Jak się robi kampanię superbohatera millenialsów? Jest apka na iPhone’a, wiec w stylu Coachelli i piwo z pizzą… Feel the Bern! 2016 z Dawidem Krawczykiem. Zapraszamy.
– Colin, chodziłeś już kiedyś po domach w kampanii? Nie? To zaraz powiem ci, co dokładnie będziesz robił. Na razie bierz tę kartkę i długopis i po prostu to wypełnij. Imię, nazwisko, email – rzuca Tascha. Jedną ręką trzyma telefon przy uchu i czeka, aż ktoś po drugiej stronie odbierze, drugą wygrzebuje ze sterty papierów okrągłe naklejki z błękitnym logo „Bernie 2016”.
Colin dotychczas angażował się w kampanię Berniego Sandersa raczej z dystansu, zza redakcyjnego biurka magazynu „Dissent”, gdzie poprawiał teksty o demokratycznym socjalizmie, zanim to było modne. – Prawybory w Nowym Jorku za trzy dni, trzeba się ruszyć – tłumaczy.
Tascha przeskakuje między kartonami porozwalanymi po całym pomieszczeniu. Witryny są prawie całkiem zaklejone wyborczymi plakatami. „Feel the Bern”, „Join the Revolution” i „LGBT for Bernie”. Słońce jeszcze z trudem oświetla biuro na parterze malutkiego budynku wciśniętego u zbiegu dwóch najważniejszych brooklyńskich arterii – Bedford Avenue i Flatbush Avenue. Notuję na telefonie: „klimat zeskłotowanej nory”.
– Długo tu urzędujecie? – próbuję zagadnąć Taschę.
– Niedługo. Chwilę. W zasadzie to kilka dni – odpowiada mi, mieszając palcami w swoim iPhonie. Myślami jest jakby gdzie indziej. Ma tylko chwilę, żeby wyprawić Colina na canvassing [chodzenie po domach wyborców – przyp. D.K]. – Dobra, rozumiem, że MiniVANa masz już ściągniętego? – pyta Tascha.
– Mini co? – odpowiada Colin, który chyba nie do końca zrozumiał pytanie.
– No, naszą apkę do canvassingu. Znajdę gdzieś kod dla ciebie, a ty to ściągnij. – obydwoje grzebią coś w swoich telefonach. Apka już ściągnięta, jeszcze tylko szybka rejestracja i Tascha może wrócić do wydawania instrukcji.
– Tutaj masz kod, wbij sobie go do telefonu – Tascha pociąga łyk z różowego bidonu na wodę obklejonego logo Yankees. – Wyświetli ci się lista ludzi, których masz dzisiaj odwiedzić. Kilkanaście mieszkań w jednym budynku. Teraz, na kilka dni przed głosowaniem skupiamy się na tych, którzy zadeklarowali już wcześniej poparcie dla Berniego i tych, którzy się wahali. Masz chyba jeszcze kilka osób, o których nie wiemy, na kogo będą głosować. Wszyscy to zarejestrowani demokraci – wykłada Tascha, a Colin próbuje odnaleźć się w błękitnym layoucie aplikacji z listą nazwisk i adresów.
Colin próbuje zapamiętać instrukcje Taschy w norze Berniestów na Flatbush. (fot. Marcin Chałupka)
– Jasne? To jedziemy dalej. Pukasz do drzwi, upewniasz się, czy rozmawiasz z osobą z listy. Masz tu odpowiednie skrypty w aplikacji, jeśli potrzebujesz, ale lepiej po prostu rozmawiać z ludźmi. Musisz zapytać ich, czy Bernie Sanders może liczyć na ich poparcie i czy wiedzą, gdzie jest ich lokal wyborczy. Jeśli wiedzą, to świetnie, ale sprawdź ich dla pewności. Jeszcze jedna rzecz. Jak ktoś będzie wyjątkowo podjarany, to zapytaj, czy nie chciałby włączyć się w kampanię. To w zasadzie wszystko. Możecie iść – kończy, uśmiechając się szczerze, Tascha. Zabieramy ulotki, naklejki, a Colin wbija się w białą koszulkę z logo kampanii – błękitny napis Bernie podkreślony niebieską i czerwoną falką. Trochę vintage, trochę minimal.
***
– Czekaj, czekaj, jeszcze my – krzyczy Colin, dobiegając do bramy. Wrzuca rękę między drzwi. Pierwszą przeszkodę mamy z głowy. Drobna dziewczyna objuczona zakupami, którą próbował zatrzymać, siłuje się z zamkiem przy następnych. – Wpuścisz nas? Przyszliśmy agitować dla Berniego – upewnia się mój kolega, wypinając wątłą pierś w kampanijnej koszulce. – Jasne, mój głos ma na pewno, więc luz. Tylko chyba będziemy musieli wejść przez piwnicę, bo ktoś zrypał zamek.
Po wycieczce wokół bloku zgubimy się jeszcze kilka razy na klatce schodowej. W końcu stajemy przed drzwiami J12 – czarne, drewniane, z dzwonkiem na futrynie i wizjerem na środku. Takie same, jak te obok, i następne obok też. – O! Bernie Sanders! Super! Macie coś dla mnie? Jakieś naklejki, ulotki? – wyskakuje dziewczyna w wyciągniętym t-shircie. Chyba przerwaliśmy jej niedzielne sprzątanie. Colin daruje sobie pytanie, czy popiera Berniego. To raczej oczywiste. Wybity tym z rutyny przypomina sobie instrukcję Taschy – zapytać, czy wie, gdzie jest jej lokal wyborczy. Wszystko wie, ma nawet zapisane. Zbijamy piątki. Drzwi się zamykają. Teraz trzeba wypełnić miniVANa. – Okej, była w domu. Jest za Berniem. Wie, gdzie ma głosować. Cholera, zapomniałem zapytać, czy nie chce zostać wolontariuszką. Wrócę później i to ogarnę – kwituje Colin. Następne drzwi. Dzwonek. Cisza. Jeszcze raz dzwonek. – Idźcie sobie. Głosuję na Hillary – słyszymy zza drzwi. Trochę trudno prowadzić dyskusję przez zamknięte drzwi, więc nie pozostaje nam nic innego, tylko posłuchać clintonistki. Dane i tak trzeba wklepać do apki.
Kilka następnych drzwi bez żadnego odzewu. Na drugim piętrze otwiera zaspana dziewczyna w spranej koszulce z college’u. Ziewając, zakłada okulary. Jak orientuje się, że chodzi o Berniego, trochę się budzi. We wtorek chętnie zagłosuje na demokratycznego socjalistę z Vermont, ale nie wie, gdzie ma to zrobić. Colin znajduje wszystko w swojej magicznej apce. Już chcemy odhaczyć ten lokal, ale zza drzwi wyłania się jej chłopak – chudzielec z niedogoloną szczeciną na brodzie i okularami w rogowej oprawce na nosie. Życzliwi powiedzieliby pewnie, że ma inteligentne spojrzenie, złośliwi, że wygląda jak karykatura lewicowego inteligenta. T-Shirt z herbem Cambridge University i jak mamy usłyszeć za chwilę, silny brytyjski akcent idealnie pasują do reszty. – Ach, prawybory w Nowym Jorku. Bernie Sanders może liczyć na nasze pełne poparcie – oświadcza brytyjsko-nowojorski intelektualista. Dziewczyna chyba już obudziła się przy okazji tej pasjonującej rozmowy w progu: – A idziecie na ten dzisiejszy wiec Berniego w Prospect Parku na Brooklynie?
***
Długa kolejka. Bardzo długa. Ciągnie się przez ponad kilometr asfaltowej alei otaczającej główną polanę brooklyńskiego Prospect Parku.
„Za czym kolejka ta stoi”? Za Berniem. 74-letni polityk, który dość nieoczekiwanie stał się internetowym memem i superbohaterem millenialsów (pokolenia, które jeździ Uberem, nocuje na couch-surfingu albo AirBnb, umawia się na Tindrze lub Grindrze i robi wszystko, żeby zapomnieć o tym, że materialnie będzie miało gorzej niż ich starzy) ma tu objawić się we własnej osobie, żeby ze sceny wybatożyć milionerów i oligarchów. Tylko trzeba poczekać na to jeszcze jakieś kilka godzin.
Co można robić w międzyczasie? Smażyć swoje młode jędrne ciała wyrzeźbione na jakimś williamsburskim crossficie albo smażyć blanty, czemu oddają się zarówno ci wyrzeźbieni, jak i ci z brzuszkiem. – Przecież to wygląda jak jakaś Coachella – wydusił się z siebie w końcu Marcin, z którym tu przyjechałem. Sprawdzam w google’u, co to jest ta Coachella i OK, już wiem, o co chodziło Marcinowi – nawet jeśli poślizgniesz się na błocie w kolejce do toi-toia i upadając, pstrykniesz zdjęcie swoim smartfonem, i tak możesz być pewien, że znajdą się na nim ludzie piękni, młodzi i szczęśliwi. A jak poślizgniesz się wyjątkowo fortunnie, to masz spore szanse trafić na Jareda Leto albo jakąś topmodelkę. Tak, Marcin ma rację, wygląda to jak jakaś Coachella.
Relaks, blancik, opalanie, czyli wiec Berniego z perspektywy koca. (fot. Marcin Chałupka)
Wychodzę z zagrody dla dziennikarzy i dosiadam się do wesołej gromadki relaksującej się na kocu w hipisowskie wzory. Brodaty Daniel w znoszonej czapce z daszkiem pyta, czy zostawić mi pojarę ze skręta, którego właśnie kończy. Wolałbym, żeby powiedział mi, dlaczego tu przyszedł. – Bo mam dość. I wreszcie jest ktoś, kto startuje w tych wyborach i mówi dokładnie to, co kłębi mi się w głowie od jakichś dziesięciu lat. Czego mam dość? Na przykład braku dostępu do służby zdrowia. Przecież to jest chore, że można odmówić komuś opieki zdrowotnej tylko dlatego, że nie ma kasy
Daniel pierwszy raz jest na wiecu wyborczym. Od kilku lat pracuje na giełdzie. I zaraz dodaje: – Wierz mi lub nie, ale serio to praca na giełdzie pozwoliła mi przejrzeć na oczy. Codziennie mam do czynienia z takimi machlojami, że głowa boli. Znasz aferę Panama Papers? To się dzieje każdego dnia. Miliony dolarów wyciekają z Ameryki do rajów podatkowych. A od swojego szefa słyszę, że tak już to działa, że nic nie da się z tym zrobić. To też jest chore i Bernie o tym mówi.
Podest i mównica wciąż stoją puste, ale z głośników zaczęła lecieć muzyka – bujamy się przy Tracy Chapman, Talkin’ bout a Revolution. Przebijam się przez coraz gęściej zaludnioną polanę i szukam kogoś, kto miałby czas i ochotę pogadać o Berniem. Pod drzewem, w cieniu znajduję dziewczynę, która wygląda, jakby przyszła tu z jakiegoś hipsterskiego klipu partii Razem. Cała na fioletowo, z włosami zafarbowanymi na siwo-fioletowo. Cieniutki pasek na czole podtrzymuje kwiatki wplecione w warkocz oplatający głowę, w przegrodzie nosa błyszczy modny kolczyk.
Aimée jest z Toronto, studiuje na Women & Gender Studies Institute i ubolewa, że nie może głosować na Berniego. – Tyle dobrego, że pomogłam wybrać Trudeau na premiera Kanady. Myślę, że dogadywaliby się z Berniem całkiem nieźle. Prawa LGBT, edukacja i dostęp do studiów, walka o równość na wszystkich frontach – to są kwestie, które pamiętam z kampanii Trudeau, i widzę je tutaj jeszcze wyraźniej.
Następnego rozmówcy nie muszę szukać długo. Postawny czarny facet z naszywką #BlackLivesMatter na koszulce i złotym łańcuchem na szyi buja się tuż za nami do kolejnej piosenki z playlisty „kawałki ze słowem revolution w tytule”. Greg pracuje w Metropolitan Museum. Właśnie dostał tę robotę i czuje się w niej świetnie. – U nas w muzeum chyba wszyscy są za Berniem. Nie wiem, może kontakt ze sztuką po prostu uwrażliwia ludzi. Mnie osobiście chyba najbardziej przyciągnęła tu konsekwentnie antyrasistowska postawa Berniego i jego zdecydowany sprzeciw wobec policyjnej brutalności. Dla mnie jako Czarnego obywatela Ameryki to bardzo ważne, żeby prezydentem tego kraju, był ktoś, kto rozumie, że mamy w tym kraju problem z policją i rasizmem.
Raper Killer Mike (po lewej) i Bernie Sanders (po prawej) sklejają zółwia
Chętnie pogadałbym z kimś starszym. Ale potrzebuję dobrych kilku wycieczek wokół sceny, żeby wpaść na kogokolwiek, kto urodził się później niż w latach 80. Podbijam wreszcie do jakiejś rodziny. Pudło. Są z Danii. Przyszli tutaj doświadczyć „true American experience” i nie życzą sobie, żeby ich cytować.
Wracam zrezygnowany do dziennikarskiej zagrody wydzielonej metalowymi barierkami. Nie chce mi się iść dookoła, więc próbuje je przeskoczyć. W przeciwieństwie do gości paradujących po Prospect Park z wyrzeźbionymi bickami brakuje mi jednak zwinności i gdyby nie ktoś, kto łapie mnie z tyłu, wyrżnąłbym najpewniej o glebę. – Nic się nie stało, chłopie? – pyta Kevin. W sumie mało mnie interesuje, czy coś mi się stało, bo to chyba właśnie jego szukam od godziny. Starszy facet (w urzędach pewnie funkcjonuje już jako „senior citizen”). Sfatygowana łososiowa bejsbolówka z wypłowiałym haftem US OPEN 1995. Potężny siwy wąs zasłaniający usta. Twarz spieczona słońcem. Kevin jest stąd, nie muszę nawet o to pytać, zdradza go akcent – prawie tak silny jak u Berniego. Chwali się, że rozmawiał już dzisiaj z CBS i CNN. Mi też powie, dlaczego tu przyszedł.
– Bo Bernie jest prawdziwy, autentyczny. Zawsze taki był, sprawdź sobie, jak głosował w najważniejszych sprawach. Kiedy George W. Bush przepychał wojnę z Irakiem i szantażował ludzi mówiąc, że jak nie popierasz wojny, to nie jesteś patriotą, Bernie się nie dał. Wiedział, że wojna to bullshit. Wojny są po to, żeby korporacje mogły natrzepać kasę, żeby kontrolować ludzi.
Kevin w ciągu następnych dziesięciu minut jeszcze jakieś kilkadziesiąt razy wypowie słowa „wojna” i „bullshit”. Jedno wiąże się dla niego z drugim już od lat 60. – Chcieli mnie wysłać na wojnę z Wietnamem. Dostałem już nawet wezwanie do armii. Szybko zapisałem się na kurs elektryków, bo kraj potrzebował wtedy elektryków. Armia zostawiła mnie w spokoju. Zrobiłem to tylko po to, żeby nie walczyć w tej debilnej wojnie. To była jedna z pierwszych wojen, w których nie powinniśmy brać udziału. Później Nixon znowu próbował mnie wziąć do woja, ale też mu się nie udało. Gdyby po mnie przyszli, to uciekłbym do Kanady.
Bernie uwiódł Kevina nie tylko swoją antywojenną konsekwencją. – Podoba mi się, że nie wstydzi się powiedzieć, że jest socjalistą – mówi, rozciągając szerokim uśmiechem swojego siwego wąsa. Kevin przepracował całe życie jako elektryk, teraz jest na emeryturze. Gra w golfa i jeździ co weekend do swojej dziewczyny, Nancy w Connecticut. – Niezły ten wiec, podoba mi się. Ale powiem ci, że to nie to, co demonstracje z 1968. Pamiętam pierwszomajowy protest w Waszyngtonie z tamtych czasów. Człowieku, co to była za impreza. Spodobałaby ci się, na pewno.
***
Na scenie przed gwiazdą wieczoru przemykają kolejne supporty. Sally Kohn, publicystka CNN mówi, że nie poparła do dziś żadnego kandydata. Do dziś, bo jej kandydat to Bernie Sanders! Szał. Za chwilę na podium staje Jumaane D. Williams, nowojorski radny. Poprawia dredy i krzyczy: „Bernie wstawiał się za wami przez ostatnie czterdzieści lat, teraz wasza kolej, żebyście wstawili się za Berniem”. Na koniec Danny DeVito powita wszystkich swoim „Hey boys and girls!” i zapowie „przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Berniego Sandersa”.
Ludzie rzucają się sobie w ramiona i wymachują transparentami ze słowem „revolution”. Zbliżamy się do czegoś, co trzeba nazwać ekstazą albo amokiem – podobne obrazki widziałem chyba tylko na rejestracji katolickich egzorcyzmów. Wrzaski, piski, krzyki. Bernie! Bernie! Bernie! Pierwszy raz cieszę się, że ktoś wydzielił miejsce dla prasy barierkami. Hej ludzie! W końcu to tylko facet, który startuje na prezydenta USA!
– Kiedy byłem dzieckiem i wychowywałem się tutaj na Flatbush rodzice zabierali nas czasem do Prospect Park. Ale nigdy w życiu nie przemawiałem tutaj do 20 tysięcy osób. Witaj rewolucjo! – czaruje senator Bernie Sanders.
Pierwsze ciosy idą w stronę rywalki o nominację Demokratów: – Wiemy, że sekretarz Clinton dostaje po 225 tysięcy dolarów za wykłady dla ludzi z Wall Street. To muszą być cholernie dobre wykłady. Błyskotliwe i przenikliwe analizy największych problemów świata napisane w szekspiriańskim stylu – tak je sobie wyobrażam. Chyba zasługujemy na to, żeby sekretarz Clinton podzieliła się z nami wreszcie treścią tych wykładów!
Clinton zbiera też za swój pociąg do wojen: – W 2002 roku usłyszeliśmy od George W. Busha te same argumenty, które miały nas przekonać do inwazji na Irak. Słuchałem uważnie i nie wierzyłem w ani jedno słowo. Głosowałem przeciwko wojnie. A sekretarz Clinton poparła tę tragiczną inwazję. Później tak samo zaatakowała Libię, nie martwiąc się o konsekwencje.
I jeszcze jeden bat, tym razem w stronę Wall Street: – Chciwość bankierów pogrążyła ten kraj w najgorszym kryzysie od lat 30. Miliony ludzi straciło swoje domy, pracę, życiowe oszczędności. Czy ktoś poniósł za to konsekwencje? Nie. Bankierzy, którzy popełniali przestępstwa, dostali premie. Gdzie tu jest sprawiedliwość? Codziennie na Brooklynie aresztują dzieciaki za posiadanie dragów. I za nimi to będzie ciągnąć się już do końca życia. To nie jest sprawiedliwość!
Ostatni akcent do tego obrazu upadku Ameryki: – Jeśli garstka miliarderów, takich jak bracia Koch, jest w stanie wpompować do polityki tyle pieniędzy, co dziś, to nie jest już demokracja, tylko oligarchia. Nie ma na to naszej zgody!
Ręce z transparentami znowu idą w górę. Rockandrollowa para tuż obok mnie musiała podjarać się słowem „oligarchia”, bo właśnie pokłada się na barierce w namiętnych pocałunkach.
Przez następne pół godziny Bernie robi przebieżkę po całym swoim programie: minimalna stawka godzinowa na poziomie $15 („Szacunek dla pracowników fast-foodów, którzy o to walczą!”), sprzeciw wobec szczelinowania przy pozyskiwaniu gazu z łupków, reforma policji („Nie mam zamiaru siedzieć i patrzeć, jak giną z rąk policji bezbronni ludzie”), koniec wojny z narkotykami („Mamy więcej ludzi w więzieniach niż jakikolwiek inny kraj na świecie. To jest hańba dla naszego narodu”), usunięcie marihuany z listy zakazanych substancji, reforma migracyjna („Żyje z nami 11 milionów nieudokumentowanych migrantów. Musimy im pomóc”).
Kilka ważnych słów o równości kobiet i prawach Latynosów, Czarnych, rdzennych Amerykanów, gejów, lesbijek i jesteśmy na ostatniej prostej – opieka zdrowotna: – Dostęp do opieki zdrowotnej jest prawem wszystkich ludzi! Prawem, nie przywilejem! Jest coś upokarzającego w tym, że wszystkie większe kraje świata – Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy, Kanada – poradziły sobie z wprowadzeniem powszechnej opieki zdrowotnej, a nam wciąż się to nie udaje. Zmieńmy to! Razem!
Na do widzenia rzuca jeszcze, że Trump nie zostanie prezydentem, bo „pamiętajcie bracia i siostry, miłość zawsze zwycięży nienawiść”. Rockandrollowców nie trzeba o tym przekonywać, znowu leżą na sobie przy barierce. Bernie schodzi ze sceny.
Bernie! Bernie! Bernie! Tłum skanduje i zawija się do wyjścia. Kamerzyści wyciągają dyski i zgrywają materiał na kompy. A producentka CNN, schowana przez cały event w cieniu pod sceną kończy wielką paczką Cheetosów, którą pochłaniała od godziny. Koniec imprezy.
***
Wtorek. Dzień prawyborów. We wszystkich gazetach i programach informacyjnych grana jest mniej więcej ta sama melodia: Dzisiaj się okaże! Dzisiaj zobaczymy! To dzisiaj jest ten dzień, w którym dowiemy się, co dalej! Sondaże przedstawiają trochę mniej dramatyczny krajobraz. Przewaga Clinton sięga w nich kilkunastu procent. Ale amerykańskie wybory kandydatów na kandydatów na prezydenta już nie raz pokazały, że jak coś jest niemożliwe, to znaczy, że wciąż ma całkiem duże prawdopodobieństwo się wydarzyć.
Hillary Clinton: 58%. Bernie Sanders: 42%. Zaskoczenia nie było. W obozie republikanów: Donald Trump: 60,4%; John Kasich: 25,1%; Ted Cruz: 14,5%. Dwa tygodnie później dwóch ostatnich dżentelmenów wycofa się z wyścigu, pozostawiając na republikańskim placu boju jedynie tryskającego samozadowoleniem i rasizmem Trumpa.
Późnym wieczorem dostaję info o jakiejś półoficjalnej popijawie ekipy Team Bernie NY, czyli nowojorskich wolontariuszy i wolontariuszek kampanii Sandersa. Zaczęła się jakieś trzy godziny temu, a zważywszy na wynik prawyborów, nie sądzę, żeby zabawa potrwała do rana. W Bierhalle KBH, stodole z ławami, bilardem i barem w rogu jestem chwilę przed północą. Są jeszcze ludzie. Sztuk pięć na całą tancbudę, nie licząc obsługi. Piwka się już nie napiję. Gość za barem stawia sprawę jasno: – Last call był jakąś godzinę temu. Wszystko pomyte, tylko czekamy, aż oni się stąd zawiną. Oni to znaczy cztery osoby obwieszone przypinkami, naszywkami i wszystkim innym, na co można było wrzucić logo Berniego sączące resztki piwa z plastikowych kubków. Niezła umieralnia. No i jeszcze piąty zawodnik – styrany do nieprzytomności grą w bilard oparł się o kij i z zamkniętymi oczami odpoczywa albo śni „o rewolucji przeciwko milionerom i oligarchom”. Nikt nie ma serca go obudzić.
***
– Daj spokój. Wytrzymałam tam tylko chwilę. Schodziło ze mnie całe to kilkutygodniowe napięcie, a ogłoszenie wyników nas po prostu załamało. Wypiłam kilka piw na smutno i pojechałam do domu. Dobrze, że nie zostałam chlać do piątej nad ranem – powie mi tydzień później Tascha Van Auken, dziewczyna z kampanijnego biura Sandersa na Flatbush Avenue. Urodzona na Manhattanie, wychowana na Park Slope na Brooklynie, jak sama się przedstawia.
Próbowałem umówić się z Taschą od razu po wyborach, ale nie było jej w mieście. Pracowała w Atlancie, szukała talentów – muzyków i aktorów – do teatru, w którym pracuje. Nie znalazła nikogo, ale miała czas poukładać myśli po nowojorskich prawyborach.
– Pierwsza myśl? Mogliśmy to wygrać. Jestem przekonana, że w Nowym Jorku dużo więcej ludzi popierało Berniego, niż poszło do wyborów. Nie udało nam się ich wyciągnąć z domów, żeby zagłosowali.
Tascha nie ma pretensji tylko i wyłącznie do siebie i ludzi, z którymi pracowała. – Cała kampania byłaby dużo bardziej skuteczna, gdyby sztab Berniego lepiej z nami współpracował. Nas, wolontariuszy, traktowali z góry. W ogóle nie wykorzystali danych, które zebraliśmy. A udało nam się zdobyć informacje o 49 tysiącach nowojorskich wyborców.
Biuro na Flatbush było wynajęte przez sztab Berniego, ale działania koordynowała tam grupa wolontariuszy, Team Bernie NY. – Nasz team to jest teraz ponad kilkaset osób w całym stanie. Zaczęliśmy robić coś na poważnie w czerwcu zeszłego roku, po jakimś, szczerze mówiąc, mało udanym spotkaniu z Berniem.
Tascha i Einar, programista ze Szwecji, zobaczyli na tym spotkaniu potencjał i rozesłali po znajomych zaproszenie na kolejne. Przyszło sześćdziesiąt osób. – Pracowałam już wcześniej przy kampaniach, ale czegoś takiego w życiu nie widziałam. Tam każdy chciał naprawdę coś robić. Nie chcę być złośliwa, ale większość tych politycznych spędów sprowadza się przecież do tego, że siedzi kilka osób i nawija o teorii politycznej, o tym, co „trzeba zrobić”. A tam ludziom rzeczywiście chciało się robić.
Od czerwca 2015 spotykają się regularnie, co dwa tygodnie. Nie przestali po prawyborach. W sierpniu Einar, wspólnie z Manulem, kolejnym programistą, postawili infrastrukturę do zbierania informacji o wyborcach. – Pamiętam, jak Einar dowiedział się, że w Stanach może ściągnąć ze strony urzędu listę wszystkich zarejestrowanych demokratów. Nie mógł w to uwierzyć. Ja nie jaram się arkuszami Excela tak jak oni, ale zarazili mnie tym podejściem, że dane i informacje są ważne. Musisz wiedzieć, do kogo mówisz.
– I do kogo mówicie? Do młodych, zdolnych, pięknych i szczęśliwych?
– Byłeś pewnie na wiecu w Prospect Park…
– Wiesz, nie mam nic do młodych i pięknych, ale powiedzmy, że zdziwiła mnie niewielka różnorodność na tej imprezie.
– Jasne, wiem, o czym mówisz. Moim zdaniem, to jest też efekt tego, jak działa sztab Berniego. Są świetni w mobilizowaniu naszej bazy wyborczej, czyli tych ludzi, o których mówisz, ale mają problem z ogarnięciem tych, którzy nawet chętnie oddaliby głos na Sandersa, tylko musiałby ich ktoś troszkę przekonać.
Tascha udaje, że nie lubi zdjęć. (fot. Dawid Krawczyk)
Tascha nie chodzi na wiece, bo mówi, że w tym czasie można zrobić dużo ważniejszych rzeczy. – Przeszkadza mi też ten kult osobowości, który możesz poczuć na tych imprezach. Z drugiej strony rozumiem, że ludzie tego potrzebują. Nie wiem, jak to wygląda gdzie indziej, ale przecież każdy film, który produkuje się w tym kraju, jest o tym samym – bohaterze zbawiającym świat w pojedynkę. Trudno się dziwić, że ludzie mają później obsesję na punkcie silnego przywództwa.
Trudno się też dziwić, że Tascha ma z tym problem. W 2011 roku wspierała ruch Occupy Wall Street, który wobec liderów i przywódców był, delikatnie mówiąc, sceptyczny. – Tylko nie pisz, że spałam w parku, bo nie spałam – śmieje się Tascha. – Ale mówiąc serio, nie sądzę, żeby Bernie mógł się wydarzyć, gdyby nie Occupy. To wtedy pierwszy raz używaliśmy języka, którym posługujemy się dzisiaj. Najzabawniejsze, że wszyscy nam zarzucali, że nie mamy żadnych postulatów, że o nic nam nie chodzi. A teraz, chyba już każdy wie, na czym polega walka między 99% społeczeństwa, a najbogatszym 1%.
Na pytanie, co dalej z ekipą Team Bernie NY Tascha nie ma jeszcze gotowej odpowiedzi. Łatwiej jej odpowiedzieć, co dalej z nią samą. – Muszę się wziać z powrotem do roboty. Mój szef też jest za Berniem, więc trochę mi odpuścił w ostatnich miesiącach, ale jego cierpliwość też ma swoje granice. A jeśli chodzi o naszą ekipę, to walczymy po prostu dalej o nominację.
– Mówisz serio? Przecież wszyscy już pogrzebali waszą kampanie, nawet sprzyjające wam media.
– Całkowicie serio. No, nie patrz tak na mnie. Ja naprawdę uważam, że nic jeszcze nie jest przesądzone. Nie było jeszcze tak nieprzewidywalnej kampanii jak ta, więc chociażby z tego powodu nie dam się wkręcić w mainstreamowe opowieści o końcu Sandersa. A po drugie, chodzi o coś większego, nie tylko o Berniego. Przyjdź w czwartek do Cherry Tree to zobaczysz, jak przygotowujemy się na prawybory w New Jersey.
***
Cherry Tree to bar na brooklyńskiej 4th Avenue. Nic szczególnego. Bar jak każdy tu w okolicy, z tym samym kijem w kształcie gęsiej głowy, z którego barman polewa piwo Goose IPA. Różnica jest taka, że w Cherry Tree gnieździ się już jakieś kilkadziesiąt osób obklejonych emblematami Berniego. I socjaliści mają dzisiaj Happy Hour.
Zniecierpliwiona Berniestka w barze Cherry Tree. (fot. Dawid Krawczyk)
Nie jest to wiec w Prospect Park. Średnia wieku jakieś piętnaście lat wyższa, a ludzie za stołami z pizzą i piwem też wydają się zainteresowani czymś więcej niż tylko własną stylówą. Spodziewałem się kilku kampanijnych weteranów oszukujących się, że nie wszystko stracone. Ale prawie setka osób, która nie mieści się w sali na tyłach, naprawdę wierzy, że prawybory to tylko pretekst do „czegoś większego”. Dowiem się później od Taschy, że ją też mimo wszystko zdziwiło, jak dużo ludzi przyszło tego wieczoru do Cherry Tree.
Na sali nie brakuje barwnych postaci. Jest facet, który walczy o niepodległość Tybetu. Jak zorientował się, że jestem reporterem wyciągnął z teczki stertę pożółkłych dokumentów obciążających Hillary Clinton. – Przyłożyła rękę do mordowania tybetańskich mnichów. Tutaj są dowody – zapewniał. Są tu też ludzie, którzy święcie wierzą, że wybory zostały sfałszowane. W końcu wszyscy ich znajomi na fejsie głosowali na Sandersa. To kto w takim razie głosował na Clinton, że Bernie przerżnął 40% do 60%? Przypadek? Nie sądzą.
Jest też Johnatan z New Jersey. – Zanim powiem cokolwiek: Nowy Jork, zaoraliście! – brawa. – Ale nie wystarczająco. Odgryziemy się w New Jersey! Dla tych, co nie wiedzą, prawybory u nas są w tym samym czasie, co w Kalifornii, 7 czerwca. A teraz bardzo ważne rzeczy, jestem gościem, który urodził się w New Jersey, ale chodził do szkoły w Nowym Jorku, więc wiem, że nie jest was łatwo o to prosić, ale pomóżcie nam do cholery! Bernie ma 74 lata i nie odpuścił, ja mam 27, też nie zamierzam. Wiem, że wy też nie odpuścicie! Zaczynamy jutro. Widzę was na canvassingu, joł! – krótko i na temat rzuca Johnatan, a dłonie nowojorskich Berniestów same składają się do oklasków.
Czas wymienić pusty kufel na pełny. Czekając, aż barman przechyli gęsią główkę poznaję Sandy, Żydówkę dla Berniego. – I’m a Jew for Bernie – przedstawia się Sandy. Trochę narzeka, na to, co dzieje się w drugiej sali. – Mam wrażenie, że oni wszyscy są Bernie-or-bust [Bernie albo nic]. Świetnie, możemy wierzyć, że dalej walka trwa i Bernie wygra mimo, że nic już na to nie wskazuje. Przyjmuję, że nawet może tak być.
Wszystkie przypinki Sandy. (fot. Dawid Krawczyk)
Ale wkurza mnie jednak to, że słyszę od białych, zadowolonych z siebie kolesi, że nie ma tak naprawdę różnicy między Trumpem, a Hillary. Dla nich może nie ma, ale dla moich praw reprodukcyjnych, mojej pozycji w społeczeństwie jako kobiety ma. Tylko coś wydaje mi się, że jak przyjdzie do starcia między Clinton, a Trumpem, oni zostaną w domu. I przegramy.
***
Prawybory w New Jersey i Kalifornii we wtorek, 7 czerwca. Trump już puchnie z radości, bo może być pewny republikańskiej nominacji. Bernie ani myśli o wycofaniu się z wyścigu. Od porażki w Nowym Jorku jego sztab ma jeden przekaz: z Trumpem może wygrać tylko Bernie Sanders. Jak przystało na kandydata millenialsów, Bernie wezwał swojego przeciwnika do debaty na Twitterze. Trump może stanie do debaty, a może nie. Nie było jeszcze tak nieprzewidywalnej kampanii jak ta.
***
Ilustracja do artykułu pochodzi z instalacji internetowej Kennetha Tin-Kin Hunga #SHITWARS – THE SHIT AWAKENS
**Dziennik Opinii nr 155/2016 (1305)