To też kwarantanna, ale od zdrowego rozsądku – pisze z Glasgow Jacek Olender.
Długo się wydawało, że mimo przesunięcia się ogniska koronawirusa do Europy rząd Wielkiej Brytanii i jego doradcy gotowi są iść na frontalne starcie z epidemią i podjąć „największe ryzyko od czasu II wojny światowej”, jak brytyjska prasa pisała o strategii budowania w społeczeństwie tzw. odporności populacyjnej poprzez masowe „przechorowanie” nowego wirusa. Każdy z objawami przeziębienia ma zostać w domu przez siedem dni, ale poza tym żyć normalnie – radził Brytyjczykom ich rząd. Kurs zmienił nieznacznie dopiero, gdy pojawiły się nowe modele.
Wtorek przyniósł wreszcie pewien ruch informacyjny ze strony rządu. Boris Johnson odbył pierwszą publiczną konferencję prasową w sprawie strategii walki z pandemią koronawirusa. Jest to postęp przywitany z entuzjazmem, bo do tej pory polityka informacyjna rządu była co najmniej mało przejrzysta.
Stosunki między rządem Borisa Johnsona a dziennikarzami były kiepskie od jakiegoś czasu. Nałożyło się to na próby zarządzania opinią publiczną poprzez kontrolowane przecieki informacji do najbardziej zaprzyjaźnionych z rządem dziennikarzy. O ile jednak przed epidemią koronawirusa gierki Johnsona z mediami nie stanowiły zagrożenia dla ludzkiego życia, a jedynie dla demokracji, o tyle w ostatnim tygodniu spowodowały niemało szkód i zamieszania. Brak oficjalnych komunikatów w sprawie szerzenia się epidemii na Wyspach był łatany kontrolowanymi wyciekami na temat tego, co rząd rzekomo planuje zrobić (a czego nie).
Wycieki te były cząstkowe i niejednokrotnie sprzeczne ze sobą. Jeszcze w piątek sytuację próbował ratować minister zdrowia Matt Hancock, który opublikował artykuł na temat rządowej strategii w konserwatywnym dzienniku „Daily Telegraph”. Więcej jednak o rządzie Johnsona i jego polityce powiedział nie sam artykuł, ale fakt, że był on dostępny tylko za paywallem.
czytaj także
Z wysyłanych przez rząd Johnsona sygnałów wnioskowano, że strategia rządu to porzucenie zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia i ekspertyz epidemiologicznych na rzecz czołowego zderzenia z wirusem. Johnson i jego doradcy mieli zdecydować, że zamiast zbiorowej kwarantanny i „wyłączenia” gospodarek będą usiłowali manipulować tempem i stopniem szerzenia się zakażeń, w taki sposób, aby maksymalnie dużo młodych, zdrowych i silnych osób naturalnie przechorowało wirusa. Liczba możliwych do zakażenia ludzi w społeczeństwie miałaby się w ten sposób stopniowo wysycać i wytworzyć naturalną barierę chroniącą przed dalszym rozprzestrzenianiem się epidemii. Osiągnięcie takiego stanu nazywa się odpornością populacyjną.
Jednocześnie rząd Wielkiej Brytanii miał ochronę kierować tylko w stronę najsłabszych i najpodatniejszych, żeby nie dopuścić do przeciążenia systemu opieki zdrowotnej, jak miało to miejsce choćby w północnych Włoszech.
Zawisza: Koszty kryzysu nie mogą być przerzucone na barki pracowników i pracownic
czytaj także
Miało się to udać poprzez selektywne ograniczanie ścieżek rozprzestrzeniania się wirusa: na przykład poprzez zakazywanie wybranych imprez masowych, zamknięcie szkół czy uniwersytetów, a jednocześnie bez stosowania przymusu kwarantanny czy zamykania biznesów. Dzięki temu krzywa zakażeń miałaby się stopniowo spłaszczać, a odpowiednio duża liczba ludzi, którzy przechorowaliby wirusa, pozwoliłaby wytworzyć naturalną barierę dla niego w przyszłości, by uniknąć drugiej fali zakażeń, która może się pojawić, gdy inne rządy poluzują kwarantannę i obecnie stosowane środki prewencyjne. Co więcej, w teorii gospodarka miałaby funkcjonować w sposób relatywnie niezakłócony, a polityka rządu nie doprowadzić do „zmęczenia” ludzi kwarantanną.
Oczywiście takie makiaweliczne podejście rodzi szereg problemów i oparte jest na dość wątłych podstawach. Po pierwsze, wymaga założenia, że faktycznie przechorowanie choroby daje pełną odporność, a wirus nie zmutuje jak grypa, żeby wrócić w nowej postaci za rok. Po drugie, do nabycia efektywnej odporności populacyjnej chorobę musiałoby przebyć – oszczędnie zakładając – ponad 50% mieszkańców i mieszkanek Wysp. Przy bardzo optymistycznym założeniu, że śmiertelność choroby COVID-19 wyniosłaby 1%, oznaczałoby to co najmniej 330 tysięcy zgonów, nie licząc śmierci tych, którym w międzyczasie odmówiono by pomocy medycznej w innych dolegliwościach czy którzy zginęliby w wyniku wypadków, kiedy szpitale byłyby wypełnione chorymi na COVID-19.
Podczas wczorajszej konferencji Boris Johnson złagodził kurs – ale tylko na pierwszy rzut oka. Do zapowiedzianego już wcześniej zakazu organizowania imprez masowych na Wyspach Brytyjskich, który ma wejść w życie z końcem tego tygodnia, dołożono nowe zalecenia. Sam zakaz został jednak wprowadzony głównie dlatego, że większość imprez organizatorzy i tak odwoływali już sami – na przykład federacja piłki nożnej odwołała wszystkie rozgrywki ligowe.
Rząd nie miał wyjścia i zakaz wydał, choć z dość długim, bo ponadtygodniowym, vacatio legis. Poza tym poniedziałkowa konferencja prasowa Johnsona w dużej mierze sprowadzała się do ogłoszenia nowych wytycznych i sugestii, w myśl których obywatele powinni unikać teatrów, kin, barów, pubów i restauracji, a obywatele powyżej 70. roku życia powinni zostać w domach. Wskazano też na konieczność zachowania dystansu w sklepach, na ulicach, w komunikacji publicznej i w miejscach pracy. Nie zamknięto szkół i uniwersytetów. Te ostatnie w dużej mierze same przeszły jednak na nauczanie zdalne i większość z nich pozwoliła na pracę zdalną.
Podstawowym problemem pierwszej koronawirusowej konferencji prasowej Johnsona jest to, że rządowe środki zaradcze nie są w jakimkolwiek stopniu wiążące. To raczej zbiór luźnych sugestii i rad dobrego wujka, które w zasadzie nie niosą ani sankcji za ich złamanie, ani żadnych państwowych zobowiązań.
Ujawnia to ważną cechę w podejściu Johnsona do zarządzania kryzysem epidemiologicznym, czyli, jak zauważył David Allen Green, prawnik i konstytucjonalista, niewydawanie żadnych wiążących postanowień. Prawdopodobnie dzieje się tak celowo, aby zdjąć z rządu odpowiedzialność finansową za kłopoty firm, które z powodu kwarantanny będą omijanie przez klientów. Tym samym Johnson swoim konserwatywnym zwyczajem po prostu przerzuca ryzyko związane z epidemią w całości na ludzi: pracowników, samozatrudnionych czy firmy, zwłaszcza te małe.
czytaj także
Co więcej, zalecenia rządu Wielkie Brytanii są na razie bardzo ogólnikowe, a jakość ich przedstawienia i w ogóle informacji publicznej jest wyjątkowo kiepska. Oficjalny plan rządu dostępny w internecie w zasadzie mówi, że wirus, owszem, jest, a rząd rozważa różne drogi uporania się z epidemią.
Jak zauważył Ed Yong na łamach „The Atlantic”, o to w zasadzie rozbija się zaufanie społeczeństwa do działań rządu Johnsona. Brytyjski rząd uprawia propagandę sukcesu po brexicie, ale powszechnie wiadomo, w jak kiepskim stanie jest system państwowej opieki zdrowotnej i opieki społecznej. Braki kadrowe w szpitalach, spowodowane także wyjazdem z kraju emigrantów, były przecież widoczne już w czasie późnojesiennego kryzysu grypowego. Większość domów opieki w Wielkiej Brytanii także ma braki kadrowe, a opieka społeczna nie ma nawet dość pracowników, by zapewnić dostateczną nad nimi kontrolę.
Chcemy większej reakcji UE na koronawirusa? Dajmy jej narzędzia
czytaj także
Poza konfliktem między propagandą pobrexitową Johnsona i brytyjską rzeczywistością problem stanowi także tajemniczość rządu w sprawie ekspertyz związanych z możliwym wpływem koronawirusa na los Brytyjczyków i Brytyjek. Nie ma dostępu do modeli ani danych za nimi stojących, które miałyby prognozować przebieg epidemii, a które są podstawą do kształtowania tak łagodnej odpowiedzi rządu na kryzys. Powstało co najmniej kilka listów otwartych żądających udostępnienia tych danych naukowcom do recenzji, a także kilka artykułów napisanych przez uznanych specjalistów od epidemiologii wprost krytykujących strategię Johnsona.
Psychologowie społeczni zażądali też ujawnienia badań, które uzasadniły przyjęcie zjawiska „zmęczenia kwarantanną” za jedną z podstaw rządowej strategii, choć mało kto o takim fenomenie słyszał.
Morawski: Dla gospodarki to bardziej jak wojna niż trzęsienie ziemi
czytaj także
Wprost skrytykowała też strategię rządu WHO, która ustami przewodniczącego wyliczyła wszystko to, czego rząd brytyjski nie robi, a powinien. Głównym zarzutem WHO był brak systematycznego testowania przesiewowego na obecność wirusa. W tej chwili rząd nie testuje nikogo, kto nie wymaga hospitalizacji, więc nie ma możliwości wykrycia ognisk choroby wśród tych, którzy przechodzą ją mniej lub bardziej łagodnie i nieświadomie rozsiewają ją wokół. Na konferencji prasowej Johnson zapowiedział zwiększenie liczby testów, ale nie wiadomo, kogo miałyby one objąć i jak zostaną rozdysponowane.
Całość wygląda jak chaos nie tylko komunikacyjny, ale i intelektualny. Nieprzejrzystość decyzji i stojących za nimi motywów sprawie wrażenie, jakby rząd, a głównie premier i jego złej sławy doradca Dominic Cummings, jeden z głównych architektów strategii brexitowej, dokonywał codziennie nowego zakładu z rzeczywistością o to, jaka brawura może im ujść na sucho i jak najmniejszym kosztem.
Czy istnieje szansa, że brytyjski rząd ma jednak rację i uda mu się sterować epidemią na tyle, żeby nie sparaliżować kraju gospodarczo i uniknąć ekonomicznej katastrofy? Nawet jeśli, to jest ona absolutnie minimalna. Ale bez pokazania dowodów na jej poparcie całość strategii nie wygląda ani przekonująco, ani optymistycznie.