Torysi radośnie głoszą, że kryzys jest chwilowym efektem pozbycia się z Wielkiej Brytanii „taniej siły roboczej”, a laburzyści unikają łączenia kryzysu z brexitem, by nie stracić starszych, konserwatywnych wyborców. Ale ten kryzys sam z siebie nie przeminie – problemów raczej będzie przybywać.
Na pobliskiej stacji benzynowej ni z tego, ni z owego pojawiła się ekipa młodych mężczyzn w odblaskowych kurtkach, szkoląca kierowców z niuansów sztuki tankowania z drugim samochodem wiszącym nam na zderzaku. Każdy dystrybutor ma trzy pistolety, na olej napędowy i benzynę. Wystarczy odrobina wprawy i nerwowo wykrzykiwane słowa zachęty, by dwa auta mogły tankować jednocześnie.
Mimo to tworzy się kolejka wystająca jakieś 30 metrów na drogę, rozświetlana przez migające światła awaryjne. Po chwili mężczyźni w kurtkach przekręcają zrobiony naprędce znak „zakaz tankowania do kanistrów”, który na rewersie informuje, że „paliwa brak”. I po krzyku.
Oto co się dzieje, kiedy w kraju nagle zabraknie 100 tysięcy kierowców ciężarówek i cystern, a władze twierdzą, że nie ma powodów do paniki.
czytaj także
W niedalekim supermarkecie rzędy półek świecą pustkami. Jest problem z warzywami, jeszcze większy z owocami, a marne resztki kwiatów wyglądają na smutne i zwiędnięte. Podstawową przyczyną braków w zaopatrzeniu w żywność jest rzekomo brak dwutlenku węgla wykorzystywanego w przetwórstwie, co samo w sobie stanowi efekt uboczny szalejących cen gazu ziemnego.
Sytuacji nie ułatwia brak tysięcy wyszkolonych kierowców samochodów ciężarowych. Podobno, a w obliczu kryzysu zawsze pojawia się wiele domysłów, duże firmy przewozowe podnoszą płace dla kierowców do poziomu pensji doświadczonych nauczycieli, próbując przyciągnąć w ten sposób całe zespoły kierowców śmieciarek z gminnych przedsiębiorstw komunalnych. A w oknie co drugiego sklepu i pubu wiszą kartki z nabazgraną zachętą „Szukamy osób do pracy”.
Poważny wpływ
Jak to się stało, że Wielka Brytania znalazła się po złej stronie kryzysu bezpieczeństwa energetycznego i niedoborów siły roboczej jednocześnie? Zanim pokusimy się o odpowiedź, w imię obiektywności należy przyznać, że przyczyniły się do tego pewne czynniki globalne.
Nastąpił gwałtowny wzrost popytu, spowodowany przez procesy popandemicznej odbudowy, w ramach których banki centralne odmówiły zaprzestania stymulacji cen i finansowania wydatków budżetowych. Doprowadziło to do globalnych braków w zaopatrzeniu, od krzemowych chipów po gaz ziemny. Tymczasem cena dostawy 12-metrowego kontenera z Szanghaju do Rotterdamu w ciągu zaledwie roku wzrosła o 535 proc.
Jednak poważny wpływ tych trendów na Wielką Brytanię to wynik brexitu połączonego z niefrasobliwością władz i dekadami deregulacji.
W ostatnim tygodniu byliśmy świadkami spektakularnych upadków detalicznych dystrybutorów energii z wielomilionową bazą klientów. Ich odbiorcy przeszli do większych, droższych dystrybutorów, a sam wzrost popytu na paliwo, związany ze zbliżającą się zimą, spowoduje skok inflacji. Podobnie jak podwyżki, którymi pracodawcy machają przed oczami każdemu, kto potrafi jeździć ciężarówką. To z kolei pociągnie za sobą podwyżki dla zatrudnionych na umowach śmieciowych młodych pracowników, którzy nagle mogą przebierać w ofertach pracy jak w ulęgałkach.
Winni są inni
W innym kraju oberwałoby się rządowi. Ale nie w Wielkiej Brytanii. Parlamentarzyści z partii torysów radośnie rozgłaszają, że kryzys jest wynikiem ukrócenia „taniej siły roboczej”. W domyśle: trzeba to jakość przetrzymać, oprzeć się pokusie przyznawania bez ograniczeń wiz wykwalifikowanym pracownikom z Europy, a w całej średnio wykwalifikowanej gospodarce nastąpi trwały wzrost płac. A jeżeli chodzi o niedobory gazu, żywności, paliwa i innych produkowanych towarów, jak zawsze w przypadku Borisa Johnsona, winni są inni.
Z sondaży wynika, że niezadowolenie z pracy rządu Johnsona rośnie. Jest to jednak połączone z upartą niezgodą na zerwanie z konserwatystami, panującą zwłaszcza w szeregach „C2DE” (niższa klasa średnia i pracownicy fizyczni), grupy, dla której brexit miał być lekiem na całe zło.
W sondażu przeprowadzonym przez YouGov wśród gorzej sytuowanych i słabiej wykształconych wyborców ogólne niezadowolenie z rządów Johnsona jest obecnie na poziomie 47 proc., zaś wskaźnik poparcia wynosi zaledwie 27 proc. – co jest zbliżone do sondaży przed „odbiciem szczepionkowym”, które zrównało te dwa wskaźniki w maju do poziomu 36 proc.
Koszmarny scenariusz Borisa Johnsona: przykryć pandemię twardym brexitem
czytaj także
Co znamienne, 52 proc. tych samych wyborców uważa obecnie, że torysi źle radzą sobie z samym brexitem. Wskaźnik poparcia dla Johnsona jest mocno negatywny od połowy 2020 roku, kiedy swoje żniwo zaczęła zbierać seria wpadek i skandali związanych z opanowywaniem pandemii.
Jednak wyborcy nadal chcą pierwszeństwa konserwatystów przed laburzystami. Choć ich poparcie dla torysów latem nieco przygasło, ci nadal mogą liczyć na 40 proc. Dla porównania w przypadku laburzystów mówi się o 34 proc., zaś 21 proc. łącznie prawdopodobnie otrzymają mocno antybrexitowi liberalni demokraci, Zieloni oraz szkoccy i walijscy nacjonaliści.
Zmarnowana okazja
Wielka Brytania nadal jest krajem dużej, podmiejskiej, konserwatywnej klasy średniej, gdzie osoby starsze, posiadające nieruchomości i utrzymujące się z prywatnych emerytur, stanowią żelazny elektorat torysów. Dopóki starsi, posiadający nieruchomości emeryci na emeryturach państwowych, z dawnych przemysłowych robotniczych miast trzymają z nimi sztamę, konserwatyści mogą liczyć na solidne 40-procentowe poparcie. Ich zwolennicy są rozproszeni po wszystkich okręgach wyborczych, w przeciwieństwie do wyborców laburzystów i innych partii progresywnych, którzy są skupieni wokół dużych miastach, a w mniejszych miejscowościach są przegłosowywani za sprawą systemu wyborczego opartego na większości względnej.
To okazja, która przeszła laburzystom koło nosa. Kryzys gazowy stanowi ewidentnie efekt brytyjskiego wyjścia z europejskiego zintegrowanego rynku energetycznego, a także zaniedbań w zakresie krajowej zdolności magazynowania. Niedobory kierowców to bezpośredni wynik zlikwidowanej wraz z brexitem swobody przemieszczania się.
czytaj także
Tymczasem lider laburzystów, Keir Starmer, wykorzystał w ubiegłym tygodniu doroczną konferencję partyjną w Brighton, by wycofać się ze swej obietnicy nacjonalizacji energii, wody, kolei i usług pocztowych. Stwierdził, że zostanie to zrobione, tylko jeśli okaże się „opłacalne”.
Członkowie gabinetu cieni umyślnie unikają wiązania kryzysu z brexitem, w obawie, że zniechęcą do siebie starszych socjalno-konserwatywnych wyborców, których chcą ponownie przeciągnąć na stronę laburzystów. Z tej samej przyczyny śmiercią naturalną odeszła obiecana przez laburzystów swoboda przemieszczania się.
Na problemy – pieniądze
Nawet jeśli uznać, że sam brexit nie był główną przyczyną obecnych problemów, to niewątpliwie stał się pewną soczewką, która skupiła wszystkie aspekty globalnego kryzysu łańcucha dostaw na gospodarce brytyjskiej. Ile jeszcze minie czasu, zanim taka polityka się zmieni?
Obecnie władze rozwiązują każdy problem przez odkręcenie kurka z pieniędzmi. Czarna dziura w ochronie zdrowia i opiece społecznej o wielkości 32 miliardów funtów ma zostać zasypana przez doraźny, rozważany hipotetycznie podatek. W odpowiedzi na krach największych prywatnych operatorów kolejowych nastąpiła natychmiastowa, przejściowa nacjonalizacja. Po tygodniu uników i migania się zdecydowano, że do oblężonych stacji benzynowych paliwo będą przywozić cysternami żołnierze.
czytaj także
Prędzej czy później okaże się jednak, że rasizm, ksenofobia i antyhipsterska retoryka Johnsona, która przemawia do jego plebejskich wyborców, nie napełni baków, nie spakuje dzieciom kanapek do szkoły i nie ochroni setek małych przedsiębiorstw przed upadkiem pod presją rosnących kosztów zatrudnienia i nakładów.
Wydaje się, że to jedynie kwestia czasu. Zarządzanie kryzysowe może mieć tylko dwa wyniki: albo siłowanie się z dynamiką kryzysu doprowadzi do jego opanowania, albo sytuacja się pogorszy. Krótko mówiąc, kryzysy rzadko dają się ustabilizować. Jeżeli do końca października nadal będziemy się borykać z bieżącymi niedoborami paliwa, żywności i pracowników, a popularność rządu będzie wciąż spadać na łeb na szyję, musi nastąpić jakiś katartyczny przełom.
Kryzys dyplomatyczny
Obawiam się, że długo odwlekana odpowiedź Johnsona będzie polegała na jednostronnym wycofaniu Wielkiej Brytanii z brexitowego północnoirlandzkiego protokołu, co wywoła poważny kryzys dyplomatyczny w stosunkach z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi (w związku z obawami co do możliwości utrzymania porozumienia wielkopiątkowego). Dla przyglądających się temu z przerażeniem z drugiego brzegu kanału La Manche racjonalistów i technokratów musi to wyglądać na obłęd, jednak wpisuje się to w logikę wszystkiego, co od przejęcia władzy w partii torysów robi premier Johnson.
Zamieszki w Irlandii Północnej – przedśmiertne skurcze rozbitego Królestwa
czytaj także
W latach 1978–1979, podczas „zimy niezadowolenia”, w analogicznej sytuacji ówczesny premier z Partii Pracy, Jim Callaghan, rzekomo stwierdził: „Kryzys? Jaki kryzys?” (w rzeczywistości był to nagłówek z jednej z wrogich mu gazet). Johnson to polityk, który może przeżyć wyłącznie w kryzysie, bo sam kryzysem się upaja. Zatem jego motto mogłoby brzmieć „Kryzys? Dajcie więcej!”.
**
Paul Mason – dziennikarz, pisarz, filmowiec. W 2021 roku ukazała się jego nowa książka How To Stop Fascism: History, Ideology, Resistance (Allen Lane). Jego najnowszy film, R is for Rosa, powstał we współpracy z Fundacją im. Róży Luksemburg. Publikuje cotygodniowe artykuły w „New Statesman”, pisze dla „Der Freitag” i „Le Monde Diplomatique”.
Artykuł opublikowany w magazynie Social Europe. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.