Świat

Sachs: Popieram Sandersa. Oto dlaczego miliarderzy z Wall Street tak się go boją

Za nami Superwtorek – w amerykańskich prawyborach zagłosowało 14 stanów, w tym dwa najludniejsze: Teksas i Kalifornia. Gra toczy się o poparcie ponad jednej trzeciej delegatów, którzy w lipcu wybiorą kandydatów obu partii w wyborach prezydenckich zaplanowanych na 3 listopada 2020 roku. Faworytami w wyścigu prawyborczym są Joe Biden i Bernie Sanders. Ten drugi ku przerażeniu sektora finansowego i wielkiego biznesu.

NOWY JORK. Narcyzmowi elit z Wall Street dorównuje tylko ich skrajny infantylizm. Patrząc ze szczytów swojej władzy, obłaskawione ulgami podatkowymi, łatwym pieniądzem i szybującymi indeksami giełd, pozostają w błogim przekonaniu, że żyją w najlepszym z możliwych światów. Kto występuje przeciw temu światu, musi być albo głupcem, albo złym człowiekiem.

Gdy w ich towarzystwie wspominam, że spośród kandydatów ubiegających się o nominację Partii Demokratycznej popieram Berniego Sandersa, odzywają się tylko stłumione okrzyki zaskoczenia, jak gdybym przywołał imię samego diabła. Elity z Wall Street głęboko wierzą, że Sanders jest „niewybieralny”, a gdyby jakimś cudem zdobył Biały Dom, pociągnie cały kraj na dno przepaści. Podobne, nawet jeśli bardziej powściągliwie wyrażane opinie, znajdziemy nawet w tak zwanej „liberalnej” prasie – w „New York Timesie” czy „Washington Post”.

Pogarda jednych i drugich dla Sandersa jest równie absurdalna, co znamienna. W Europie Sanders uchodziłby za centrowego socjaldemokratę. Chce jedynie przywrócić większości Amerykanów przyzwoite minimum: powszechną służbę zdrowia finansowaną z budżetu, wynagrodzenia pozwalające przeżyć na jednym etacie, a także podstawowe świadczenia, urlopy rodzicielskie i płatne zwolnienia lekarskie, studia, które świeżo upieczonych absolwentów nie będą wpędzać w długi do grobowej deski, wybory, których żaden miliarder nie będzie mógł sobie kupić, czy wreszcie politykę publiczną uwzględniającą głos społeczeństwa, a nie prowadzoną pod dyktando lobbystów wielkiego biznesu (tylko w 2019 roku na lobbing wydano w USA 3,47 mld dolarów).

Wszystkie te zamierzenia popiera znaczna większości amerykańskiej opinii publicznej. Amerykanie chcą, by rząd federalny zagwarantował wszystkim dostęp do opieki lekarskiej. Oczekują, że najbogatsi będą płacić wyższe podatki. Domagają się przejścia na odnawialne źródła energii. Uważają również, że wpływ wielkich pieniędzy na politykę musi zostać ograniczony. Wszystkie te postulaty zawiera w program Sandersa – i wszystkie są powszechnie przyjęte w Europie. A jednak z każdymi prawyborami wygranymi przez Sandersa skonsternowane elity z Wall Street i ich ulubieni komentatorzy w mediach nie mogą się nadziwić, jak to możliwe, że wyborcy popierają takiego „ekstremistę”.

Jak bardzo Wall Street nic nie rozumie, można się było przekonać z niedawnego wywiadu gazety „Financial Times” z Lloydem Blankfeinem, byłym prezesem banku Goldman Sachs. Blankfein, miliarder, którego majątek co roku rósł o dziesiątki milionów dolarów, uważa, że nie jest bogaty – jedynie „dobrze sobie radzi”. Co dziwniejsze, nie mówi tego z fałszywej skromności. Majątek Blankfeina wyraża się jednocyfrową liczbą miliardów, podczas gdy dziś już ponad 50 Amerykanów dysponuje majątkiem netto przekraczającym 10 miliardów. Najwyraźniej miliarderzy porównują się tylko z innymi miliarderami.

Bernie Sanders: Rozpoczęliśmy rewolucję. Teraz ją dokończmy

W rezultacie cała ta elita (i media w jej posiadaniu) wykazują przerażającą obojętność na życie większości Amerykanów. Ci ludzie albo nie wiedzą, albo nic ich nie obchodzi, że dziesiątki milionów ich współobywateli nie mają dostępu do podstawowej opieki lekarskiej, a każdego roku koszty leczenia wpędzają pół miliona Amerykanów w bankructwo. Nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, że majątek netto co piątego gospodarstwa domowego jest zerowy lub ujemny, a niemal 40 procent Amerykanów nie stać na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych.

Ta sama elita nie zauważa 44 milionów Amerykanów przygniecionych ciężarem kredytów studenckich, wynoszących łącznie już 1,6 biliona dolarów – co samo w sobie jest zjawiskiem zupełnie niespotykanym w innych krajach. A gdy indeksy giełdowe zwyżkują, pomnażając bajeczne majątki miliarderów, rośnie jednocześnie liczba samobójstw i innych „śmierci z rozpaczy” (na przykład wskutek przedawkowania opioidów), bo klasa pracująca pogrąża się coraz głębiej w finansowym i psychicznym dole.

Elity nie muszą dostrzegać tych faktów, bo od dziesięcioleci nikt od nich tego nie wymagał. Politycy obu partii pozostają tym elitom posłuszni, co najmniej odkąd Ronald Reagan zasiadł w Białym Domu w 1981 roku i rozpoczął czterdziestolecie ulg podatkowych, rozbijania związków zawodowych i innych prezentów dla superbogatych. Zblatowanie Waszyngtonu z Wall Street znakomicie oddaje fotografia z 2008 roku, przeżywająca właśnie drugą młodość: Donald Trump, Michael Bloomberg i Bill Clinton zgodnie grają w golfa –  jak jedna szczęśliwa rodzina.

Zażyłe stosunki Clintona z miliarderami z Wall Street są tu charakterystyczne. O ile wśród republikanów bliskie relacje z bogaczami były na porządku dziennym przez cały XX wiek, o tyle u demokratów stanowią swego rodzaju nowość. Kandydując do Białego Domu w 1992 roku, Clinton wmanewrował Partię Demokratyczną w układy z bankiem Goldman Sachs, a ówczesnego wiceprezesa, Roberta Rubina, uczynił sekretarzem skarbu w swojej administracji.

Mając poparcie Wall Street w kieszeni, Clinton wygrał wybory. Odtąd Wall Street finansuje kampanie wyborcze już obu partiom, a one mają u finansowych elit dług wdzięczności. Barack Obama w wyborach z 2008 roku szedł ścieżką Clintona, a po objęciu prezydentury zatrudnił naśladowców Rubina jako swoich ekonomistów.

Nakłady na partyjne kampanie wyborcze zwracają się Wall Street z nawiązką. Clinton przeprowadził deregulację rynków finansowych, umożliwiając powstanie gigantów takich jak Citigroup (gdzie Rubin otrzymał posadę dyrektora po odejściu z Białego Domu). Prezydent demokrata odebrał za to zasiłki ubogim samotnym matkom, co poważnie odbiło się na ich dzieciach. Także za jego kadencji zaczęto na masową skalę zamykać młodych Afroamerykanów w więzieniach. W czasach Obamy żadnemu z bankierów odpowiedzialnych za krach z 2008 roku nie spadł włos z głowy. Zamiast wyroków więzienia, na jakie wielu zasługiwało, dostali górę pieniędzy z bailoutu i zaproszenia na obiady w Białym Domu.

Bernie i korpodemokraci

Z nieposkromioną pychą miliardera były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg chce kupić sobie nominację Partii Demokratycznej za miliard dolarów wydany z 62-miliardowej fortuny na kampanię wyborczą, a w listopadzie pokonać swojego kumpla, Donalda Trumpa. To też najprawdopodobniej skrajny infantylizm. Powietrze z balonu Bloomberga zaczęło bowiem uchodzić, gdy tylko wystąpił na debacie obok Sandersa i pozostałych kandydatów. Ci wypomnieli mu przeszłość w Partii Republikańskiej, oskarżenia o mobbing pracownic w jego firmach i wspieranie wyjątkowo brutalnej taktyki nowojorskiej policji wobec młodych Afroamerykanów i Latynosów.

Nie należy jednak bagatelizować furii, jaką Trump i elity z Wall Street rozpętają przeciwko Sandersowi, jeśli otrzyma nominację. Trump już teraz grozi, że Sanders zrobi z USA drugą Wenezuelę – chociaż właściwsze byłoby porównanie z Kanadą lub Danią. Gdy na debacie demokratów w Nevadzie Sanders opowiedział się za wprowadzeniem reprezentacji pracowniczej do zarządów korporacji, na wzór Niemiec, Bloomberg z żenującą ignorancją nazwał tę propozycję „komunistyczną”.

Tymczasem wyborcy w Ameryce słyszą coś całkiem innego: słyszą o opiece medycznej, edukacji, godnych płacach, płatnych urlopach chorobowych i energii odnawialnej – oraz o tym, ze superbogaci przestaną być bezkarni, a zaczną płacić podatki. Jeśli odrzucimy histeryczną retorykę Wall Street, wszystko to brzmi najzupełniej rozsądnie, wręcz mainstreamowo. Dlatego Sanders wygrywa kolejne prawybory i może wygrać ponownie w listopadzie.

**
Copyright Project Syndicate, 2020. Przełożył Marek Jedliński. This translation was supported by the Eurozine Translations Pool which is co-funded by the Creative Europe Programme of the European Union.

Berniści o Trumpie: Teraz mamy naprawdę przejebane

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jeffrey D. Sachs
Jeffrey D. Sachs
Ekonomista, Columbia University
Profesor Zrównoważonego Rozwoju oraz profesor Polityki i Zarządzania Zdrowiem Publicznym na Uniwersytecie Columbia. Jest dyrektorem Centrum ds. Zrównoważonego Rozwoju na Columbii oraz Sieci Rozwiązań na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju przy ONZ.
Zamknij