Medycyna bojowa jest zupełnie inna od konwencjonalnej. Był to dla mnie szok, kiedy przyniesiono dziecko z raną postrzałową. Dziecko, do którego z rozmysłem strzelano. Przeżyłam wstrząs – mówi pielęgniarka z okolic Kijowa.
W połowie marca pierwszy raz przyznano pośmiertnie tytuł honorowy Bohatera Ukrainy, najwyższe odznaczenie w tym kraju. Otrzymała je medyczka bojowa, sierżant Inna Derusowa, która zginęła 26 lutego pod ostrzałem artylerii w Ochtyrce, na północy obwodu sumskiego, niedaleko rosyjskiej granicy. W dniu, w którym umarła, Derusowa uratowała życie ponad dziesięciu osobom.
Od rosyjskiej napaści 24 lutego pracownicy i pracownice ukraińskiej opieki zdrowotnej pracują bez przerwy – w niewyobrażalnych warunkach. Według tutejszego Ministerstwa Zdrowia do 16 marca rosyjskie wojska zaatakowały 43 karetki i 117 szpitali. Władze podają, że dziesięciu z tych placówek nie da się uratować.
Ponad dwa tygodnie temu siły rosyjskie ostrzelały szpital położniczy w Mariupolu. Świat obiegły zdjęcia dwóch rannych kobiet w ciąży. Jedna z nich zmarła; druga urodziła córkę Weronikę. Porody w schronach stały się codziennością, podobnie jak zabiegi chirurgiczne i ewakuacja poważnie chorych pacjentów w huku rosyjskich rakiet.
czytaj także
Serwis openDemocracy poprosił ukraińskich pracowników i pracownice opieki zdrowotnej, by opowiedzieli, jak zmieniły się ich warunki pracy od czasu inwazji.
Jarosław Borisenko, lekarz medycyny ratunkowej w Sumach
Do karetek dokooptowano dodatkowy personel. W czasie pokoju można było wyjeżdżać w dwie osoby; teraz zespół liczy przynajmniej trzy. Nie odpowiadamy już na mniej pilne wezwania, takie jak gorączka czy podniesienie ciśnienia.
Z jednej ze stacji pogotowia rosyjscy żołnierze ukradli trzy karetki, a samą placówkę zdewastowali, podczas gdy jej personel eskortował mieszkańców miasta przez korytarz humanitarny. Sprawcy wybili okna, ukradli sprzęt i leki. W rezultacie doszło do sytuacji katastrofalnej, jeśli chodzi o świadczenie opieki ratunkowej w tym rejonie. Nie wiemy, kto stoi za tymi działaniami. Może to jakaś prowokacja. A może Rosjanie po prostu będą używali karetek jako środków transportu.
Kiedy trwa ostrzał rakietowy albo bombardowanie, karetka nie wyjeżdża nawet do przypadków krytycznych – dla bezpieczeństwa personelu medycznego. Wiele osób może nie otrzymać pomocy na czas.
Bagna i drzewa zamiast muru? Sienkiewicz: Nie tylko ludzie bronią ziemi, ale i ziemia ludzi
czytaj także
Kilka dni temu mieliśmy wezwanie: rana postrzałowa. Przejeżdżamy przez posterunki wroga. Miał tam powstać „zielony korytarz”, ale Rosjanie mówią, że korytarza nie ma – i gdybyśmy jechali nieco szybciej, toby nas zabili. Odpowiadam: przecież to karetka! A oni mówią, że ich to nie obchodzi. Uderzył mnie spokój rosyjskich żołnierzy mówiących: „Tak, strzelalibyśmy nawet do karetki”.
Przeszukali pojazd, zabrali papierosy i latarki. W końcu skonsultowali się z dowództwem i nas puścili. Znaleźliśmy poszkodowaną osobę, udzieliliśmy pomocy i zabraliśmy ją do szpitala. Podczas powrotu rozpoczął się ostrzał artyleryjski, co mogło się bardzo źle skończyć dla nas wszystkich.
W tym momencie zespoły ratownictwa medycznego nie mają wystarczającej ilości opatrunków do tamowania krwawienia, kroplówek i innego specjalistycznego sprzętu do pomocy w warunkach wojennych. Personel polowy prowadzi szkolenia symulacyjne.
Populacja naszego miasta spadła, ponieważ ludzie wyjechali do bezpieczniejszych regionów kraju. Dostajemy więc mniej wezwań, co oznacza, że zespoły nie są przeciążone. Przed wojną udzielaliśmy pomocy 240-tysięcznemu miastu; teraz zajmujemy się znacznie mniejszą liczbą pacjentów. Do tego zaczęliśmy bardziej przesiewać wezwania, więc jakoś sobie radzimy. Zapas leków mamy na kilka miesięcy. Nie brakuje personelu czy leków, ale opatrunków, kamizelek kuloodpornych, hełmów, ochrony przeciwchemicznej. To może martwić.
Czasem napotykamy posterunki rosyjskich żołnierzy, gdy eskortujemy cywilne konwoje albo wyjeżdżamy do poszkodowanych. Z naszego doświadczenia wynika, że część zachowuje się neutralnie, ale zdarza się też wrogość. Podam przykład: trafiamy na rosyjski czołg stojący pośrodku drogi. Chcemy go ominąć z jednej strony, ale zaczyna celować w nas lufą. Skręcamy na drugą stronę – tam też zwraca lufę. Nie rozumieliśmy wtedy, czego ci Rosjanie chcą, którędy mamy przejechać, dlaczego nas śledzą i w nas celują. To niebezpieczeństwo czuje się ciągle. Znacznie ciężej się pracuje.
Są pewne trudności w udzielaniu pomocy. Medycy wojskowi działają inaczej od nas, cywili. My musimy pracować w bezpiecznym otoczeniu, nigdy pod ostrzałem. Ogólnie nie mogę jednak powiedzieć, żeby system opieki zdrowotnej się załamał. Wszystko działa, jesteśmy gotowi nieść pomoc ludziom. Oczywiście, chcielibyśmy mieć więcej sprzętu do tamowania krwawienia i opieki nad rannymi pacjentami, ale na ten moment jest go dość. Chyba że spotka nas to samo co w Mariupolu. Wtedy na długo nie wystarczy.
czytaj także
Podam jeszcze jeden przykład. Mieliśmy wezwanie do rannej kobiety w pobliżu Sum. Po drodze minęliśmy czołg. Po przyjeździe do poszkodowanej stwierdziliśmy, że ma dwie rany postrzałowe, odcięte palce i powierzchowną ranę głowy. Udzieliliśmy pomocy i zaczęliśmy ją transportować, gdy zaczął się ostrzał. Do nas nie strzelano, ale po drodze zobaczyliśmy poniszczoną nawierzchnię i sterczące z ziemi niewybuchy. Gdybyśmy tamtędy przejeżdżali dziesięć minut wcześniej, to nam trzeba by było udzielać pomocy.
Z każdym wyjazdem nie wiemy, którą trasę wybrać. Nie wyobrażałem sobie, żeby wojsko mogło stworzyć taki poziom zagrożenia dla medyków cywilnych. Odczuwam pewien dysonans. W głowie mi się to nie mieści.
Niezależnie od wszystkiego będziemy nieść pomoc potrzebującym. Ukraina na pewno wygra tę wojnę! Sława Ukrajini!
Oksana Słobodiana, pielęgniarka i działaczka ruchu pielęgniarskiego Budʹ jak Nina (Bądź jak Nina) ze Lwowa
Oddział neurochirurgii kijowskiego szpitala dziecięcego Ochmatdyt przeniósł się do Lwowa, do mojego szpitala, razem z OIOM-em i oddziałem kardiologii. Na przeszczep narządów nie można czekać. Można to opóźnić, ale trzeba działać. Ogólnie rzecz biorąc, mamy wiele dzieci. Nie każdy oddział jest przepełniony, ale duża część.
We Lwowie są ciągłe alarmy bombowe. A pielęgniarki poza głównymi obowiązkami odpowiedzialne są też za ewakuację pacjentów. To trudne, zwłaszcza dla dzieci pod intensywną opieką czy w skrzydle chirurgii, gdzie są obłożnie chore i bez rodziców. Trzeba wziąć malca ze wszystkimi rurkami i urządzeniami i znieść go do schronu. To bardzo trudna sytuacja. Przecież tych dzieci lepiej w ogóle nie dotykać. A tak, nosimy je z góry na dół i z powrotem dwa czy trzy razy dziennie. To trudne i psychicznie, i fizycznie.
czytaj także
Jedna z matek zaczęła się kłócić, krzyczeć, że w schronie była już trzy razy i żadna bomba nie spadła, więc więcej nie będzie tam chodzić. Wtedy trzeba znaleźć psychologa, żeby pomagał i wspierał, a czasem napomniał. Każda sytuacja jest inna. Z powodu wojny nikt nie patrzy na prawo pracy. Tak, poświęcamy się. Nie zaczniemy bronić swoich praw z byle powodu, rozumiemy, że znacznie gorsza jest sytuacja naszego kraju. Taka nasza ukraińska natura.
Ołeksij Czupryna, chirurg i szef niezależnego związku zawodowego z obwodu połtawskiego
U nas jest generalnie spokojnie. Szpital działa normalnie. Nikt z personelu nie wyjechał. Oczywiście, wszystko jest gotowe na wypadki masowe: schrony i tak dalej. Jednak wciąż przyjmujemy najzwyklejszych pacjentów.
Są pewne ograniczenia. Staramy się nie kłaść pacjentów do szpitala, przestawiamy ich na leczenie ambulatoryjne. Ale jesteśmy gotowi. Każdy lekarz może zostać powołany do służby wojskowej. Należymy do rezerwy operacyjnej. Niektórych już wezwano. Mamy jednak swoje obowiązki, które wypełniamy w mieście.
Dodatkowe zasoby mamy zgodnie z obowiązującą od 2014 roku tradycją, czyli od ochotników. Do administracji szpitalnej nie mamy szczęścia; ona żyje własnym życiem. Jeśli chodzi o wolontariuszy, nie wiem, jak to działa w innych miastach, ale tutaj widzimy czasem niezupełnie racjonalne wykorzystanie grup ochotniczych. Działają w odosobnieniu, nie ma logicznego powiązania między ich pracą a naszą. Jeśli przywożą coś, czego nie potrzebujemy, staram się przekazać to innym szpitalom. Odbywam normalny dzień pracy, a po pracy koordynuję grupy wolontaryjne. Staram się ogarnąć logistykę.
Jest spokojnie, co zarówno relaksuje, jak i wprowadza napięcie. Czekamy w pogotowiu. To męczące. Ale żyjemy zupełnie inaczej niż nasi koledzy i koleżanki w Charkowie, Czernihowie, Sumach, Mariupolu. Mam przyjaciela w Charkowie, ale teraz jest w takim stanie, że mogę tylko do niego zadzwonić raz dziennie, usłyszeć jego głos i tyle. Dużo tam artylerii.
Wiktoria Lisowska, pielęgniarka z okolic Kijowa
Przyjmujemy pacjentów rannych i ewakuowanych, zarówno z miast, jak i otaczających je wsi, gdzie był ostrzał artyleryjski. Są dzieci. Dzieci z ranami postrzałowymi. Strzelano na przykład do cywilnych pojazdów na wychodzącej z Kijowa autostradzie na Żytomierz. Niestety nie każdy przeżył.
Tuż obok mamy miejscowości Wasylkiw, Hostomel – tam strzela się cały czas. Ale my też wiemy, co to znaczy ewakuować pacjenta poważnie poszkodowanego. [W razie ostrzału] możemy tylko zabrać go na szpitalny korytarz, żeby nie został ranny od odłamków. Następnie personel sam wycofuje się do schronów, bo jak nie będzie personelu, to nie będzie szpitala.
Mamy agregaty, szpital sobie radzi. Problemem jest dostawa tlenu. Wciąż mamy pacjentów z covidem, pandemia przecież trwa. Staramy się więc oszczędzać tlen, na ile możemy. Leki szpital zakupuje centralnie. Pomagają ochotnicy. Do pomagania szpitalowi czeka cała kolejka. Społeczeństwo obywatelskie wspiera nas na sto procent.
czytaj także
Medycyna bojowa jest zupełnie inna od konwencjonalnej. Był to dla mnie szok, kiedy przyniesiono dziecko z raną postrzałową. Dziecko, do którego z rozmysłem strzelano. Przeżyłam wstrząs. Przywożono ludzi bez kończyn, trzeba było dokonywać traumatycznych amputacji. Tego też nie widzi się na co dzień.
Jesteśmy na posterunku. Personel, który ma dzieci, dostał czas na ich ewakuację. Potem matki wróciły. Ale wyjechać? To mi nie przeszło przez myśl. Proszę przekazać ludziom, że wytrzymamy!
Witalij Kyryluk, lekarz w ośrodku pomocy doraźnej i medycyny katastrof w Kijowie
Ostatni raz w naszym kraju taka sytuacja była w czasie drugiej wojny światowej. Jednak od 2016 roku nasze zespoły ratownictwa medycznego przechodzą szkolenia według nowych standardów, obejmujące medycynę bojową. Moim zdaniem okazały się najlepiej przygotowane do pracy w warunkach wojennych.
Prawobrzeżny Kijów przyjmuje więcej rannych z przedmieść miasta. Ludzie trafiają jednak również do nas, na lewym brzegu. Medycy są gotowi udzielać pomocy zarówno w szpitalu, jak i w schronach, jeśli okaże się to konieczne.
czytaj także
To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, stało się w dzień przed wybuchem wojny. Byliśmy w Krzemieńcu, w obwodzie tarnopolskim, na dorocznej konferencji i szkoleniu specjalistów od medycyny ratunkowej z całej Ukrainy. Mieliśmy możliwość pozostania w tym bezpiecznym mieście na zachodzie kraju. Każdy jednak wrócił do domu: do Sum, Charkowa, Mikołajowa.
Gdy ze znajomymi wracaliśmy do Kijowa, zobaczyliśmy tę gigantyczną kolumnę samochodów wyjeżdżających z miasta. To było oczywiście niesamowite. Mam krewnych na Bukowinie, 15 kilometrów od rumuńskiej granicy, ale nie myślałem, żeby tam jechać. Zostajemy wypełniać nasz obowiązek.
**
Olena Tkalicz jest ukraińską dziennikarką i redaktorką serwisu socportal.info.
Artykuł opublikowany w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.