Tradycyjnie odezwali się bezrefleksyjni obrońcy wolnego rynku, którzy podniesienie ręki na własność prywatną uważają za przejaw największej zniewagi i delegitymizację protestów. Oto, dlaczego się mylą.
W Polsce reakcja na protesty po śmierci George’a Floyda jest aż nazbyt przewidywalna. Z gąszczu medialnych informacji polscy obrońcy tradycji i porządku wychwycili tylko kilka momentów, przez co każdą wiadomość o zamieszkach w USA komentują słowami oburzenia. A to na namalowanie napisu na pomniku Tadeusza Kościuszki, a to na łamanie prawa przez grupki protestujących, którzy wynoszą ze sklepów buty.
Jakbyśmy zapomnieli, że nasza historia napędzana była podobnymi zrywami, w których przemocą odpowiadaliśmy na przemoc. Za niektóre z nich odpowiedzialny był zresztą sam Kościuszko. Ale Kościuszkę zostawmy już na boku – w ostatnich dniach pojawiło się kilka ważnych tekstów, w tym oświadczenie Fundacji Kościuszkowskiej ze słowami: „graffiti można zmyć, utrata bliskiej osoby jest nieodwracalna”. Przywódca insurekcji najprawdopodobniej też nie miałby nic przeciwko temu, że ktoś użył jego pomnika do zaprotestowania przeciwko rasizmowi.
Z kradzieżą jest jednak inaczej. Ten akt zrzuca się bowiem na karb wandalizmu i bagatelizuje się, tak jakby z przekazem protestów nie mógł mieć nic wspólnego. Dla jednych więc kradzież przekreśla protesty („to nie są żadne protesty, ale pretekst, żeby demolować i kraść!”), a inni wspierają je pomimo kradzieży („niech protestują, ale z tymi butami to już przesadzili!”). Tradycyjnie odzywają się też bezrefleksyjni obrońcy wolnego rynku, którzy podniesienie ręki na własność prywatną uważają za przejaw największej zniewagi.
Paradoks tkwi w tym, że ci, którzy tak ochoczo bronią kapitalizmu, tak naprawdę niewiele o nim wiedzą. Kapitalizm nie spadł z nieba, a jego mechanizmy nie wyrosły z nicości – współczesna gospodarka nie przez przypadek oparta jest na hegemonii białego człowieka. Oczywiście możemy dyskutować, czy rasizm jest naturalną konsekwencją kapitalizmu czy uniwersalnym złem, które w różnych czasach przybiera inną formę.
Jakkolwiek by było, kradzież nie jest pustym wandalizmem, ale ważnym symbolem tych protestów.
Cornel West: Neofaszystowski gangster w Białym Domu i Ameryka jako nieudany eksperyment
czytaj także
W Stanach Zjednoczonych historię związku pomiędzy ekonomią a przemocą widać jak na dłoni. Tamtejszy kapitalizm wyrósł na Wschodnim Wybrzeżu i szybko się okazało, że Nowy Jork, Chicago czy Boston są dla niego zbyt ciasne. W takim przypadku naturalnym rozwiązaniem jest siłowa ekspansja. Jak europejskie państwa miały swoje kolonie, tak Amerykanie mieli niezagospodarowane połacie prerii, które (jak słusznie przypuszczali) pełne były miejsc, gdzie kapitał mógł się rozwijać. Ten romantyczny podbój Dzikiego Zachodu, który znamy z filmów, w rzeczywistości oznaczał wprowadzenie mechanizmów ekonomicznych kapitalizmu siłą. To najlepiej pokazuje, że pojęcie własności jest względne: w przypadku wolnego rynku o własności mówimy dopiero, gdy zostanie umocowana w ramach prawno-ekonomicznych, co nie oznacza, że wcześniej ta własność nie została komuś przemocą odebrana.
Zasady gry stworzone więc zostały przez białych ludzi dla białych ludzi. Amerykanie nie byli przy tym gorsi od Europejczyków: podobnie działali przecież Anglicy w Australii, Belgowie w Kongu, a Francuzi w Algierii. Sami Amerykanie chwilę wcześniej wygrali z równie przemocowym systemem narzuconym przez państwa europejskie. Historia rzadko kiedy jest tak jednoznaczna, jak byśmy tego chcieli.
Amerykańska policja została powołana do obrony tego systemu. Właśnie w tym mają źródło jej autonomia, uprawnienia i charakter, które są z naszej perspektywy tak zaskakujące. W Europie zabójstwo przez policję jest rzadkością – nawet w dużych państwach ginie tak kilka czy kilkanaście osób rocznie – natomiast w Stanach Zjednoczonych policja każdego roku zabija kilkaset osób. W minionej dekadzie kilka razy ta liczba zbliżyła się do tysiąca.
Przez ostatnie dwa stulecia amerykańska policja służyła utrzymaniu status quo, w którym czarna mniejszość stała na straconej pozycji. Na przestrzeni lat wiele się, rzecz jasna, zmieniło: biali stopniowo rezygnowali z przywilejów, aż koniec końców prawo w znacznej części zostało wyrównane. Przypomina to jednak sytuację, w której gramy z kimś w karty na pieniądze, ale to my wymyśliliśmy zasady tej gry i to my mamy pokaźny stos żetonów na starcie.
Przez dwa stulecia amerykańska policja służyła utrzymaniu status quo, w którym czarna mniejszość stała na straconej pozycji.
Formalna równość wobec prawa nie jest równoznaczna z brakiem opresyjności. Wręcz przeciwnie: amerykański system społeczno-gospodarczy od wielu lat reprodukuje sytuację, w której niektóre grupy są uprzywilejowane, a inne – dyskryminowane. Wykorzystywane są do tego mechanizmy ukrytej przemocy: znacznie bardziej efektywne i – niestety – niebezpieczne od przemocy jawnej. Na przemoc jawną, którą widać gołym okiem, można bowiem wprost zareagować, natomiast przemoc symboliczna czy instytucjonalna sprawiają, że całe pokolenia czarnych żyją uwięzione w matni, gdzieś na obrzeżach społeczeństwa. Widać to choćby w amerykańskich szkołach, które mimo zniesienia segregacji rasowej pod niemal każdym względem wciąż są zróżnicowane z uwagi na to, kto do nich chodzi.
W ostatnich latach powstało wiele treści, które w obrazowy sposób pokazują, jakie taka sytuacja ma przełożenie na codzienne życie. Wyprodukowany przez Netfliksa film XIII poprawka opowiada o tym, że Afroamerykanie i Afroamerykanki są w Stanach Zjednoczonych systemowo kryminalizowani. Osoby niebiałe są niewspółmiernie często skazywane na kary więzienia, a wpływa na to wiele czynników: od uprzedzeń jawnych po uprzedzenia ukryte w gąszczu paragrafów. Według tegorocznego raportu Prison Policy Initiative niemal 40 procent więźniów było czarnych, chociaż mniejszość ta stanowi około 13 procent populacji.
Czarni są niezbędni do prawidłowego funkcjonowania amerykańskiej gospodarki, ale jednocześnie przyznanie im pełnej podmiotowości mogłoby zachwiać fundamentami systemu. Z punktu widzenia tego systemu najlepiej działają jako „rezerwowa armia pracy”, która zapewnia kapitalizmowi cykliczność. Nicholas Lemann w opublikowanym niedawno w „New Yorkerze” tekście Is Capitalism Racist? zwraca uwagę na to, jak bardzo zanurzony w krytyce uwarunkowań ekonomicznych był ruch na rzecz praw obywatelskich. Partia Czarnych Panter w swoim programie domagała się stworzenia własnych oddziałów policji czy szkół, ale znaczna część ich programu dotyczyła ekonomii. Punkt trzeci brzmiał: „Żądamy, by kapitaliści przestali rabować nasze uciemiężone czarne społeczności”.
Dziwię się, że wad kapitalizmu nie dostrzegają ci, którzy za wszelką cenę bronią go przed reformami. Brookings Institute podaje, że majątek czarnej rodziny jest prawie dziesięć razy mniejszy niż przeciętnej rodziny białej. Także lista miliarderów, którzy dla wielu są solą kapitalizmu, pokazuje, jak niesprawiedliwy jest obecny system: jest na niej ponad dwa tysiące osób, a tylko czternastu Afroamerykanów i Afroamerykanek. To oznacza, że obecny ład gospodarczy nierozerwalnie wiąże się z dyskryminacją albo zbyt mało skutecznie tej dyskryminacji przeciwdziała. Problem ten powinni dostrzegać szczególnie ci, którym na sercu leży utrzymanie obecnego systemu gospodarczego. Narastający problem nierówności może się okazać dla kapitalizmu zabójczy, o czym coraz odważniej mówi współczesna ekonomia.
Kultura ten problem dostrzegała od lat. Na fali buntu wyrósł hip-hop, którego istotnym elementem było odrzucenie obowiązujących, formalnych zasad. Wielu Afroamerykanów i Afroamerykanek za opresyjną uznawało konieczność legitymizowania się imieniem i nazwiskiem – dlatego Shawna Coreya Cartera znamy dzisiaj jako Jaya-Z. Rozpropagowane przez afroamerykańską społeczność graffiti stało się symbolicznym aktem naruszenia uporządkowanej przestrzeni. Słynna seria gier komputerowych Grand Theft Auto nie przez przypadek rozgrywa się w społeczności afroamerykańskiej, bałkańskiej czy włoskiej. Twórcy GTA wielokrotnie dają do zrozumienia, że ich historie opowiadają o świecie, w którym jedyną odpowiedzią na wykluczenie jest przemoc. Na marginesie – przez jeden dzień w tym tygodniu gracze z całego świata przez kilka godzin nie mogli grać w GTA Online, a na ich ekranach pojawiał się czarny ekran i wezwanie do solidarności z trwającymi protestami.
czytaj także
Nie chodzi o to, by traktować kradzież samochodu w GTA jako wezwanie do antykapitalistycznej rewolucji. Tak naprawdę gest ten jest znacznie bardziej złożony. Jest w nim chęć przynależności do systemu tych, którzy znajdują się na jego marginesie. Często bowiem bunt zmienia się w potrzebę aspiracji, a ci, którym się udaje przyjmują nową perspektywę i kończą jako opisana przez Pierre’a Bourdieu zdominowana klasa wyższa – tam znaleźć można afroamerykańskich muzyków, sportowców czy aktorów, którzy pierwsze kroki stawiali w gettach. Jednym z czternastu czarnoskórych miliarderów jest zresztą Jay-Z.
Krytycy i krytyczki kapitalizmu mogą traktować to jako kolejną odsłonę opresyjności i potęgi fetyszyzmu towarowego, a piewcy wolnego rynku jako dowód na to, że ten wciąż jest atrakcyjnym punktem odniesienia, do którego aspirują kolejne grupy. Kradzież nie jest tu zwykłym wandalizmem, a ważnym głosem w dyskusji o przemocy, rasizmie, ekonomii i nierównościach. Protestujący i protestujące pokazują, że chcą żyć w sposób, jaki znają jedynie z telewizyjnych reklam, w których paradoksalnie często główne role grają czarni sportowcy.
Jak Robert E. Lee stłumił powstanie przeciwnika niewolnictwa Johna Browna
czytaj także
W międzyczasie warto obejrzeć Django Quentina Tarantino, a zwłaszcza scenę, gdy główny bohater rozmawia z Kingiem Schultzem o wykupieniu swojej żony z niewoli. Schultz pyta, co zrobiłby Django, gdyby potrzebował konia, chciał go kupić od farmera, a farmer odmówiłby sprzedaży. Django odpowiada: „Cóż, powiedziałbym, że pieprzę tego farmera i kradnę konia”, a Schultz wzdycha i mówi: „Słusznie, ale wtedy jesteś złodziejem koni, a oni wieszają złodziei koni. Nie wspominając o tym, że koń wraca do właściciela, bo wciąż jest jego własnością”.
Bohaterowie w końcu dochodzą do kompromisu, ale my wciąż możemy wybrać, czyja puenta bardziej nam pasuje.
**
Jan Radomski – działacz pozarządowy, publicysta, z wykształcenia filolog polski i socjolog. Doktorant na Wydziale Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, zajmuje się analizą dyskursu. Publikował m.in. w „Kulturze i Społeczeństwie” oraz „Gazecie Wyborczej”.