Superbogacze już nie wiedzą, na co wydawać pieniądze na Ziemi. Zainteresowali się więc kosmosem. Musk sprzedaje nam wizerunek zbawiciela, ale w praktyce chce być po prostu pierwszym przemysłowcem-landlordem na Marsie. Szkoda, że nie słuchają astronauty z misji Apollo 15, który mówił: „Lepiej zajmijmy się rozwiązaniem problemów tutaj niż kolonizacją Marsa”.
Jedna trzecia ludzi na świecie wierzy, że dwa tysiące lat temu po ziemi chodził facet, który poświęcił się, aby zbawić świat. Mniejsza, ale równie zapalczywa grupa jest przekonana, że dzisiaj mamy nowego zbawiciela. Elon Musk jednak nie zamierza umierać na krzyżu. Jego wyznawcy oczekują, że zamiast tego zabierze ich na Marsa. A jeśli nie Musk, to zrobi to jedyny jeszcze bogatszy od niego człowiek, Jeff Bezos.
czytaj także
Śledząc branżę technologiczną, nie sposób nie zauważyć armii wyznawców Elona Muska. Na Twitterze, Reddicie czy w komentarzach pod newsami ten sam scenariusz powtarza się od lat. Jeśli ktoś spróbuje krytykować Muska lub jeden z jego projektów (Tesla, SpaceX, Neuralink), do akcji natychmiast wkraczają wojownicy klawiatury, gotowi zasłonić swojego ulubionego miliardera własną piersią. Koronnym argumentem jest to, że wszystko, co robi ich idol, czyni, aby uratować ludzkość. Tworzą o tym kolorowanki, nagrywają piosenki i napastują w internecie nieprzychylnych dziennikarzy. Sam Musk chętnie przywdziewa pelerynę superbohatera i technomesjasza. Gdy kilka miesięcy temu kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych Bernie Sanders zwrócił uwagę na problem rosnących nierówności społecznych na przykładzie astronomicznego majątku Muska, ten odpowiedział: „Zbieram zasoby, by pomóc uczynić życie międzyplanetarnym i zanieść kaganek świadomości aż do gwiazd”.
I am accumulating resources to help make life multiplanetary & extend the light of consciousness to the stars
— Elon Musk (@elonmusk) March 21, 2021
Elon Musk uważa, że aby przeżyć, ludzkość musi dotrzeć na Marsa. Jego zdaniem tylko pozaziemska kolonia pozwoli nam przetrwać trzecią wojnę światową albo bunt sztucznej inteligencji. To drugie to według Muska największe zagrożenie dla naszego gatunku. Misję przetransportowania ludzi jedną planetę dalej od Słońca stara się realizować ze swoją firmą SpaceX. Nie jest jednak jedynym miliarderem, którego ambicje przerosły nasz zakątek wszechświata. Jeff Bezos, najbogatszy człowiek na świecie, także ma swoją kosmiczną firmę – Blue Origin. I choć nie zgadza się z Muskiem co do konieczności osiedlania się akurat na Marsie, to także uważa, że ludzkość musi wyruszyć w kosmos, by przetrwać (zdaniem Bezosa trzeba przenieść ciężki przemysł na asteroidy). O swoim majątku mówił tak: „Jedyny sposób, jaki widzę, by wykorzystać takie zasoby finansowe, jakie zdobyłem […], to podróże kosmiczne”.
Kopalnie na asteroidach, na Księżycu hel-3. Kolonizacja kosmosu możliwa jeszcze za naszego życia
czytaj także
Eksploracja kosmosu jest ekscytująca i rozpala wyobraźnię. Nie tylko miliarderów. Dla NASA wysłanie człowieka na Marsa to obecnie jeden z najważniejszych i najambitniejszych celów. Zarówno SpaceX, jak i Blue Origin będą zaangażowane w jego realizację, bo już są dla amerykańskiej agencji kosmicznej partnerami. Ale NASA mówi wprost, że to przedsięwzięcie naukowe. Natomiast dwóch superbogaczy, których łączny majątek to prawie 400 miliardów dolarów, widzi w nim medium dla swoich mesjanistycznych fantazji. A to jest niebezpieczne.
Chwilówki na Marsie
Elon Musk lubi opowiadać o tym, że na skolonizowanym przez jego firmę Marsie będą pizzerie, kluby i bary. Obiecuje też miejsca pracy, a tym, których nie będzie stać na bilet, chce oferować pożyczki. Do 2050 roku na Marsa dzięki SpaceX ma polecieć milion ludzi. Jednocześnie firma twierdzi, że na Czerwonej Planecie nie obowiązują żadne ziemskie prawa, w związku z czym ich kolonia będzie sprawowała władzę sama nad sobą. Z jednej strony mamy więc opowieści o ratowaniu ludzkości, z drugiej kosmochwilówki: pożyczki (od SpaceX) dla chcących pracować na Marsie (dla SpaceX). Przypomina się Kenneth Copeland, amerykański teleewangelista, który tłumaczył, że prywatnego odrzutowca potrzebuje do rozmów z Bogiem. Musk sprzedaje wizerunek zbawiciela, ale w praktyce chce być po prostu pierwszym przemysłowcem-landlordem w kosmosie.
Ta wizja nie ziści się z kilku powodów. Proklamacje o samostanowieniu są niezgodne z traktami ONZ o prawie kosmicznym. Bardziej istotne jest jednak to, że każdy, kto postawi nogę na Marsie, będzie całkowicie zależny od systemów podtrzymywania życia. Ciśnienie atmosferyczne jest tam tak niskie, że ludzki organizm wygazowałby się jak puszka coli. Jeśli uda nam się tego uniknąć, musimy pamiętać o braku powietrza. Nawet jednak z zapasem tlenu na Czerwonej Planecie wciąż łatwo zamarznąć przy temperaturach spadających do minus 60 stopni. Ogrzaliśmy się? To teraz czas uporać się z burzami toksycznego pyłu, które mogą zasłonić niebo na kilka miesięcy. Potem pozostaje jeszcze temat promieniowania, które zabija wolniej niż wszystko powyżej, ale równie skutecznie. Nie są to, na szczęście, przeszkody nie do pokonania. Ani agencje rządowe, ani firmy w przemyśle kosmicznym nie mają wątpliwości, że z odpowiednią technologią i przygotowaniem na Marsie da się przeżyć. Ale jest różnica między życiem a przeżyciem.
Przed promieniowaniem, mrozem i pyłem można się osłonić, ale nie można się ich pozbyć. W takich warunkach wolność osobista i przestrzeń do życia będą dramatycznie ograniczone. Kilka lat temu rozmawiałem z Kate Greene, fizyczką i dziennikarką, która w ramach eksperymentu HI-SEAS organizowanego przez NASA i Uniwersytet Hawajski spędziła kilka miesięcy w bazie na skraju wulkanu, w warunkach mających imitować stację na Marsie. Greene opowiadała o tym, jak wyczerpujące są monotonia i niemożność wyjścia na zewnątrz. A żeby uczynić Marsa bardziej przyjaznym dla Ziemian, potrzebowalibyśmy tysięcy lat i technologii, której jeszcze nie wymyśliliśmy. Innymi słowy, o ile cel dotarcia na Czerwoną Planetę jest realistyczny, o tyle kolonia na milion ludzi z kwitnącym życiem nocnym to zwykłe bajania. Jak powiedział zmarły w zeszłym roku Alfred Worden, astronauta, który wylądował na Księżycu z misją Apollo 15: „Lepiej zajmijmy się rozwiązaniem problemów tutaj niż kolonizacją Marsa”. Tu leży sedno problemu.
Przyziemne problemy
Powinniśmy się cieszyć, że eksploracja wszechświata nabiera tempa, a SpaceX i Blue Origin należą się gratulacje za ich cegiełki dołożone do tego przedsięwzięcia. Ale udawanie, że kosmos jest odpowiedzią na współczesne zagrożenia dla ludzkości, jest niebezpieczne. Do 2050 roku, tego samego, w którym Muskowi marzy się metropolia na Marsie, Unia Europejska zamierza stać się neutralna węglowo. Wśród specjalistów nie brakuje jednak opinii, że powinniśmy się pospieszyć przynajmniej o 10 lat, bo w 2050 Ziemia będzie już znacznie mniej przyjazna ludziom. Susze, powodzie i inne katastrofy naturalne uczynią część planety niezdatnymi do zamieszkania i nadwerężą stabilność geopolitycznej mapy świata.
Elon Musk. O miliarderze, który brzydził się transportu miejskiego
czytaj także
Elon Musk może i dobrze czuje się w roli Jezusa dla nerdów, którego internetowi apostołowie okazują się wierniejsi i bardziej zapalczywi od tych oryginalnych, a Jeff Bezos pewnie faktycznie myśli, że nie ma na Ziemi już żadnej inwestycji godnej jego uwagi. We dwóch siedzą na majątkach wartych więcej niż budżety wielu państw i opowiadają o tym, jak zbawią ludzkość. Miłośnicy Muska, tak jak i on sam oraz przedstawiciele prasowi Tesli, lubią przypominać, że przecież Elon popularyzuje i sprzedaje elektryczne samochody i ma to na celu wyłącznie dekarbonizację świata. To fakt, że zanieczyszczenie powodowane przez elektryczne auta jest mniejsze niż w przypadku maszyn spalinowych. Ale gdyby Muskowi naprawdę zależało na klimacie, nie inwestowałby miliardów w bitcoina, z grubsza bezużyteczną technologię, która zużywa więcej energii niż Argentyna. A Boring Company, jego inna firma, która miała zrewolucjonizować transport publiczny, nie zajmowałaby się kopaniem tuneli, do których wjechać można tylko Teslą. Ani Musk, ani Bezos nie są realnie zainteresowani klimatem, bo spowolnienie zmian klimatycznych wymaga także spowolnienia wzrostu gospodarki, a to ostatnia rzecz, na jakiej zależy dwóm najbogatszym ludziom na świecie.
czytaj także
Kryzys klimatyczny to także problem klasowy. Efekty dewastacji środowiska najboleśniej odczują najbiedniejsze regiony. Powodzie w Indiach będą częstsze i bardziej drastyczne. W obszarach równikowych praca na powietrzu może stać się niemożliwa przez fale gorąca. Niektóre wyspiarskie państwa na Pacyfiku znajdą się pod wodą. Za tym pójdą masowe migracje, brak wody i żywności, problemy w dostawach prądu. Ale jeśli ma się nieskończoność pieniędzy, to rosnącym poziomem mórz nie trzeba się przejmować, bo zawsze znajdzie się wyższe wzgórze do kupienia. Dlatego odpowiedź na te zagrożenia może być tylko systemowa. Na nic nam modły do dwójki miliarderów i liczenie, że powodowani kompleksem zbawcy stworzą bezpieczną przystań w kosmosie. Bo nawet jeśli, to indyjski rolnik i rybaczka z Kiribati mają na bilet na Marsa takie same szanse jak internetowy fanklub Muska. Zerowe.
Elon Musk i Jeff Bezos mają ogromny kapitał. Nie tylko finansowy, ale także polityczny i kulturowy. Liczą się z nimi głowy państw, a celebryci chętnie pokazują się w ich towarzystwie. Więc gdy mówią, że priorytetem dla przetrwania naszego gatunku jest osiedlenie się w kosmosie, bo grozi nam sztuczna inteligencja, ludzie słuchają. W przypadku Elona wręcz z nabożną czcią. Być może jednak człowiek, który jeszcze w połowie marca zeszłego roku twierdził, że pandemia koronawirusa wygaśnie w ciągu miesiąca, nie jest najbardziej kompetentny, by oceniać egzystencjalne zagrożenia dla ludzkości. Być może miliarderzy, których firmy pozostawiają wiele do życzenia w kwestii bezpieczeństwa pracowników, nie powinni odpowiadać za planowanie międzyplanetarnego społeczeństwa. Być może, wbrew ich gorliwym zapewnieniom, interes dwóch superbogaczy, którzy w czasie pandemii wzbogacili się o 200 miliardów dolarów, wcale nie jest zbieżny z interesem przeciętnego twitterowicza obrzucającego obelgami krytyków Muska.
Nie musimy się obawiać, że w obliczu buntu robotów nie będziemy mieć zapasowej planety. Grozi nam natomiast to, że jeśli nie poczynimy drastycznych i systemowych kroków na globalną skalę, to ta planeta stanie się nieprzyjazna. Kult jednostki, jaki kreują wokół siebie jej dwaj najzamożniejsi mieszkańcy, jest szkodliwy, bo jednostki nie rozwiążą problemów, z którymi się mierzymy. Jeśli tego nie zaakceptujemy, to być może Jezus nerdów to Jezus, na jakiego zasługujemy.
***
Wojtek Borowicz – pracuje z technologią i głównie o niej pisze (publikował m.in. w The Next Web i UX Magazine). Absolwent kulturoznawstwa na UJ.