony Trumpowskim hasłem „America First” – Ameryka przede wszystkim.
Potęga kultury
Sondaże opinii publicznej i komentarze od kilku lat wskazują, że USA tracą zdolność komunikacji i przestają być kulturową czy polityczną latarnią morską dla świata. Często przywoływaną miarą tej zmiany jest niewątpliwe osłabienie miękkiej siły Ameryki, która wciąż może przymuszać, ale nie potrafi już przekonywać – szczególnie, odkąd administracja Trumpa uznała, że politykę „America First” można realizować bez przekonywania kogokolwiek po dobroci.
W liberalnych kręgach Ameryki opłakuje się teraz zanik tej miękkiej siły i związaną z nim utratę wpływu kulturowego. W tych głosach widać jednak przywiązanie do nazbyt uproszczonego pojmowania procesów kulturowych i tego, jak odciskają się na świecie. Siła kulturowa przybiera rozmaite formy. Ameryka wciąż oddziałuje na świat kulturowo i politycznie, chociaż źródłem tego oddziaływania nie jest już Gabinet Owalny ani biura Departamentu Stanu. Świadectwa tego wpływu są jednak nieomylne, choćby w tym, jak szerokim echem odbiły się demonstracje ruchu Black Lives Matter na rzecz sprawiedliwości rasowej.
Od czerwca 2020 roku ludzie oburzeni śmiercią czarnego Amerykanina George’a Floyda z rąk policjantów wychodzą na ulice całego świata. Najpowszechniejszym przesłaniem tych protestów jest solidarność; często jednak stają się one demonstracjami przeciwko lokalnym podziałom rasowym i innym przejawom systemowej niesprawiedliwości. Przeskakując granice i mutując, protesty te stają się zarzewiem nowego aktywizmu i rozpalają debaty wokół instytucjonalnego rasizmu, przemocy policyjnej, internowania uchodźców ubiegających się o azyl czy usuwaniu pomników.
czytaj także
Te demonstracje i polityczne spory pokazują, jak silnym rezonansem odbija się w świecie walka o sprawiedliwość w Ameryce. Narodowe rozliczenie z rasizmu w Stanach Zjednoczonych mogłoby też w jakiejś mierze naprawić wizerunek Ameryki.
Punkt zwrotny
Nie powinno się nie doceniać amerykańskiej zdolności do samoodnowy, ale nie należy też zapominać o zdolności Ameryki do samooszukiwania się i ulegania złudzeniu, że przekonanie o amerykańskiej wyjątkowości jest towarem, który reszta świata z chęcią kupi. Na krótką metę rozwianie mitu o Ameryce jako postępowej, odkupieńczej sile nie musi być rzeczą złą – a wyborcze zwycięstwo Joe Bidena nie rokuje wielkich nadziei na wskrzeszenie tej fantazji.
czytaj także
Ameryce już od dawna należał się solidny przegląd jej potęgi, także tej miękkiej i kulturowej. Ameryka musi na przykład zdać sobie sprawę, w jakim stopniu odpowiada za rozpętanie kulturowego backlashu przeciwko demokracji liberalnej i liberalnemu „światowemu porządkowi”. Ten gwałtowny sprzeciw – w grubym uproszczeniu stawiający ogół społeczeństwa przeciwko elitom – współgra dzisiaj z populistycznymi i nacjonalistycznymi tendencjami w polityce bardzo wielu krajów.
Osłabienie demokracji liberalnej przybliża Zachód do punktu zwrotnego. Oponenci nie stoją już w równych, zwartych szeregach lewicy i prawicy, bo podziały polityczne coraz częściej przebiegają wzdłuż podziałów kulturowych. Kulturowe znaczenie tegorocznych wyborów prezydenckich w USA jest dla świata tak istotne między innymi właśnie dlatego, że jest ukonkretnieniem tego przełomu, w którym buntownicze siły nacjonalizmu ścierają się z topniejącymi siłami liberalizmu.
Świat będzie się mu przyglądał – nie tyle już z fascynacją, co z konsternacją i ubolewaniem.
**
Liam Kennedy jest profesorem studiów amerykanistycznych w University College w Dublinie.
Artykuł opublikowany w magazynie The Conversation na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.