O smutnym końcu uśmiechu Nigela Farage'a.
Każdy, komu zdarzyło się ostatnimi czasy zajrzeć na facebooka czy twittera (a w skrajnych wypadkach nawet obejrzeć wiadomości czy przeglądnąć gazetę), wie, że na świecie dzieje się źle. W Austrii powtórzą wybory prezydenckie – boimy się, że wyniki okażą się zgoła inne niż poprzednio. W Hiszpanii już powtórzono wybory parlamentarne – tu dla odmiany załamujemy się, bo okazały się dokładnie takie same, jak poprzednio. Unia Europejska się sypie, nadchodzi koniec świata – wieszczy Sławomir Sierakowski w „Gazecie Wyborczej” . Nie można mieć mu tego za złe, nie tylko on nie umie sobie poradzić z przypływem postreferendalnej traumy znad kanału La Manche. Rzesze publicystów z obawą patrzą na coraz bardziej niepewną przyszłość milionów imigrantów, ale też rodzimych Brytyjczyków, którzy może i sami zgotowali sobie ten los, ale nie chcieli przecież źle. Inni komentatorzy czują się bezradni wobec nadchodzącego chaosu prawnego. Skupiają się na liczbach i statystykach, zapominają jednak o najważniejszym. Ja wolę skupić się na bolesnych dramatach ludzi bezradnych wobec wielkiej polityki. Taki David Cameron na przykład – zapowiedział dymisję i mimo imponującego zwycięstwa w zeszłorocznych wyborach będzie musiał pożegnać się z urzędem blisko cztery lata przed czasem. Jak przewiduje Jaś Kapela, dzieci już zawsze będą szydzić z premiera na lekcjach historii. Z Jeremy’ego Corbyna już się śmieją – może nie w szkołach, ale w Izbie Gmin. 10 miesięcy temu został wybrany przewodniczącym laburzystów z największym poparciem partyjnych mas w historii, a dziś partyjne elity solidarnie wbijają mu nóż w plecy.
Cierpi Corbyn, cierpi Cameron, cierpią prounijni aktywiści, cierpimy my wszyscy, którym choćby w minimalnym stopniu zależy na europejskiej jedności i współpracy. Przypuszczam jednak, że nikt nie cierpi tak, jak bohater tego tekstu. W jego szeroki od ucha do ucha uśmiech wpatrują się widzowie i czytelniczki na całym świecie i nawet nie pomyślą, że potrzebuje ich wsparcia, a nie podziwu. Właśnie wali mu się świat. Jego kariera legła w gruzach. Gorzej – po prostu stracił sens życia. Mówię, rzecz jasna, o Nigelu Farage’u.
Niecałe dwa tygodnie po referendum złotousty Nigel zrezygnował z szefowania partii. Nie jest to jego pierwsza rezygnacja. Po zeszłorocznych wyborach zgodnie z obietnicą podał się do dymisji, by kilka dni później się z niej wycofać w reakcji na jednogłośny apel członków – w końcu zaledwie jedno miejsce w parlamencie przy blisko trzynastoprocentowym poparciu to nie wina jego, tylko kretyńskiej ordynacji (i trochę tego, że poza Faragem w UKIPie brak rozpoznawalnych twarzy). Ale rozkręcenie atmosfery, która doprowadziła do zwycięstwa Brexitu – za to można przypisać Nigelowi pełną odpowiedzialność.
Najgłupszy samobój w historii Wysp Brytyjskich.
Czy można szefować Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, jeśli tę „niepodległość” udało się wywalczyć? Jak powszechnie wiadomo, żadna analiza polityczna z prawdziwego zdarzenia nie może obyć się bez naciąganych aluzji żeglarskich. Farage, zeskakując z chybotliwej łajby, ciągnie ją za sobą na dno. Albo jeszcze inaczej. W „Magazynie Świątecznym” opublikowano artykuł pod uroczym tytułem Nigel Farage – facet jak pędzący pociąg. Zgadam się, ale… ten „pociąg” dalej nie pojedzie. Odzyskał już ojczyznę, teraz chce odzyskać rodzinę. O, słodki i naiwny! Komu będzie teraz mówił, że mają „charyzmę mokrej szmaty” itd.? Swoim dzieciom? Tak jak reporterzy wojenni tęsknią za emocjami na froncie, tak Farage zatęskni za swoimi tyradami w europarlamencie – ale nie będzie miał jak wrócić do Brukseli i Strasburga.
Chyba mało kto – zwłaszcza w Polsce – pamięta, że późnym referendalnym wieczorem, po zamknięciu lokali wyborczych, Farage ogłosił zwycięstwo sympatyków Unii i zapowiedział, że nigdzie się nie wybiera, a UKIP będzie rósł w siłę. Łudził się, że udało mu się przegrać. Przedstawiciele konkurencyjnych obozów eurosceptycznych byli oczywiście wściekli. Anushka Asthana ze Sky News cytowała na twitterze anonimowe źródło: „Farage był wybitnie mało pomocny w trakcie ostatniego tygodnia kampanii. Dlaczego miałoby się to zmienić dziś wieczorem?” Przerażające, jak polityczna walka – nawet po teoretycznie tej samej stronie – znieczula na osobistą tragedię bliźniego…
W piątek rano rozpoczął się koszmar. Opcja Brexitowa zyskała przewagę, a Farage’a ogłoszono zwycięzcą. Publicznie apelował o ustanowienie 23 czerwca brytyjskim Świętem Niepodległości, a w głębi serca musiał czuć, że to właśnie początek jego bolesnego końca. Farage zresztą już zaczyna się gubić. W radiu LBC skrytykował Theresę May, konserwatywną polityczkę o sporych szansach na przejęcie premierostwa po Cameronie, która nie chciała obiecać, że po Brexicie Europejczycy będą mogli zostać w Wielkiej Brytanii: „Jestem obrzydzony retoryką May. Obywatele UE mieszkający w UK przybyli tutaj legalnie i przysługuje im ochrona ich praw.”
NIGEL, CO SIĘ Z TOBĄ DZIEJE? Gdzie podział się ten retor-masakrator bez zahamowań, którego wystąpienia do znudzenia udostępniali na fejsie moi prawaccy kumple z liceum? Co się stało z bezdusznym manipulatorem, gotowym obiecać, że 350 milionów funtów tygodniowo będzie trafiać do brytyjskiej służby zdrowia zamiast do unijnej kasy – a zaraz po referendum chybcikiem się z tej obietnicy wycofywać? Czyżby śniadanie z Rupertem Murdochem było aż tak wyczerpujące? W pewnym sensie rozumiem – również ukryłbym się przed światem, gdyby okazało się, że gardzi mną boska Lily Allen. Ale przecież Nigel nie powinien się tak załamywać. W jego charakterystycznym uśmiechu zakochane są miliony eurosceptyków płci wszelakich. Nie mógł mu się oprzeć nawet Jean-Claude Juncker – krótko po referendum przytulił Farage’a z równie czułą Hassliebe, z jaką kiedyś spoliczkował Viktora „ Diktejtora” Orbana. Obawiam się jednak, że słynny uśmiech Nigela umiera. Cieszmy się nim, póki zniknie na zawsze.
Chociaż… może nie doceniam Farage’a? Być może człowiek, który latami tak uparcie walczył z urojoną okupacją będzie w stanie uroić sobie kolejny absurdalny cel? Albo jeszcze lepiej – ten sam? Mógłby chociażby wykorzystać niemieckie obywatelstwo żony i zasilić szeregi AfD, by za jakiś czas znów stanąć na swojej ukochanej, europarlamentarnej arenie. Łez radości i wzruszenia byłoby co nie miara. Juncker chyba nie wypuszczałby go z objęć. Trzymam kciuki i życzę mu wszystkiego najlepszego. Jego zasługi na rzecz budowania murów i siania nienawiści nigdy nie zostaną zapomniane.
**Dziennik Opinii nr 188/2016 (1388)