Unia Europejska

UK: Putinizm po angielsku

Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by przewidzieć skutki wygranej Farage'a. Wybory do PE mogą być ostatnią szansą na zmianę kierunku, w jakim podąża dawne imperium.

Nikt, kto nie pomieszkał trochę w Wielkiej Brytanii, nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo ten kraj nie widzi siebie jako części Europy. „Europą” nazywany jest kontynent, a Brytyjczycy uważają się za coś osobnego – wyspę bardziej należącą do strefy atlantyckiej. Nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego w UK odbędą się po kilku latach szarpanej debaty o to, czy kraj ten w ogóle chce we wspólnocie europejskiej pozostać. Torysowski premier David Cameron obiecał nawet referendum w tej sprawie, jeśli wygra kolejne wybory.

Imigranci na celowniku

Tendencje separatystyczne podsycane są przez wzrost nastrojów antyimigranckich. Największymi zwolennikami pozostania Wielkiej Brytanii w Unii są oczywiście imigranci z krajów członkowskich UE, szczególnie emigracja ekonomiczna – w końcu to dzięki otwarciu unijnych rynków kraje postkomunistyczne mogły wyeksportować częściowo swoje bezrobocie.

Teoretycznie mniejszości etniczne, które stanowią coraz większą część czy nawet połowę populacji w niektórych miastach (a z pewnością w Londynie), mają za sobą walki emancypacyjne. Jednak rosnące w siłę w Europie partie i ruchy prawicowe, a także triumf torysów w poprzednich wyborach nie pozostały bez wpływu na popularność partii antyimigracyjnych. Niektóre z nich zbudowały na tym cały swój wyborczy kapitał: chociaż prawicowa, populistyczna Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) jest uważana przez 1/3 Brytyjczyków za rasistowską, w ostatnich miesiącach szturmem wygrywa sondaże.

Na ulicach rozpanoszyły się charakterystyczne fioletowe plakaty, dizajnem przypominające reklamy sieci tanich supermarketów: „26 mln ludzi w Europie szuka pracy. Jak myślisz, o czyją pracę im chodzi?”.

A obok zdjęcie żebrzącego angielskiego budowniczego, opatrzone napisem: „Brytyjski robotnik cierpi z powodu niekontrolowanego przepływu taniej siły roboczej”.

Bo nie było szkolenia medialnego

PR nie należy do najmocniejszych stron Partii Niepodległości. Lider, Nigel Farage, słynie z rasistowskich komentarzy, inni członkowie plotą co popadnie na swoich oficjalnych kontach w sieciach społecznościowych. I tak Andre Lampitt w serii tweetów m.in. negował niewolnictwo, argumentował, że brytyjskość przysługuje tylko wielopokoleniowym rodzinom oraz oskarżał Eda Milibanda, lidera Partii Pracy, o… bycie Polakiem (ojciec Milibanda, filozof polityczny i filar powojennej intelektualnej lewicy, Ralph Miliband, był polsko-żydowskim ocaleńcem z Holokaustu urodzonym w Belgii). Odkąd Miliband zadeklarował powrót (choć na razie czysto teoretyczny) do polityki powojennej socjaldemokracji, antysemickim uwagom w brukowcach nie było końca. Jednak rasistowskie komentarze o kulturowym pasożytowaniu imigrantów na Anglii to nic nowego, jeśli pamięta się przemówienia Thatcher. Maggie pozostaje tutaj wiecznie żywa.

Ten backlash dotyczy przeważnie wschodnich Europejczyków (choć dostaje się też muzułmanom), gdyż specyfiką UK jest właśnie emigracja z tej części Europy. Ofiarą rasistowskich ataków Farage’a padali ostatnio głównie Rumuni i Bułgarzy, dla których Wielka Brytania właśnie otworzyła rynek pracy. Niedawno Farage stwierdził, że brzydziłby się mieszkać obok osoby rumuńskiej narodowości i że jego współobywatele mają prawo do podobnych odruchów. Niechęć do Rumunów jest dodatkowo motywowana rasizmem wobec Romów, których przyjazdu obawia się cała prawica – Cameron wydał nawet pieniądze na kampanię w Rumunii zniechęcającą jej mieszkańców do emigracji. Na razie jednak 4 mln obywateli rumuńskich, którzy wyemigrowali po wstąpieniu do Unii wraz z Bułgarią w 2007 roku (w tym większość wykwalifikowanych i wykształconych), haruje głównie we Włoszech i Hiszpanii.

Choć Farage i inni złotouści członkowie jego partii starają się w końcówce kampanii rozpaczliwie wycofać z antyrumuńskich czy antyislamskich wypowiedzi (jeden kandydat, który rozesłał w swoim okręgu list nawołujący do powieszenia proeuropejskich polityków, przeprosił, tłumacząc, że nie otrzymał jeszcze szkolenia medialnego), nie wydaje się, aby rasistowskie gafy były w stanie zachwiać ich popularnością. Dzieje się tak, gdyż to nie liberalno-inteligenckie gazety, jak „Guardian” czy laburzystowski „New Statesman”, kształtują w UK opinię publiczną lub wywierają nacisk na ustawodawstwo. Taką siłę mają tylko reakcyjne brukowce o milionowych nakładach, takie jak „The Sun” czy „Daily Mail”, każdego dnia udowadniające, że za upadek Wielkiej Brytanii odpowiadają lenie z proletariatu.

Prostacka strategia Farage’a ma też niestety postać bardziej posh. Pisma „Spectator” czy „Standpoint” nie mają z robieniem z imigrantów kozłów ofiarnych żadnego problemu. Taka jest też na przykład książka The British Dream Davida Goodharta, wychowanka Eton i Oxfordu. Goodhart próbuje używać tradycyjnej brytyjskiej working class, której sytuacja jest zaiste nie do pozazdroszczenia, lub wcześniejszych pokoleń imigrantów (np. powojenną falę przybyszy z byłych kolonii, zwłaszcza Karaibów, których Wielka Brytania „importowała” z braku rak do pracy przy odbudowie kraju), cynicznie szczując ich przeciwko nowym przyjezdnym z UE. Słowa kapitalizm, neoliberalizm czy thatcheryzm w takich analizach nie padają w ogóle. Szafuje się za to słowem „kultura”.

Polacy: jolly good at integrating

Znajdująca się środku nagonki na „wyłudzających zasiłki” Wielka Brytania wrzuca emigrantów ze wschodniej Europy do wspólnego worka. Wyjątkiem są często Polacy. Na moje ironiczne pytanie (zadane podczas panelu o „postkomunistycznej emigracji w Europie”), czy Polska została wyróżniona szybkim dostępem do unijnych rynków pracy dlatego, że establishment UE i UK po prostu „nas lubi”, usłyszałam od Davida Goodharta, że owszem, to specjalne traktowanie wzięło się „sympatii”.

Podobny protekcjonalizm nie jest odosobniony. Polacy są uważani w Wielkiej Brytanii za „jolly good at integrating”, a w artykułach o Polonii pojawiają się najczęściej opisy naszej miłości do rodziny i schabowego.

Mówi się też o nas „hard-working” – w praktyce jednak oznacza to tyle, że przybysze z dzikiego neoliberalnego wschodu są w stanie znieść cięższą pracę za mniejsze pieniądze i nie przeszkadza im brak ubezpieczenia, związków zawodowych czy generalnie zanik państwa opiekuńczego.

Znikoma liczba emigrantów mających do prawo do zasiłków korzysta z nich – wbrew rozpowszechnionym na Wyspach mitom o ich „wyłudzaniu”. Fabryki czy hale pakownicze schowane na angielskiej prowincji, gdzie większość Polaków ciuła funty, są dziś prawdziwymi obozami pracy.

Trudno jednak natknąć się na oznaki buntu wśród eksploatowanych rodaków. Niedawno na University College London strajkowali zatrudnieni bez umowy o pracę stróże, sprzątaczki i pracownicy techniczni, głównie z krajów hiszpańskojęzycznych (kampania nazywała się 3 Cosas i zakończyła się sukcesem i podwyżkami), którzy skrzyknęli się z ruchem studenckim, od kilku lat bezskutecznie oprotestowującym trzykrotne podwyższenie czesnego. Kilka miesięcy temu była niewielka polska demonstracja na Downing Street. Ale to wyjątek – na ogół Polacy całkowicie uwewnętrzniają logikę kapitalizmu i są jego najlepszymi sprzymierzeńcami, kosztem zdrowia własnego i innych.

Laburzyści wciąż w kłopotach

Żadna partia w UK nie ma pomysłu, jak walczyć z kryzysem. Rządzący torysi oferują jedynie cięcia i opodatkowanie najbardziej potrzebujących. Według własnych zapowiedzi, chcą z UK zrobić kraj konkurencyjnej, taniej siły roboczej, której źródłem byłaby przede wszystkim klasa robotnicza. A są w Wielkiej Brytanii rejony, w których nikt nie ma pracy od czasów Thatcher, czyli od ponad trzydziestu lat. Słabe i nieznaczące wzrosty w gospodarce to tylko sezonowe miejsca pracy w usługach. Coraz więcej biurokracji tworzy się tylko po to, by nikomu nie dać zasiłku albo wręcz kazać na niego pracować (nosi to cyniczna nazwę workfare).

A jednocześnie trwa festiwal konserwatywnej Brytanii: kolejne jubileusze, śluby królewskie i olimpiady. Londyn ma obecnie największą populację multimilionerów na świecie, w dużej mierze z krajów z takimi nierównościami, jak Rosja czy Ukraina. Na nich opiera się potęga City, finansowej stolicy po tej stronie Atlantyku.

Wszystko to mogło być szansą dla podupadłej Partii Pracy pod wodzą Eda Milibanda, aby odzyskać glosy. Podobnie jak rasizm i wstecznictwo UKIP – w kraju faktycznej poprawności politycznej, jakim jest Wielka Brytania, rasizm nie jest tolerowany przez mainstream. Miliband nie orzekł zdecydowanie, czy sprzeciwia się unijnemu referendum Camerona, jednak laburzyści i liberalni demokraci (choć ci akurat skompromitowani koalicją z torysami) to jedyne proeuropejskie partie w Wielkiej Brytani. Niestety, Partia Pracy traci poparcie – ostatni spadek spowodowany jest przerzucaniem głosów części stałych wyborców laburzystów na Zielonych (choć bez specjalnego entuzjazmu). Wielka Brytania, jak prawie cała Europa, cierpi na brak silnej partii lewicowej, z programem antyoszczędnościowym i antyneoliberalnym.

Torysi jeszcze bardziej na prawo, Szkoci chcą uciec

Do kryzysu tożsamości europejskiej w UK dokłada się referendum na temat uniezależnienia się Szkocji, zaplanowane na wrzesień. Wygrana UKIP może tylko zwiększyć popularność Narodowej Partii Szkocji. Tradycyjnie bardziej progresywni Szkoci nie chcą być rządzeni przez torysowskie Południe.

Dobra passa UKIP radykalizuje też bardziej prawicowe odłamy partii Camerona. Choć Farage to nie Hitler, retoryka kampanii wyborczej Partii Niepodległości jako żywo przypomina Republikę Weimarską. UKIP jest specyficzną angielską formą putinizmu, obiecującą „zaprowadzenie porządku w naszych miastach” czy „oczyszczenie ulic”. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby przewidzieć skutki wygranej Farage’a czy wycofania się Wielkiej Brytanii z UE – dla milionów wschodnich Europejczyków będzie to oznaczało koniec zarobkowania czy studiowania w tym kraju. Jako że nie-Brytyjczycy nie dostaną szansy wypowiedzenia się w zapowiedzianym przez Camerona referendum, wybory do PE są jedyną szansą na osłabienie UKIP i zmianę kierunku, w jakim podąża to upadłe imperium.

Czytaj także:

Kampania w Hiszpanii: Nadejdzie Europejska Wiosna?

Kampania we Włoszech: Przeklęte euro!

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij