Bezprecedensowo zjednoczona opozycja w Birmie od dwóch lat walczy z brutalnym wojskowym reżimem. Ma nadzieję, ale potrzebuje wsparcia z zagranicy, a świat coraz bardziej normalizuje juntę.
Prawie 31 tysięcy osób zabitych od 1 lutego 2020 roku. Ponad 1,1 miliona uchodźczyń i uchodźców wewnętrznych; kolejne 70 tysięcy uciekających do innych państw. Prawie 14 tysięcy osób uwięzionych za działalność polityczną, 3 tysiące zabitych z tego powodu.
Dwa lata po zamachu stanu w Birmie wojna domowa zmieniła kraj w poligon dla pozbawionej skrupułów i szacunku dla najbardziej podstawowych praw człowieka armii. Junta pod szefostwem generała Min Aung Hlainga, która obaliła demokratycznie wybrany rząd Narodowej Ligi Demokracji (NLD) i noblistki Aung San Suu Kyi (która resztę życia spędzi w areszcie domowym – za 15 całkowicie zmyślonych „przestępstw” wojskowi skazali ją na 33 lata), kontroluje najważniejsze miasta i część centrum kraju. Opozycja twierdzi, że panuje nad połową Birmy, głównie górzystymi peryferiami i terenami wiejskimi. Żadna ze stron nie zbliża się do zwycięstwa. Wojsko w reakcji nasila naloty na opozycję i cele cywilne, ale opór nie słabnie.
– Wojskowi myśleli, że zamach stanu, zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciw ludzkości, ludobójstwo Rohingjów ujdą im na sucho, jak zawsze. Ale tym razem sprzeciw jest znacznie silniejszy – mówi Zoya Phan, menedżerka Burma Campaign UK. Po raz pierwszy przeciwko władzom buntuje się nawet ich własna grupa etniczna.
Świat zaczyna już Rohingów „urządzać w dupie”, w jakiej się znaleźli
czytaj także
Bamarowie już nie milczą
Amerykański think tank ACLED ocenia, że birmańska wojna domowa jest jednym z najbardziej intensywnych konfliktów na świecie. Pod względem ofiar tragiczniejsza jest tylko wojna w Ukrainie. Ale sytuacja w Birmie jest znacznie bardziej rozproszonym i skomplikowanym kryzysem.
W Ukrainie wiadomo, kto z kim walczy. Dwie strony konfliktu, każda z łańcuchem dowodzenia, nawet jeśli po rosyjskiej stronie organizacja zawodzi. W Birmie jest zupełnie inaczej. O ile w armii panuje jedność, o tyle po drugiej stronie w rzeczywistości działają setki ugrupowań, którym nie zawsze z sobą po drodze.
Formalnie opozycją kieruje Rząd Jedności Narodowej (NUG) i jego Ludowe Siły Obrony (PDF). Nazwa maskuje, że oddziały te ani nie są ujednolicone, ani nie koordynują działań między sobą, a kontrola nad nimi jest iluzoryczna. Według danych Myanmar Peace Monitor, NGO dokumentującego przebieg wojny, w styczniu działały 233 PDF-y. Część z nich to doraźnie zebrane grupy kilkunastu partyzantów, część – zorganizowane oddziały podobne do regularnego wojska.
PDF-y wyróżnia ich kompozycja etniczna. To siły głównie Bamarów i Bamarek, którzy stanowią około dwóch trzecich populacji Birmy (i są też nazywane po prostu Birmankami). To z tej grupy czerpały poparcie poprzednie rządy, tak wojskowe, jak i cywilne.
Tak szeroki sprzeciw Bamarów nie zdarzył się nigdy wcześniej w 75-letniej historii niepodległej Birmy. Myanmar Peace Monitor wskazuje, że niemal połowa PDF-ów działa w bamarskich stanach Sagaing i Magway. To zmieniło charakter wojny domowej i zwiększyło jej brutalność.
Birma: Sankcje pozwalają Zachodowi pokazać swoją aktywność, ale nie prowadzą do zmiany reżimu
czytaj także
– Działania wojska nastawione na likwidację domów i wiosek są skoncentrowane w bamarskim, buddyjskim centrum kraju. Armia w praktyce atakuje ludzi, których twierdzi, że chroni. Junta nie jest obrońcą narodu, działa w oderwaniu od ludności, w tym większości bamarskiej, i chce tylko utrzymać się przy władzy kosztem żyć, środków do życia i więzi społecznych w kraju – podkreśla Shona Loong, geografka polityczna z Uniwersytetu Zuryskiego.
Laetitia van den Assum, była holenderska ambasadorka w regionie i członkini komitetu doradczego ONZ w sprawie Rohingjów, dodaje: – Bamarowie popierali rząd, gdy ten działał na ich korzyść. Teraz tak nie jest, więc wojsko próbuje bombardowaniami przywołać tę grupę do porządku.
Wspólnota broni
Ten bezprecedensowy konflikt w centrum Birmy zbliżył Bamarów do drugiego typu opozycji – armii etnicznych. To wojska mniejszości, głównie z górzystych terenów wzdłuż granic kraju. Ponieważ Birma uznaje 135 grup etnicznych (klasyfikacja z czasów kolonialnych jest pełna rasistowskich błędów, ale daje pewien obraz), wśród tych sił nie ma jedności.
– Niektóre armie etniczne nie są w sojuszu z NUG – na przykład Zjednoczona Armia Stanu Wa (UWSA) czy Armia Arakanu (AA). Ale równocześnie nie stają po stronie junty, po jej stronie nie ma żadnej istotnej armii etnicznej – objaśnia Loong.
Na czele oporu stoją armie, które od dekad walczą o własne państwo lub choćby uznanie praw mniejszości, jak Kareńska Unia Narodowa (KNU), Armia Niepodległości Kaczinu (KIA) czy zradykalizowany niedawno Narodowy Front Chin (CNF), które otwarcie współpracują z NUG. Drugą grupę stanowią siły takie jak AA – wspierając opozycję nieoficjalnie, same nie walczą z reżimem. Trzecia to armie jak UWSA, które pozostają w stanie zawieszenia broni z rządem. Według portalu The Irrawaddy każda z tych grup odpowiada za mniej więcej jedną trzecią żołnierzy mniejszości.
Te grupy mają różne powody, by zachowywać dystans wobec NUG. Zoya Phan przypomina, że Birma zawsze była krajem etnocentrycznym, wykluczającym mniejszości. Sama jest Karenką, uchodźczynią i ofiarą zbrodni wojennych poprzednich reżimów. Gdy na początku zeszłej dekady Aung San Suu Kyi demokratyzowała Birmę, Phan przestrzegała, że władza NLD popełnia te same błędy i broni wizji przymusowej „birmizacji” całego narodu.
– Od zamachu stanu zaszła pewna zmiana w światopoglądzie Bamarów. Przyznają, że ludobójstwo Rohingjów czy bombardowanie innych mniejszości etnicznych były złem, widzą, jakie naprawdę jest wojsko. To dobre zmiany, ale to nie wystarczy – mówi.
Dla innych, jak choćby UWSA, wojna jest po prostu mało istotna. Mniejszość Wa funkcjonuje całkowicie niezależnie od rządu Birmy, kontroluje lukratywne przejście graniczne z Chinami i jest wystarczająco silna, by utrzymać autonomię. W praktyce jest niepodległa.
– Bamarowie biją się między sobą, to dlaczego mniejszości mają się wtrącać? Z ich punktu widzenia to jest obcy kraj – mówi Michał Lubina z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego. – A generałom nie przeszkadza, że nie kontrolują całego kraju, póki mają centrum i zasoby naturalne.
Chińczycy już swoje wiedzą – Putin uznawany jest za słabszego [rozmowa z Michałem Lubiną]
czytaj także
Dodaje, że w Birmie projekt budowania narodu poniósł sromotną porażkę. Stworzony przez brytyjskich kolonialistów kraj nigdy wcześniej nie był podmiotem politycznym.
– Wiele grup nigdy nie postrzegało się jako część tego państwa narodowego – zgadza się Loong, ale dodaje, by nie wymagać od opozycji niemożliwego: – Nie da się zażegnać siedmiu dekad krzywd, traumy i przemocy, a czasem nawet dłuższego czasu, w ciągu dwóch lat. Najważniejsze, by wszyscy gracze byli otwarci na zrozumienie powodów tych głęboko zakorzenionych podziałów i zmierzenie się z nimi. Brak zaufania między mniejszościami a NUG nie wyklucza tego, że równocześnie są bezprecedensowo zjednoczeni.
Van den Assum podkreśla, że nawet jeśli opozycja wygra, budowanie państwa federalnego potrwa lata. Młodzi opozycjoniści lepiej rozumieją wartość inkluzywności, ale to skomplikowany proces, a część grup etnicznych może chcieć niepodległości. Mówi: – Wspólnota międzynarodowa musi współpracować z NUG i armiami etnicznymi. One nie są idealne, ale trzeba ich zachęcać do rozmów.
Byle było stabilnie
Sytuacja w kraju jest fatalna, ale wiele osób stara się toczyć normalne życie. Potrzebują pracy, nie mają siły, a czasem i ochoty ryzykować życia. Lubina: – Jest gdzieś między normalnością a anarchią. A to oczywiście korzystne dla junty, bo zmęczenie działa na rzecz normalizacji. Kraj stoi w miejscu, ale to generałom nie przeszkadza.
– Junta bombarduje szpitale, szkoły, zabija dzieci. Liczy, że opozycja poczuje beznadziejność oporu i odpuści – dodaje van den Assum.
Dyplomatka i Phan zgadzają się, że działania na arenie międzynarodowej są niezbędne, by podtrzymać wolę walki opozycji. Jednak coraz więcej państw jest gotowych normalizować juntę. Nie liczy się dla nich to, jak birmańskie władze traktują ludność, ale stabilizacja.
Junta zapowiadała, że jesienią przeprowadzi „wybory”, choć już przełożyła je co najmniej o kolejne pół roku. Wojskowi nie zamierzają nawet zezwolić na start jakiejkolwiek partii poza ich całkowitą kontrolą. Van den Assum mówi wprost, że farsa Min Aung Hlainga nie jest przeprowadzana w zbyt przemyślany sposób. Lubina ocenia, że mniej liczy się sposób głosowania, a bardziej geografia. – Jeśli uda się przeprowadzić wybory w centrum Birmy, podkręcić frekwencję, to wtedy będą miały wystarczającą wiarygodność dla sąsiednich krajów, by mogły znormalizować relacje – mówi.
Tajlandia, od dekad dom dla tysięcy uchodźców, zwłaszcza Karenów, jest liderem tej normalizacji i nie wzdraga się już przed rozmawianiem z juntą. Sama jest rządzona przez udające partię polityczną wojsko, które w 2014 roku przeprowadziło zamach stanu. Min Aung Hlaing chciałby zrealizować ten sam plan.
Phan podkreśla jednak, że dla Tajlandii to bardzo krótkowzroczna polityka. – Jeśli Tajlandia i inne kraje sąsiedzkie chcą zmniejszyć kryzys uchodźczy, mieć bardziej stabilne granice, to muszą być krytyczne wobec reżimu, wspierać osoby uchodźcze, ale też zezwolić na transfer pomocy humanitarnej przez granice. Bo ta, którą kontroluje junta, nie trafia do mniejszości etnicznych – wyjaśnia.
Od wsparcia międzynarodowego tak samo zależy junta. Poza państwami w regionie ma też przyzwoite reakcje z Chinami. Pekin co prawda wolał bardziej przewidywalne rządy NLD, ale jest pragmatyczny, a Birma jest kluczowa dla importu gazu i ropy bez tranzytu przez cieśninę Malakka. Coraz ważniejszym sojusznikiem jest też Rosja. Van den Assum nie ma wątpliwości, że Putin wykorzystuje Birmę, bo potrzebuje poparcia w ONZ, ale dla junty Rosja stała się bardzo ważnym źródłem broni. – Ten układ patron–klient działa doskonale, bo obydwa kraje czują się mniej izolowane, a do tego rosyjska obecność w Birmie nie przeszkadza Chinom – ocenia Lubina.
Dlatego tak ważne jest, by mimo wojny w Ukrainie nie zapominać o Birmie. Phan nie ma wątpliwości, że od rosyjskiej inwazji trudniej zainteresować świat tym azjatyckim krajem. Chwali „Zachód” za sankcje na reżim, ale na tym samym tchu dodaje, że nie idą one wystarczająco daleko. Aktywiści apelują zwłaszcza o zakaz sprzedaży paliwa lotniczego, co utrudniłoby naloty na cywilów i opozycję. Stany, Wielka Brytania, Kanada i Australia właśnie zgodziły się na taki zakaz.
– Wojsko nie jest zainteresowane reformami, chce tylko wzmocnić swoje imperium. Dlatego sankcje muszą doprowadzić do rozmontowania systemu, a nie jakiegoś zawieszenia broni – mówi Phan.
**
Dominik Sipiński – dziennikarz zajmujący się sprawami międzynarodowymi i środowiskowymi, szczególnie w regionach Azji-Pacyfiku i Ameryki Łacińskiej. Doktorant stosunków międzynarodowych na Central European University w Wiedniu, bada secesjonizmy, nacjonalizmy i kwestie dotyczące suwerenności.