Społeczności międzynarodowej nie chce się nad sytuacją Rohingów szczególnie zastanawiać. Tymczasem w obozach nic nie jest normalne. Dzieci nawet jeśli nauczą się czytać i pisać, nie dostaną świadectwa ukończenia szkoły, bo oficjalnie szkoły nie ma. Nie mogą też stamtąd wyjechać, bo nikt im nie da paszportu − rozmowa z Markiem Rabijem o książce „Najważniejszy wrzesień świata. Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach”.
Aleksandra Wojtaszek: Tytuł twojej książki ma w sobie sporo ironii – choć to „najważniejszy wrzesień świata”, ludobójstwo na Rohingach rzadko pojawia się w mediach.
Marek Rabij: Pierwsza część tytułu jest cytatem z pewnego mądrego człowieka, którego spotkałem w obozie Rohingów. Opowiadając o swojej tragedii, zauważył, że każdy naród ma taki wrzesień, który wstrząsa fundamentami jego istnienia. Powiedział też, że chciałby, żeby tamten wrzesień 2017 roku, kiedy tysiące Rohingów niespodziewanie znalazły się na skraju zagłady, był najważniejszy także dla wszystkich ludzi na świecie. Nie musiał dodawać nic więcej. Było dla mnie oczywiste, że w tym życzeniu tkwi przestroga dla zadowolonych z siebie społeczeństw zachodnich, które zapomniały, jak niewiele trzeba, żeby zdemolować fundamenty ich bezpieczeństwa.
Jak to się stało, że spory narodowościowe w Birmie doprowadziły w końcu do czystek etnicznych i ludobójstwa?
Birmę zamieszkuje kilkadziesiąt mniejszości etnicznych – wiele z nich ma swoją partyzantkę i aspiracje separatystyczne. Rohingowie – ściślej, ich upolitycznione elity – nie są wyjątkiem. Z drugiej strony rządząca krajem armia, kontrolowana przez birmańską większość, próbuje utrzymać porządek, odwołując się do nacjonalistycznego hasła „jedna Birma, jeden naród”. Wojsko od dekad sprytnie podsyca konflikty pomiędzy „rasami” – bo tak się nazywa w tym kraju mniejszości etniczne, powtarzając, że jest niezbędna dla utrzymania pokoju. Działa jak szklarz, który ukradkiem wybija szyby, żeby potem móc je wprawiać.
Bernard-Henri Lévy o dramacie Rohingja: Nawet buddyzm nie jest religią pokoju
czytaj także
W Arakanie, zachodniej prowincji Birmy, na celowniku armii już w latach 60. XX wieku znaleźli się Rohingowie. Władza sięgała po rozmaite formy represji wobec nich. Kiedy przeprowadziła denominację, nie pozwolono im wymienić pieniędzy, ograniczono też swobodę handlu. Najpierw zatem uderzono w fundamenty bezpieczeństwa bytowego, potem prowadzono oczerniającą kampanię, przedstawiając ich jako nielegalnych mieszkańców Birmy, złodziei, którzy nie panują nad popędem, wreszcie muzułmanów, a zatem z pewnością terrorystów. Stąd już niedaleko było do „wycieczek” po wsiach i grabieży, potem bicia, gwałcenia i na końcu masakr, w których jesienią 2017 roku śmierć poniosło co najmniej 25 tysięcy osób, a 350 wiosek puszczono z dymem. Zwykli Birmańczycy niekoniecznie wiedzą, co się naprawdę stało. Wedle oficjalnego komunikatu była to ściśle zaplanowana akcja przeciwko partyzantom próbującym zniszczyć kraj, a uciekli za granicę ci, którzy byli winni. W innej, równie popularnej narracji, władza oficjalnie współczuje Rohingom, ale jednocześnie utrzymuje, że w Arakanie trwa wojna, której nie zaczęła armia birmańska, a partyzanci z Arakan Rohinga Salvation Army. Setki tysięcy uchodźców są więc de facto ofiarami tamtejszych separatystów.
Piszesz o uniwersalnych mechanizmach ludobójstwa dostrzegalnych zarówno w Rwandzie, jak i Srebrenicy czy Birmie. Jednym z nich są gwałty.
Z danych „Lekarzy Bez Granic” wynika, że nawet 70 proc. Rohinek było ofiarami albo świadkiniami gwałtu. Pewna kobieta słyszała, jak żołnierze mówili między sobą: „Kiedy z nimi skończycie, przywieźcie je z powrotem do wsi, niech reszta wie, że żarty się skończyły”. Chodziło o demonstrację siły i wzbudzenie strachu. Rohinki – pomimo przerażenia – wielokrotnie podkreślały, jak dziwne wydawało im się zmęczenie i poirytowanie sprawców. „Myślałam, że takie rzeczy mężczyźni robią kobietom z lubieżności” – powtarzały.
czytaj także
Początkowo nie mogłem uwierzyć w opowieści o zgwałconych i zamordowanych kobietach z Sauprang Fara, które miały ślady ludzkich zębów na ciele. Potem pomyślałem, że w ten sposób dała o sobie znać także potworna presja, jaka ciążyła na oprawcach. Żołnierze chyba nie byli tak zobojętniali i zindoktrynowani, żeby nie dostrzegać, że zabijanie kobiet i dzieci nie ma nic wspólnego z walką z partyzantami, nie mówiąc o sprawiedliwości.
Czy rozmawianie z ludźmi o tak skrajnych doświadczeniach nie powoduje, że ich trauma powraca? Jak o tym opowiadać?
Najtrudniejsze było dla mnie spotkanie z Roshidą Begum. Zgodziła się na rozmowę, ale na własnych warunkach. Opowiadała zza półścianka, szeptem. Mówiła o sytuacji granicznej, o utracie rodziny i wrzuceniu w ogień jej maleńkiego synka, a ja zbierałem po prostu materiał na książkę. Dlatego czułem ogromną niestosowność tej sytuacji. Staram się zrobić swoją robotę najlepiej jak umiem, ale w pewnym momencie po prostu wracam do hotelu, podobnie jak czytelnik odkłada książkę. Moi bohaterowie zostają z problemami i traumami. Nie mówić i nie pisać o tym z szacunku dla ofiar? Źle. Mówić − ale jak? Kiedy Momtaz Begum, moja rozmówczyni pochodząca z Tula Toli, tej samej wsi co Roshida, opowiada o tym, jak poparzona skóra schodziła jej z nóg, gdy pełzła ze swą ranną córką w stronę zarośli, mogę tylko jak najwierniej zacytować jej słowa. Nic lepiej nie odda tego, co się wydarzyło.
Jak wygląda obecnie sytuacja Rohingów, którzy po masakrze uciekli przez granicę do Bangladeszu?
W ostatnim czasie znacząco zaostrzono kontrole na rogatkach strefy obozowej. Teraz trwa budowa ogrodzenia. Telefonia komórkowa działa tylko przez kilka minut dziennie. Podejrzewam, że władze Bangladeszu dążą do tego, aby obozy opuściły wszystkie organizacje pomocowe i obserwatorzy międzynarodowi, a pozostali tylko lokalni urzędnicy. Dzięki temu informacje o nieprawidłowościach nie będą docierały do międzynarodowej opinii publicznej.
Sytuacja się pogarsza od czasu masowego exodusu we wrześniu 2017 roku?
Biorąc pod uwagę skalę zjawiska – ponad 700 tysięcy ludzi przekroczyło granicę właściwie w ciągu dwóch-trzech tygodni – a także możliwości Bangladeszu, udało się wtedy sprawnie opanować sytuację. W kręgach dyplomatycznych krążą plotki, że premier Bangladeszu Sheikh Hasina liczy nawet na pokojową Nagrodę Nobla za pomoc udzieloną uchodźcom.
Rohingjowie: najbardziej prześladowana mniejszość świata ginie na naszych oczach
czytaj także
Tylko że jesienią 2017 r. organizowano obozy z przeświadczeniem, że to tymczasowe rozwiązanie i Rohingowie wrócą do Birmy. Dziś wiadomo, że zostaną tam dłużej, a mówiąc „bezpieczeństwo” w odniesieniu do obozu zamieszkiwanego przez milion ludzi nie możemy myśleć już tylko o dostępności żywności, wody i leków. Problemem staje się handel ludźmi i narkotyki, a także potworna korupcja. Wielu lokalnych urzędników domaga się łapówek od organizacji międzynarodowych, dochodzi do licznych malwersacji. Pisałem w książce, że worki ryżu dostarczane do obozu mają podaną wagę 30 kg, ale zwykle ważą góra 27 kilo. Ponadto, społeczność mieszkająca w obozach szybko się rozrasta – za kilka lat mogą to być nawet dwa miliony ludzi, żyjących z dnia na dzień w prymitywnych warunkach.
Bangladesz ma kilka pomysłów na rozwiązanie sytuacji – jednym z nich jest przeniesienie Rohingów na zagrożoną cyklonami wyspę Bashan Char w Zatoce Bengalskiej.
Pracownicy organizacji pomocowych twierdzą, że problem pogody jest trochę wyolbrzymiony i żywności nie zabraknie nawet w sezonie monsunowym. Można też zrobić zapasy. Jednak Rohingowie są bardzo nieufni, po tym, co ich spotkało i boją się zamknięcia na wyspie.
ONZ sprzeciwiała się kilka lat temu przymusowej relokacji, ale wówczas problem dotyczył tylko kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Po 2017 roku dołączyło kolejnych 700 tysięcy. Jednak bangladeska opinia publiczna coraz częściej postrzega uchodźców jako balast, którego kraj powinien się pozbyć.
czytaj także
Pozbyć, czyli repatriować do Birmy, gdzie znów mogą ich spotkać prześladowania?
Repatriować albo rozdzielić pomiędzy inne państwa. Tylko że tym drugim rozwiązaniem żaden kraj nie jest zainteresowany. Rohingowie to biedna, wiejska społeczność, której elity już od dawna są w Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy Malezji. Społeczność międzynarodowa nie tylko nie ma pomysłu co zrobić, ale przede wszystkim nie chce się nad tym szczególnie zastanawiać.
Bengalczycy mieszkający w strefie obozowej początkowo byli raczej pozytywnie nastawieni do przybyszów, teraz to się zmienia, dlaczego?
Rohingowie mówią tym samym językiem, co Bengalczycy na wschodzie Bangladeszu. Mają te same zwyczaje i taką samą religię, ale trzeba ich wyżywić i leczyć. Opisuję w książce kuriozalną sytuację Sali Ahmeda, żebraka z miejscowości Ukhia, który codziennie patrzy na mijające go ciężarówki z ryżem, jadące do obozów, a on sam przymiera głodem. Mijają go Lekarze Bez Granic, a on leży przy drodze z nogami pokrytymi wrzodziejącymi ranami. Lepszej ilustracji pułapki braterstwa, w jakiej utknęły obie te społeczności chyba nie da się znaleźć. Dlatego władze wprowadziły w zeszłym roku zasadę, że wszyscy mieszkańcy strefy obozowej mają mieć dostęp do bezpłatnego leczenia.
Szwalnie w Bangladeszu mogą płonąć codziennie, ważne żeby koszulka była tania [rozmowa]
czytaj także
Od niedawna także 20% z budżetu przeznaczonego na pomoc Rohingom należy przeznaczyć na działania wśród lokalnej ludności. Chodzi o to, aby uspokoić sytuację, jednak głównym problemem i tak jest brak pracy.
Ludność Bangladeszu cierpi przede wszystkim z powodu złej sytuacji ekonomicznej?
To kraj wielkości połowy Polski, który oficjalnie liczy 162 mln mieszkańców, z czego aktywnych zawodowo jest tylko około 60 mln – mniej więcej tyle miejsc pracy jest do wzięcia.
Reszta musi sobie radzić, czyli żyć z rolnictwa, które na prowincji jest na poziomie rozwoju mniej więcej z epoki przed rewolucją przemysłową.
czytaj także
A jednocześnie ludzie w Bangladeszu zdają sobie sprawę, że poziom życia w rządzonej przez wojsko Birmie jest nieco wyższy.
A przecież Birma miała się demokratyzować. Aung San Suu Kyi, obecna szefowa birmańskiego rządu, otrzymała nawet pokojową Nagrodę Nobla w 1991 roku, a teraz w Hadze musi odpowiadać na oskarżenia o przyzwolenie na masakrę Rohingów.
Junta w 2011 roku dopuściła do demokratycznych wyborów, ale zachowała dla siebie resorty siłowe i niepodzielnie rządzi w gospodarce. Aung San Suu Kyi jest jedynie listkiem figowym junty, ale wywodzi się z rodziny, która walkę o niepodległość Birmy zawsze utożsamiała z domyślnym prymatem Birmańczyków nad resztą mniejszości etnicznych.
Noblistka w wielu kwestiach po prostu podziela stanowisko junty, a jedną z nich jest polityka wobec Rohingów. To muzułmanie, do tego kulturowo przynależący do świata subkontynentu indyjskiego, czyli zagrożenie dla tożsamości narodowej, która ma się wykrystalizować wokół wizji Birmańczyka-buddysty. Podczas niedawnej wizyty na Węgrzech Aung San Suu Kyi wprost apelowała do premiera Orbana o wsparcie w walce z rosnącymi wpływami islamu.
czytaj także
Nagroda Nobla nie zawsze trafia we właściwe ręce, ale tutaj pomyłka jest wręcz kuriozalna – walka Suu Kyi z juntą została odczytana jako bój o prawa człowieka, podczas gdy tak naprawdę chodziło wyłącznie o władzę.
W nielicznych relacjach z sytuacji w Birmie często pojawia się zdziwienie, że buddyści mordują muzułmanów.
Bo mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch stereotypów – buddysty, który kocha cały świat i agresywnego muzułmanina. Tymczasem nietrudno znaleźć w sieci zdjęcia buddyjskich mnichów z Birmy z kałasznikowami. Birmański buddyzm skleił się z nacjonalizmem.
Swoją rolę w tym dramacie odegrały także interesy geopolityczne wielkich mocarstw, przede wszystkim konflikt Chin ze Stanami Zjednoczonymi.
Na mapie widać, że najkrótsza droga z Chin nad Zatokę Bengalską prowadzi przez Arakan. Birma tak naprawdę siedzi w kieszeni Chińczyków i jedna stanowcza deklaracja Pekinu mogłaby zmienić sytuację w Arakanie. Dla Chin to jednak niszowy problem, zależy im tylko, aby zamieść pod dywan problemy w tej prowincji, zaprowadzić porządek i móc budować infrastrukturę.
Największa amerykańska figura Chrystusa patrzy na Eureka Springs
czytaj także
Los miliona ludzi nie ma żadnego znaczenia, zresztą Chiny prowadzą podobną politykę w stosunku do Ujgurów w Xinjiangu.
Winnym wielu napięć w regionie jest także brytyjski kolonializm.
Wkroczenie Brytyjczyków zdestabilizowało Birmę. Kolonizatorzy zaczęli urządzać państwo po swojemu, ściągając urzędników z Bengalu Zachodniego. Zauważyli także, że Birmańczycy są skonfliktowani z ludami z terytoriów przygranicznych i postanowili rozgrywać te spory na korzyść grup etnicznych, które Birmańczycy sobie wcześniej podporządkowali – albo tylko im się wydawało, że tego dokonali.
W efekcie Birmańczycy nabrali przekonania, że inne ludy mieszkające w ich kraju to przybysze i kolaboranci, którzy zdradzili ojczyznę. Pisze o tym szczegółowo w swojej książce o Birmie dr Michał Lubina z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który świetnie złapał istotę tamtejszego konfliktu centrum-peryferia.
Jak teraz wygląda sytuacja w Arakanie?
Cały czas trwają walki. Pozostało tam nadal kilkaset tysięcy Rohingów, ale ich sytuacja jest potworna. Wojsko nie napada już na wioski, ale ludziom odebrano cały dobytek i ziemię w myśl polityki: zjedzcie, co macie i umrzyjcie z głodu albo uciekajcie do Bangladeszu. Do Bangladeszu wciąż docierają uciekinierzy.
Nieliczni, bo granica jest zamknięta, ale niektórym desperatom udaje się przedrzeć. Co wyprawia się w Arakanie, wiemy jedynie z relacji Rohingów, którzy dzwonią do swoich bliskich i znajomych w Bangladeszu. Warto jednak traktować te relacje z nieufnością. Rohingowie także manipulują faktami, żeby zdyskredytować wroga.
Rohingowie musieli już wcześniej uciekać z Birmy, dotąd jednak wielu z nich wracało.
W 1978 i w 1991 roku, po operacjach wojskowych w Arakanie, uchodźcy napłynęli do Bangladeszu. Pozostało w nim wówczas około 150 tysięcy osób, ale wielu powróciło do Birmy. Do dzisiaj zresztą, pomimo traumatycznych doświadczeń, niektórzy marzą o powrocie. Żyli tam w lepszych warunkach niż teraz, choć także w strachu.
Tymczasem w obozach nie mają prawa do normalnej edukacji czy pracy.
W obozach nic nie jest normalne. Dzieci chodzą do szkoły, która nie może nazywać się szkołą. Nawet jeśli nauczą się czytać i pisać, co z tego? Nie dostaną świadectwa ukończenia szkoły, bo przecież oficjalnie do szkoły nie chodzą. Nie mogą też stamtąd wyjechać, bo nikt im nie da paszportu. Chcieliśmy w „Tygodniku Powszechnym” ściągnąć do Polski na leczenie chłopca z zespołem stresu pourazowego, ale nawet gdyby udało się znaleźć fundusze, utknęlibyśmy na etapie formalności.
Kaja Puto: Przestańmy udawać, że pytanie o migrantów zaczyna się od „czy”
czytaj także
Najsmutniejsze jest to, że świat zaczyna już Rohingów „urządzać w dupie”, w jakiej się znaleźli – cytując bardzo adekwatne powiedzenie Stefana Kisielewskiego. Milion ofiar czystek etnicznych, może nawet ludobójstwa, tkwi w fatalnych warunkach, zdany na łaskę społeczności międzynarodowej. Tymczasem świat zaczyna wierzyć, że jeśli tym ludziom dostarczy się codziennie głodową porcyjkę ryżu i środki przeciwbólowe, możemy już odtrąbić sukces operacji humanitarnej i zająć się ważniejszymi sprawami. Słowem – ciągle mamy jakieś ważniejsze wrześnie.
Kiedy dowiedziałem się, że za około 8 tysięcy złotych można wybudować w obozie porządny dom dla 10 osób, zacząłem naiwnie myśleć, że może udałoby się znaleźć sponsorów i stworzyć polskie osiedle na wzór istniejącego japońskiego czy tureckiego. Nikt ostatecznie nie znalazł czasu ani pieniędzy. Paru polskich milionerów, których poznałem przy innych okazjach, naobiecywało mi wprawdzie łącznie ze 400 tys. zł na ten cel, ale gdy przyszło do konkretów, nagle przestali odbierać telefony. Polskie MSZ nawet nie odpowiedziało na apel, że moglibyśmy zrobić tam coś dobrego pod polską flagą.
**
Marek Rabij – dziennikarz i publicysta, z wykształcenia historyk starożytności. Od 2017 roku pracuje w „Tygodniku Powszechnym”, pisał m.in. do „Gazety Wyborczej”, „Newsweek Polska” i „Forbes Polska”. Za swoją książkę „Życie na miarę” o przemyśle odzieżowym w Bangladeszu otrzymał nominację do nagrody im. Teresy Torańskiej. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie codzienne. Jego druga książka Najważniejszy wrzesień świata. Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach ukazała się w wydawnictwie WAB w listopadzie 2019 roku.
***
Aleksandra Wojtaszek – dziennikarka i tłumaczka, bałkanistka. Zajmuje się przede wszystkim tematyką społeczeństw i kultury państw byłej Jugosławii. Absolwentka kroatystyki, studiowała w Krakowie, Zagrzebiu i Belgradzie, obecnie pisze doktorat o współczesnej literaturze Chorwacji i Serbii. Współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”, publikowała m.in. w „Herito”, „Ha!arcie”, „małej kulturze współczesnej” i „New Eastern Europe”.