Zmiana Republikanów w partię Trumpa nie ogranicza się do tego, że prawybory przegrywają jego przeciwnicy. Proces sięga głębiej i dotyczy też stosunku Republikanów do języka prawa i porządku oraz mających egzekwować prawo instytucji, jak i podejścia do gospodarki – zwłaszcza wielkiego biznesu.
Sezon prawyborów przed wyborami połówkowymi się kończy, większość komentatorów jest zgodna: Partia Republikańska staje się coraz bardziej partią Trumpa. Jak pokazuje analiza „Washington Post”, w stanach, które najpewniej zadecydują o wyniku przyszłych wyborów prezydenckich, aż dwie trzecie kandydatów Republikanów na stanowiska dające wpływ na przebieg wyborów głosi publicznie, że poprzednie wybory zostały Trumpowi „skradzione”.
Co musieli zrobić, żeby wygrać: Historia Partii Demokratycznej
czytaj także
Z dziesięciu republikańskich deputowanych do Izby Reprezentantów, którzy głosowali za impeachmentem Trumpa, czterech wycofało się z polityki, czterech poległo w prawyborach i tylko dwóch się w nich obroniło. Liz Cheney, kierująca komisją Izby Reprezentantów badającą wydarzenia z 06.01.2021 – gdy zwolennicy Trumpa zaatakowali Kapitol – przegrała prawybory w swoim okręgu wyborczym, obejmującym cały stan Wyoming, z kandydatką popieraną przez Trumpa. W 2020 roku Cheney wygrała prawybory z poparciem na poziomie 73 proc., a wybory do Izby Reprezentantów z poparciem na poziomie 69 proc. W tym roku Cheney dostała w prawyborach tylko 28,9 proc. Jak z zadowoleniem powiedział w telewizyjnym komentarzu syn byłego prezydenta, Eric Trump: „po Clintonach i Bushach mój ojciec zamordował kolejną polityczną dynastię” – Cheneyów. Liz Cheney jest bowiem córką Dicka Cheneya, wiceprezydenta w administracji Busha juniora i sekretarza obrony u Busha seniora.
Zmiana Republikanów w partię Trumpa nie ogranicza się jednak do tego, że prawybory przegrywają jego przeciwnicy ani do tego, że coraz więcej kandydatów Republikanów mówi o „skradzionych” w 2020 roku wyborach i środkach, jakie podejmą, by zapobiec „kradzieży” w roku 2022. Proces sięga głębiej i dotyczy też stosunku Republikanów do języka prawa i porządku oraz mających egzekwować prawo instytucji, jak i podejścia do gospodarki – zwłaszcza wielkiego biznesu. Zmienia się też skład republikańskiej koalicji wyborczej. Pojawiają się nawet głosy zastanawiające się, czy nie mamy do czynienia z kolejnym wielkim przetasowaniem w amerykańskiej polityce, w wyniku którego Republikanie zmieniają się w partię sfrustrowanej, przeważająco konserwatywnej, choć nie wyłącznie białej klasy pracującej.
Znieść FBI!
Gdy agenci FBI weszli do rezydencji i klubu golfowego Trumpa Mar-a-Lago na Florydzie, pod obiektem z miejsca pojawili się jego protestujący sympatycy, dla których przeszukanie było częścią wymierzonego w byłego prezydenta spisku amerykańskiej liberalno-lewicowej elity. W podobnym tonie wypowiedziało się wielu prominentnych Republikanów, zarzucających Departamentowi Sprawiedliwości i FBI, że upolityczniają wymiar sprawiedliwości, by dopaść Trumpa. Kevin McCarthy, lider Republikanów w Izbie Reprezentantów, zapowiedział, że jeśli Republikanie przejmą jesienią kontrolę nad Izbą, to przyjrzą się temu, co dzieje się w Departamencie Sprawiedliwości. Inni członkowie Izby domagali się oficjalnych wyjaśnień przed Kongresem od dyrektora FBI Christophera Wraya. Senator z Missouri Josh Hawley – jeden z najbardziej trumpowskich polityków w tej izbie amerykańskiego Kongresu – stwierdził, że wyjaśnienia nie wystarczą: „Garland [prokurator generalny Stanów Zjednoczonych] musi zostać usunięty z urzędu. Christopher Wray musi zostać zwolniony. A FBI zreformowane z góry na dół” – napisał na Twitterze. Cała grupa republikańskich kandydatów do Izby Reprezentantów i kilku deputowanych tej kadencji mówi wprost o konieczności zniesienia FBI albo przynajmniej aresztowania jego obecnego kierownictwa.
czytaj także
Jest to bardzo ciekawy zwrot w partii, która zawsze przedstawiała się jako bezwzględna wobec przestępców i sprzyjająca prawu i porządkowi. W kampanii wyborczej w 2020 roku jednym z głównych kierunków ataków Republikanów na Demokratów było hasło „defund the police”. Republikanie uprościli je do „obcięcia funduszy policji” – choć chodziło w nim także o zmianę całej filozofii relacji policji ze społeczeństwem i odejściu od myślenia o zwiększonej sile policyjnej jako recepcie na problemy wymagające raczej narzędzi polityki społecznej – i przedstawiali je jako zagrożenie dla bezpieczeństwa amerykańskich rodzin. W odpowiedzi na hasło Black Lives Matter część republikańskich środowisk podniosła hasło Blue Lives Matter – niebieski oznacza tu kolor policyjnych mundurów. Jak się jednak okazało przy okazji ataku na Kapitol, bezpieczeństwo policjantów i innych sił mających stać straży przestrzegania prawa nie mają w końcu aż tak wielkiego znaczenia, gdy sprawcami wymierzonej w ludzi mundurach przemocy są przedstawiciele skrajnej prawicy, coraz bardziej zlewającej się z Partią Republikańską.
W przypadku FBI ataki Republikanów są szczególnie absurdalne. Jak na łamach „New York Timesa” zauważył Garrett M. Graff, FBI jest jedną z najbardziej konserwatywnych federalnych agencji. Jej pierwszy i najdłużej urzędujący (1935-72) dyrektor, J. Edgar Hoover, jako jedną z najważniejszych misji FBI postrzegał ochronę białej, konserwatywnej, małomiasteczkowej Ameryki. Zagrożenie dla niej widział nie tylko w komunizmie, ale też w czarnej mniejszości, ruchu praw obywatelskich, pastorze Kingu, liberalnych intelektualistach, kontrkulturze czy ruchach przeciw wojnie w Wietnamie. Od śmierci Hoovera minęło oczywiście już pół wieku, ale jego dziedzictwo wciąż ma wpływ na agencję. Nigdy nie kierowała nią żadna kobieta ani osoba o innym kolorze skóry niż biała, do dziś większość personelu stanowią biali mężczyźni. FBI zawsze uchodziło za tak „republikańską” agencję, że – jak twierdzi Graff – nawet demokratyczni prezydenci dochodzili do wniosku, że nie ma sensu nominowanie na jej dyrektora Demokraty. Z Republikanami związany był także obecny dyrektor Christopher Wray. James Comey, wysoko postawiony urzędnik Departamentu Sprawiedliwości w czasach Busha juniora i zwolniony przez Trumpa dyrektor agencji mówił, że pierwsze przecieki do mediów w sprawie maili Clinton wypuścili najpewniej sympatyzujący z Republikanami agenci, z nadzieją, że zmusi to FBI do upublicznienia kolejnych informacji, które mogłyby zaszkodzić kandydatce na prezydentkę.
Fakt, że dla zwolenników Trumpa FBI to dziś niemal organizacja opanowana przez globalistyczną skrajną lewicę, dążącą do zniszczenia tradycyjnej Ameryki, pokazuje, jak bardzo zwolennicy byłego prezydenta odkleili się od rzeczywistości.
Koniec republikańskiej partii biznesu?
W zasadzie od samych swoich początków z połowy XIX wieku Republikanie byli partią biznesu: przemysłu, finansów, Amerykańskiej Izby Handlowej. Dziś ta relacja staje się coraz trudniejsza, o czym pisał niedawno „The Economist”. Jak mówi wypowiadający się anonimowo w tekście lobbysta: „Czasy, gdy można było wejść do biura Republikanina w imieniu dużej firmy, a on pytał: co możemy dla was zrobić, już się skończyły”. W tym roku komitety działań politycznych finansowane przez wielkie korporacje ciągle wydają większość swoich środków (54 proc.) na wsparcie Republikanów, ale widać tendencję spadkową – dziesięć lat temu było to 63 proc. Więcej Republikanów niż Demokratów deklaruje zaufanie do wielkiego biznesu, ale także wśród Republikanów ten wskaźnik jest dziś najniższy od początku lat 80.
Prawybory potwierdzają: republikanie nie mogą uwolnić się od Trumpa
czytaj także
Republikanie dostarczyli w czasach Trumpa korzystne dla najbogatszych cięcia podatkowe, sprzeciwiają się nakładającymi koszty na największe podmioty gospodarcze ustawom Bidena, ale jednocześnie sami coraz częściej idą na wojnę z biznesem. A konkretnie: dobre relacje z biznesem stają się ofiarą toczonych przez Republikanów wojen kulturowych. Najbardziej wyrazistym przykładem może być spór gubernatora Florydy, Rona de Santisa, z Disneyem, który jest dużym pracodawcą w stanie, w którym mieści się jeden z Disneylandów. Pracownicy firmy apelowali do niej, by zajęła stanowisko w sprawie przyjętych przez legislaturę stanową Florydy i popieranych przez DeSantisa przepisów ograniczających możliwość poruszania w szkołach tematyki LGBT+. Bob Chapek, CEO Disney, potępił ustawy.
W odpowiedzi legislatura stanowa przegłosowała ustawy wymierzone w interesy Disneya w stanie, które zostały podpisane przez DeSantisa. Najważniejsza z nich znosi specjalny status Disneylandu, który pozwala mu działać jak niezależna jednostka samorządowa i np. samodzielnie zarządzać wodą czy ściekami na swoim terenie. Prawo to obowiązywało od lat 60., znalezienie nowych rozwiązań oznacza problem dla samego parku tematycznego i dwóch okolicznych hrabstw. Warto przypomnieć, że po Trumpie DeSantis wydaje się głównym kandydatem populistycznego skrzydła Republikanów na prezydenta w 2024 roku.
Mściwy, bystry, potworny buc. „Florida man” na miarę amerykańskiej prezydentury
czytaj także
Trumpowscy Republikanie atakują też firmy z sektora Big Tech, które oskarżają o promowanie ideologii woke oraz uciszanie i cenzurę konserwatystów. Zarzuty o wokism republikańscy politycy kierują nawet pod adresem sektora finansowego—głównie funduszy i banków inwestycyjnych, które zapowiadają ograniczenie inwestycji w paliwa kopalne albo w firmy zajmujące się produkcją i sprzedażą broni. W kilku rządzonych przez Republikanów stanach – Teksasie, Wirginii Zachodniej, Kentucky – władze stanowe przyjęły przepisy uniemożliwiające uzyskanie stanowych kontraktów instytucjom „dyskryminującym” sektor paliw kopalnych.
Wreszcie mamy dziś w republikańskiej polityce grupę dość młodych „narodowych konserwatystów” – takich jak wspomniany senator Hawley, senator Tom Cotton z Teksasu czy kandydujący do Senatu z Ohio J. D. Vance, autor „Elegii dla bidoków”. To grupa przekonana o tym, że błędem Republikanów było postawienie na globalizację. Domaga się m.in. zamknięcia amerykańskich granic dla migracji, wprowadzenia taryf chroniących amerykański przemysł (np. kar dla firm za przenoszenie produkcji do Chin), a także przepisów wymuszających przywrócenie dobrych miejsc pracy dla Amerykanów bez dyplomu.
Nowa partia klasy pracującej?
Wszystko to coraz częściej skłania do formułowania wniosków, że Republikanie stają się partią klasy pracującej. W 2016 roku Trump – jak podaje „Washington Post” – zdobył 62 proc. głosów białych pracowników bez dyplomu college’u. To wzrost o 15 proc. w porównaniu z 2008 rokiem, gdy John McCain mierzył się z Obamą i prawie dwukrotny od 2002, gdy George Bush jr. zdobył w tej grupie zaledwie 32 proc. głosów. Choć w 2022 roku poparcie Trumpa w tej grupie spadło o 3 punkty procentowe, to i tak zdobył znaczącą większość głosów grupy tradycyjnie traktowanej jako zaplecze Demokratów.
czytaj także
Sami Republikanie coraz bardziej świadomie starają się też przedstawić jako partia ludzi pracy, w przeciwieństwie do reprezentujących elity Demokratów. W 2021 roku wpływowy deputowany do Izby Reprezentantów z Indiany Jim Banks przygotował nawet partyjny dokument zatytułowany „Jak utrwalić obraz Republikanów jako partii klasy pracującej”. Stawia w nim tezę, że w amerykańskiej polityce dokonuje się wielka zmiana kompozycji poparcia obu głównych partii. Republikanie nie powinni obawiać się tej zmiany, tylko rzucić się w jej nurt, i zamiast walczyć o odchodzących z partii korporacyjnych darczyńców – skupić się na maksymalnej mobilizacji ludowego elektoratu.
Jak miałaby wyglądać ta republikańska polityka dla klasy pracującej? Dokument mówi między innymi o twardym ograniczeniu migracji, wojnie ekonomicznej z Chinami, zaleca ataki na lockdowny jako niszczące dla ludzi pracy, na ideologię woke i Big Tech. Słowem proponuję prawicowo-populistyczną, nie socjaldemokratyczną politykę.
czytaj także
Republikańscy stratedzy liczą też, że uda się sięgnąć nie tylko po białą klasę pracującą. Trump co prawda zdecydowanie przegrał wśród Latynosów, ale zmniejszył dystans dzielący go od Demokraty. Jak szacuje „The Atlantic”, w 2016 roku Clinton wygrała wśród Latynosów przewagę 40 proc. głosów, Biden 4 lata później 30 proc. Największe postępy Trump zrobił na Florydzie, gdzie kubańska diaspora jest tradycyjnie dość prawicowa, oraz (mimo swojej antymeksykańskiej retoryki) w południowym Teksasie, wśród mieszkających w małych miasteczkach i na obszarach wiejskich konserwatywnych Amerykanów meksykańskiego pochodzenia.
Część republikańskich strategów liczy na to, że ten wynik uda się poprawić w tym roku. Głównie dlatego, że ich zdaniem Demokraci przyjęli język, który w konserwatywnych społecznościach Latynosów z klas ludowych jest niezrozumiały lub odstręczający. Z drugiej strony wypowiadający się dla „Atlantica”, związany z prawicą konsultant polityczny z Arizony studzi nastroje: „Republikanie nie mówią dziś o wartościach, które łączą ludzi. Przedstawiają narrację typu: rząd chce was dorwać, toczymy egzystencjalną walkę o przetrwanie. […] Nie sądzę, by to przemawiało do latynoskich wyborców, zajętych problemami dnia codziennego”.
Na to wydają się liczyć Demokraci, którzy w prawyborach w wielu miejscach wspierali najbardziej radykalnych republikańskich kandydatów. Liczą oni na to, że tak jak 2020 roku Partia Republikańska okaże się na tyle radykalna, że zrazi wyborców do tego stopnia, że zawiesi stare prawo amerykańskiej polityki, mówiące, że partia urzędującego prezydenta na ogół przegrywa wybory połówkowe. Najbardziej optymistyczni liczą na to, że mamy do czynienia nie tyle z przekształceniem struktury poparcia obu partii, co z rozpadem koalicji, jaka od czasów Reagana wspierała Republikanów.
Więcej na temat tych zmian powiedzą nam listopadowe wybory. Dziś wiemy tylko, że jak to od 2016 roku w amerykańskiej polityce, wszystko może się jeszcze wydarzyć.