Potrafimy w miarę dobrze obliczyć, jak się zmienią warunki klimatyczne wskutek emisji gazów cieplarnianych. Natomiast w żaden sposób nie potrafimy przewidzieć politycznych i gospodarczych decyzji. Elita polityczna nie musi niczego zrozumieć, nie ma takiego prawa fizyki. Ale jeżeli dochodzimy do granic wzrostu, to niedostosowanie się do praw natury kończy się tym, że cywilizacja upada.
Michał Sutowski: „Nie mówimy, że »większość naukowców« zgadza się, że dwa i dwa jest cztery” – tak pan odpowiedział kiedyś na pytanie o to, czy wiedza o zmianie klimatycznej jest pewna, skoro niektórzy badacze głoszą w sprawie ocieplenia klimatu poglądy inne niż pańskie. Ale przecież klimat Ziemi to sprawa bardziej złożona, klimatologia jest nauką empiryczną, a nie formalną, no a do tego wasze prognozy na temat ocieplenia zmieniają się co kilka lat. Można na takiej wiedzy opierać wielkie decyzje gospodarcze i polityczne? Wywracać nasze życie do góry nogami?
Szymon Malinowski: Ludzki organizm też jest bardzo złożony, o działalności mózgu wiemy wciąż niewiele, a mimo wszystko są rzeczy pewne, np. że człowiek będzie się starzał i że umrze. Bo tak wynika z zasad termodynamiki i podstawowych praw fizyki. Nasze rozumienie i doświadczenie ciała, ale także skomplikowanego systemu ziemskiego, opiera się na rozumieniu podstaw tego, jak działa świat fizyczny. I oczywiście wciąż można się spierać o różne drobiazgi, doprecyzowywać prognozy…
Prognozowanie jest bardzo trudne, zwłaszcza gdy chodzi o przyszłość, powiedział pewien bejsbolista.
Prognoza to nie jest jasnowidzenie, tylko pokazanie, że „coś się zdarzy pod warunkiem, że…”, to jest projekcja w przód różnych znanych nam związków przyczynowo-skutkowych. I akurat w przypadku klimatu największą dziś niewiadomą, a zarazem największym czynnikiem sprawczym, nie są mechanizmy przyrody, tylko nasze, czyli ludzkie zachowanie. Dlatego prognozujemy scenariusze, które wyliczamy z zakresem błędu: „co się może zdarzyć pod warunkiem, że…”.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
Ale jeśli te scenariusze bardzo się różnią albo mają bardzo duży zakres błędu? To gdzie tu pewność?
Jeżeli porównujemy wyrwane z kontekstu różne prognozy i historie, to faktycznie możemy odnieść wrażenie, że badacze dramatycznie się różnią między sobą w swoich prognozach. Ale przecież już w 1898 roku szwedzki chemik i fizyk Svante Arrhenius obliczył, co się stanie, kiedy wzrośnie temperatura globu, i jak podwoi się koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze. Mimo że nie znał przecież praw fizyki kwantowej. I jego rachunki do dziś się nieźle sprawdzają. Uwzględnił też wpływ aerozoli, wyszło mu, że Arktyka będzie się szybciej ocieplać. Mógł to orzec, bo to są wszystko efekty najbardziej podstawowych praw przyrody.
A jakie różnice czy niewiadome są realne, tzn. o co się naukowcy w tym temacie prawomocnie spierają?
Ja np. próbuję zrozumieć, jak będą wyglądać chmury w przyszłym klimacie. One są bardzo ważnym elementem wpływającym i na temperaturę, i na obieg wody, i na cyrkulacje atmosferyczne; na to, skąd wieje wiatr, czy przynosi masy ciepłego czy chłodnego powietrza, jak dopływa promieniowanie słoneczne do powierzchni Ziemi… Innym ważnym fragmentem rzeczywistości, który budzi dużo wątpliwości i kontrowersji, jest obieg węgla, tzn. jak on jest magazynowany w glebie. To rzecz, którą lokalnie potrafimy zmierzyć, choć z dużym błędem, ale w skali globu mamy tylko ogólne pojęcie obarczone ogromnym zakresem błędu.
I ta cząstkowa niewiedza nie unieważnia całego obrazu zmiany klimatu?
Prosta zależność – im więcej gazów cieplarnianych w atmosferze, tym cieplej – wciąż obowiązuje. Wiemy też, że to ludzie i nasza działalność są dziś najsilniejszym czy najważniejszym czynnikiem wpływającym na klimat, w dodatku działającym przeciwnie do tego, co robi natura. Znane nam naturalne wymuszenia działają tak, że pod ich wpływem Ziemia staczałaby się powolutku w kolejną epokę lodowcową. Zamiast tego obserwujemy gwałtowne ocieplenie. Uruchomiliśmy i ciągle przyspieszamy proces, który nigdy w historii geologicznej nie występował. Spalamy węgiel uwięziony w skałach osadowych i produkty tego spalania wpuszczamy do atmosfery. Te emisje są ponad stukrotnie większe niż np. wulkanizm. Dziś potrafimy też w miarę dobrze obliczyć to, jak się zmienią warunki klimatyczne wskutek takich lub innych emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Natomiast w żaden sposób nie potrafimy przewidzieć politycznych i gospodarczych decyzji, które będą miały wpływ na ludzkie emisje.
Zajmuję się zagadnieniem, jak będą wyglądać chmury w przyszłym klimacie. One są bardzo ważnym elementem wpływającym i na temperaturę, i na obieg wody, i na cyrkulacje atmosferyczne.
Przyjmijmy, że zostaje jak jest – business as usual – między jakimi światami, jakimi warunkami życia się w tych waszych scenariuszach poruszamy? Gdzie będziemy w ciągu pokolenia?
Jeśli utrzymamy tempo wzrostu emisji, to pod koniec XXI wieku duża część Ziemi stanie się niezamieszkała dla dużej części dzisiejszych wyżej zorganizowanych organizmów.
A trochę wcześniej? Koniec wieku to może wnuków dotyczy, a człowiek mało się przejmuje, co tam będzie za 80 lat.
Przede wszystkim ten scenariusz się nie zrealizuje, bo nie będziemy w stanie utrzymać tego poziomu wzrostu emisji. Business as usual to czysto hipotetyczna rozmowa, bo zanim temperatura i emisje tak wzrosną, natkniemy się na bariery wzrostu i przestaniemy sobie z nimi radzić.
To znaczy?
Sypie się infrastruktura zaprojektowana na inne warunki, elektrownie nie produkują prądu, transport się wali, brakuje jedzenia, świat już nie działa w znany sposób. Przy czym jeszcze 10 lat temu kreśliliśmy taki teoretyczny scenariusz, w którym obecny trend – wzrost emisji – byłby kontynuowany przez kolejne dekady, ale w tej chwili rozumiemy, że nie ma takiej możliwości. Czyli scenariusz, w którym idziemy na żywioł, polega na tym, że próbujemy kontynuować nasze zachowanie, ale ograniczenia dość szybko narzuca nam sama przyroda.
Czytajcie Bendyka teraz. Za kilkanaście lat będzie już na wszystko za późno
czytaj także
Tzw. involuntary degrowth, czyli niedobrowolny postwzrost? Przestajemy rosnąć, ale nie dlatego, że zrobiliśmy się tacy ekologiczni, tylko w sposób niekontrolowany, bo pada nam przemysł?
Walą się fundamenty gospodarki, ale też możliwości wyżywienia ludzi, no i nadchodzą coraz bardziej dramatyczne klęski żywiołowe, pandemie chorób. To jest bardzo zły scenariusz…
Ale może kiedy się zrobi bardzo źle, to ludzie wreszcie otrzeźwieją?
Wtedy już może być za późno, bo jeżeli przekroczymy pewien próg ocieplenia, to uruchomią się bardzo potężne sprzężenia dodatnie, tzn. ocieplenie i emisje gazów cieplarnianych będą postępować już bez naszej dalszej interwencji. Zaczną uwalniać się do atmosfery dwutlenek węgla i metan, które były „wycofywane” przez ostatnie dziesiątki milionów lat przez naturę.
czytaj także
Wiązane w ziemi?
Tak, w warstwach powierzchniowych czy na dnie oceanów. Przykładem jest wieczna zmarzlina na Syberii i w północnej Kanadzie. W przyrodzie co roku, przynajmniej w aktualnym okresie międzylodowcowym, czyli w holocenie, odkłada się trochę materii organicznej, która urosła na powierzchni, gdzieś w tundrze. Ona się zamraża, ale nie wszystko się potem odmraża w roku kolejnym – tak przez kolejne interglacjały przez miliony lat wstecz.
I co to powoduje?
Wyobraźmy sobie, że mamy w domu wielki zamrażalnik i przez lata coś tam wkładamy. Czasem wyjmujemy, ale większość zostaje – mięso, warzywa, owoce. I któregoś dnia sprzęt nagle przestaje działać, temperatura rośnie powyżej zera, następuje rozkład tej całej materii. Jeżeli jesteśmy w domu, to czujemy brzydki zapach z tego zamrażalnika, normalny objaw rozkładu materii organicznej i wydzielania gazów.
A nie w domu, tylko na Syberii?
Jak to będzie rozkład tlenowy, to wytworzy się CO2, jak beztlenowy, to do atmosfery uwolni się głównie metan, który potem też zamieni się w dwutlenek węgla i bardzo trudno będzie go z tej atmosfery usunąć. Jeśli ten proces nastąpi, to nawet realne ograniczanie emisji przez człowieka nie będzie prowadziło do ich spadku w skali globu.
Potrafimy w miarę dobrze obliczyć, jak się zmienią warunki klimatyczne wskutek emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Natomiast w żaden sposób nie potrafimy przewidzieć politycznych i gospodarczych decyzji, które na te emisje mają wpływ.
Punkt, zza którego nie ma powrotu?
Tzw. tipping point. Były już takie zjawiska w historii geologicznej, np. paleoceńskie maksimum termiczne nieco ponad 55 milionów lat temu, kiedy klimat się ocieplał z jakichś innych powodów, aż w końcu uwalniały się z gleby czy oceanów te odłożone przez miliony lat zasoby. No i kończyło się to wszystko wielkim wymieraniem gatunków.
Mówi to pan, nawet Marcin Dorociński to mówi – i prawie nikt nie słucha. Dlaczego status nauki jako wiedzy publicznej spada na całym świecie? Bo chyba spada, skoro nawet prezydent supermocarstwa regularnie wypisuje antynaukowe bzdury w mediach społecznościowych…
Nauka tylko przez krótki okres – gdzieś sto lat temu – miała dużą siłę przekonywania, nie przesadzajmy zatem z jej wpływem w przeszłości. Kiedyś też rozwarstwienie społeczne w komunikacyjnym sensie było większe, jedno pokolenie wcześniej wyższe wykształcenie miała tylko nieznaczna część społeczeństwa. I choć każdy miewał te czy inne poglądy na różne sprawy, to ludzie często woleli ufać specjalistom wykształconym w takiej czy innej dziedzinie. Upowszechnienie edukacji – samo w sobie bardzo dobre – zostało schrzanione o tyle, że zostało nazwane upowszechnieniem wyższego wykształcenia.
Co to znaczy?
W tej chwili na uczelniach jest trzy razy więcej ludzi niż pod koniec PRL, a bywało i pięć razy więcej. Powstało mnóstwo przedziwnych tworów i organizacji, które się nazywają uniwersytetami i dają jakieś ochłapy, które nazywają wyższym wykształceniem. Każdy może skończyć studia ochrony środowiska, na których nie rozwiąże nawet podstawowych równań fizycznych. Można odbyć studia prawnicze, na których nie będzie systematycznego wykładu różnych elementów prawa i tego, w jaki sposób ono wpływa na działanie społeczeństwa. Każdy może skończyć studia ekonomiczne, gdzie nauczy się trzech najprostszych zależności. To rzutuje na całe funkcjonowanie świata.
czytaj także
Ale upowszechnienie studiów zawsze kończy się jakimś obniżeniem poziomu. Coś za coś.
Tyle że wraz z internetem dochodzi upowszechnienie i ułatwienie wypowiadania się publicznego. A to powoduje, że bardzo trudno jest posortować dostępne wiadomości według wartości – to druga rzecz. Trzeci element, który się dokłada do tego wszystkiego – żyjemy w świecie dobrobytu, już nie tylko na Zachodzie, ale jeszcze w wielu innych krajach, które do niego nie należą. Dobrobyt znaczy tyle, że bezpośrednio przestaliśmy zależeć od procesów naturalnych i nie obserwujemy, jak one wyglądają. Te trzy rzeczy naraz sprawiają, moim zdaniem, że zatraciliśmy jako społeczeństwa umiejętność oceny tego, jak działa przyroda.
A może po prostu nauka od końca XIX wieku obiecywała postęp i upowszechnienie dobrobytu? Także dla mas? Mieliśmy latać na urlop w kosmos, a prywatnym helikopterem do pracy. Fajnie się tego słuchało. A teraz wieszczycie zagładę, każecie się ludziom samoograniczać. Naturalną reakcją jest wyparcie, zaprzeczenie.
Uczeni bardzo często w przeszłości wieszczyli, że może nas czekać katastrofa. Nasz problem polega raczej na tym, że urośliśmy. Kiedy na początku XX wieku nauka faktycznie dawała ludzkości wielką obietnicę postępu, był nas miliard, a zasoby zdążyliśmy wyczerpać w bardzo niewielkim stopniu. W tej chwili jest nas 7,5 miliarda i zużyliśmy ogromną ilość zasobów planety, na której żyjemy. I to przecież nauka dała nam postęp – mamy te wszystkie szczepionki, ludzie żyją dłużej, potrafimy lepiej siebie nakarmić, ubrać i jeszcze zapewnić rozrywkę.
Z tym nakarmieniem to można dyskutować.
Oczywiście, kwestia podziału dóbr jest niezwykle ważna z punktu widzenia losu społeczności ziemskiej, ale spójrzmy szerzej – dotarliśmy do planetarnych granic wzrostu. Jak już zaczynaliśmy docierać, to nauka zaczęła bić na alarm, że nie da się działać jak dotychczas, ale wszystkim się wydawało, że można, bo to przynosi dobrobyt.
czytaj także
A może klimatolodzy po prostu dostają rykoszetem za ekonomistów, którzy kazali wszystko zostawić rynkowi i ekspertom? I się pomylili, co wiemy od 2009 roku? To może klimatolodzy tak samo błądzą?
Ja widzę problem gdzie indziej, w pomieszaniu pojęciowym. Sto lat temu nie przyszłoby nikomu do głowy nazwać prawnika czy ekonomisty naukowcem. W tym miejscu rozumiem słowo „nauka” w wąskim sensie, jako science, coś węższego niż academia. W największym skrócie można powiedzieć, że takie nauki formalne, jak matematyka czy logika, mogą przeprowadzić cykl rozumowania prowadzący do jakiegoś wniosku.
Jak dwa i dwa jest cztery.
No i są nauki empiryczne, które badają związki przyczynowo-skutkowe, a potem starają się w miarę możliwości opisać rzeczywistość językiem zbliżonym do formalnego. Robi to fizyka, chemia czy część biologii. I są wreszcie te szerzej rozumiane nauki, które też prowadzą badania i chcą zrozumieć różne oddziaływania i zależności w świecie, ale nie mają aparatu, który potrafiłby to skutecznie i jednoznacznie przenieść na język formalny.
Ale w czym jest problem?
My to wszystko wkładamy do jednego worka, w pojęciu opinii publicznej wszystko, czego się uczymy i co przekazujemy na uczelniach, jest taką samą nauką. Do tego w samej akademii toczą się rywalizacje i próby kooperacji między dziedzinami. Jesteśmy ludźmi, więc pieniądz też ma znaczenie. Grupy interesu mówią, że nieważne, jakie są prawa przyrody, bo to my ustanowimy takie czy inne. Politycy z kolei mogą uznać, że nieważne jest, co powiedzą ekonomiści czy prawnicy, bo my wiemy, jaka narracja dociera do ludzi. Albo: nieważne, co mówią ekonomiści prawnicy czy socjolodzy, bo fizyka czy chemia mówi to i to. Na poziomie wytwarzania i przekazywania wiedzy mamy ogromne różnice i konflikty. To się wylewa do sfery publicznej na zewnątrz i zamazuje różnice.
W filmie Można panikować wygłasza pan coś, co przypomina tyradę antykapitalistyczną. No dobrze, przynajmniej sceptycyzm wobec modelu opartego na rosnącej konsumpcji i wolności rozumianej jako prawo do gromadzenia dóbr. Brzmi sensownie, ale co wtedy, jeśli ktoś się nie nakonsumował wystarczająco? Nierówności w Polsce są duże, naprawdę nie wszyscy rzucili się w wir konsumpcji, a niektórzy ledwie liznęli poziom życia, o którym marzyły całe pokolenia. A pan im mówi, że „coraz więcej zarabiamy” i że nie tędy droga…
W Polsce bardzo często narzekamy na system ochrony zdrowia i słusznie, ale średnią długość życia mamy jak w Ameryce, gdzie wydatki zdrowotne statystycznego obywatela są niemal rząd wielkości większe. A to przecież model, do którego jakoś aspirowaliśmy przez tyle lat. Dostęp do potrzebnych usług to jedno, drugie to aspiracje, które rozbudza świat rynku. W filmie mówię o reklamach, które przekonują nas , że jak kupimy czegoś więcej, to będziemy szczęśliwsi. To jest związane z pewną aberracją rozumienia gospodarki rynkowej, z tym, że mierzymy dobrobyt właśnie tzw. produktem brutto – na obywatela, a nie rzeczywistymi efektami (jak np. skutecznością ochrony zdrowia). No i jest jeszcze świat finansów, który redystrybuuje i dobra, i usługi, i nasze samopoczucie w sposób oderwany od rzeczywistości fizycznej.
Ale wywiera na nią wpływ. I tam też generują się największe nierówności.
Mnie jest wszystko jedno, ile kto ma wirtualnych pieniędzy na wirtualnym koncie, to dobro na świecie nie musi być rozłożone równomiernie. Problemem natomiast jest kwestia konsumpcji dóbr natury. Jeżeli ktoś pewną część dochodów czy majątku zużywa na to, żeby bez sensu spalać i i emitować produkty tego spalania do atmosfery; jeśli ma wielki kawał ziemi, który oczyścił z lasu i wybetonował; jeśli wykupił jedną czwartą jakiegoś kraju i hoduje tam kukurydzę – to w tym momencie zabiera mi, jako obywatelowi planety, pewną część dóbr natury, które dzielimy wszyscy.
Ale jak to się ma do tezy, że nieważne, ile kto ma pieniędzy? Bo jak ma pieniądze, to może też mieć te dobra.
Nie chodzi o równy podział pieniędzy czy nawet możliwości, ale o w miarę zrównoważony dostęp do najważniejszych podstaw tego, co wpływa na życie każdego z nas. Jak ktoś emituje dużo gazów cieplarnianych i niszczy przyszłość moją i moich dzieci, to powinien za to odpowiednio zapłacić wszystkim, którym to czyni, także mnie i dzieciom. Tymczasem cały system, który zbudowaliśmy, jest oderwany od bytu materialnego. Kwestia wolności, w tym swobodnej konsumpcji, była definiowana w świecie, gdzie granice wzrostu dóbr i usług wydawały się nieskończone. Już wiemy, że są skończone, że pewna część materii może się odbudować ze względu na to, że mamy energię od Słońca, że rośnie biosfera, ale tylko w określonej ilości rocznie – a tę granicę już przekroczyliśmy. Tylko system gospodarczy i polityczny tego nie zauważył.
Nie chodzi o równy podział pieniędzy czy nawet możliwości, ale o w miarę zrównoważony dostęp do tego, co wpływa na życie nas wszystkich. Jak ktoś emituje dużo gazów cieplarnianych, to powinien za to dużo zapłacić.
Czasem zauważa, ale gdy we Francji wprowadzono podatek ekologiczny, na benzynę – teoretycznie dla wszystkich – to okazało się, że dziwnym trafem dotyka on mieszkańców mniejszych miejscowości, prowincji, skazanych na jeżdżenie samochodem.
Bo to był głupio nałożony podatek, nie w tym miejscu, gdzie trzeba. To jasne, że wszystkie podatki, które nakładamy, ekologiczne i inne, są jakoś wybiórcze i wynikają z aktualnej sytuacji politycznej, z doraźnej możliwości. Nie ma spojrzenia systemowego, działa się tylko pod naciskiem chwili i sytuacji.
Tak działa polityka.
Jasne, ona też kreuje różne naciski ze względu na cykle wyborcze, bardzo trudno jest się z tego wyrwać i pokierować myśleniem ludzi inaczej. Ale gdyby podatek był nałożony równo na wszystkie paliwa kopalne, w zależności od ich poziomu emisji, w momencie kiedy wyjeżdżają na powierzchnię, to najwięcej zapłaciłby ten, co najwięcej spalił. Można by część z tych zebranych pieniędzy dzielić między wszystkich, zapewniając to elementarne minimum, a część zużywać na to, by świat zacząć naprawiać. Może to brzmi idealistyczne, ale to nie jest mój pomysł, ekonomiści proponują takie rozwiązania.
Popkiewicz: Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny
czytaj także
Czyli co jest nie tak z dotychczasowymi podatkami?
Jeżeli tu nałożymy podatek sektorowy, tam zabierzemy rolnikom i dosypiemy górnikom lub na odwrót – to w oczywisty sposób wzbudzi to głębokie resentymenty społeczne. Opodatkowujemy dochody według rachunku finansowego, niezależnie, czy chodzi o nieemisyjny handel dziełami sztuki czy linię lotniczą, która emituje strasznie dużo gazów cieplarnianych. Opodatkowujemy pracę, a nie zużycie tego, od czego wszyscy jesteśmy zależni. To przecież nie ma sensu.
W filmie używa pan porównania katastrofy klimatycznej z lotniczą – że jest taki moment, do którego jeszcze można ją powstrzymać, ale potem najlepszy pilot niczego nie zdziała. Ale ja widzę jeszcze inną analogię: ostatnia najgłośniejsza katastrofa wzięła się stąd, że firmie produkującej pasażerskie odrzutowce nie opłacało się wprowadzić zabezpieczeń, o których niezbędności eksperci mówili.
Pewnie także pasowałaby tu historia firmy samochodowej, która oszukiwała na emisjach paliw z powodów finansowych. Ale lotnictwo poza tym, że jest wielkim źródłem emisji, jest ciekawe pod jeszcze innym względem – oto mamy system, który nie pozwala wnieść pilnika do paznokci na pokład samolotu pasażerskiego, ale kompletnie nie zabezpiecza przed transmisją chorób w skali planety.
Bińczyk: Na naszych oczach zatrzymała się hiperkonsumpcyjna gospodarka wzrostu
czytaj także
Bronimy się przed terrorystami, ale już nie przed wirusem?
Na każdym lotnisku pracują dziesiątki ludzi i złożone systemy wymiany informacji zorganizowane z powodu obawy przed lokalną, małą katastrofą, wynikłą ze złej woli. Kompletnie się nie zabezpieczamy przed możliwą globalną katastrofą, która nastąpiła ostatnio na całym świecie. I tak jak w przypadku podatków czy w ogóle pieniądza system jest oderwany od realiów przyrodniczych, tak jest też w obszarze klimatu i energetyki. Budujemy lęk przed elektrowniami jądrowymi, bo kojarzą się z wojną jądrową i skażeniem promieniotwórczym.
Ale na czym tu polega analogia?
Że zwracamy uwagę nie na to, co trzeba. Bo jest mnóstwo rzeczy złych, które się mogą wydarzyć, to może być skażenie promieniotwórcze, ale i awaria w chlorowni w środku jakiegoś miasta. I jedno, i drugie może przynieść równie straszne skutki dla ludzi i środowiska, ale traktujemy je inaczej. Widzimy problem ze smogiem, z plastikiem, coraz bardziej z ociepleniem klimatu, ale boimy się na co dzień innych rzeczy. Nasze strachy są oderwane od rzeczywistości. Kiedyś nasz przodek bał się rzeczy, które go mogły zabić i doprowadzić do choroby, zniszczyć więzi rodzinne itd. My się boimy nie tego, co może nas realnie zabić i unicestwić, lecz wyobrażamy sobie zagrożenia, które oglądamy powielone na milionach ekranów.
Może zagrożenie musi być widoczne? Jak ta siarka z kominów elektrowni Bełchatów, którą udało się w końcu usunąć dzięki odpowiednim instalacjom.
Ze smogiem sobie nie poradziliśmy, choć to przecież widoczne i namacalne zagrożenie; dopiero teraz nagle spadła nam umieralność, bo zmniejszyliśmy emisję smogu, skutki zdrowotne COVID-19 przypadkowo w Polsce okazały się pozytywne. Z kolei dziura ozonowa była abstrakcyjna – to wiemy od naukowców, grozi rakiem skóry, ale za bardzo jej nie widać, podobnie zresztą jak promieniowania.
Zanieczyszczenie powietrza dotyczy wszystkich, ale niektórych z nas dotyka bardziej
czytaj także
To czemu dziurę ozonową udało nam się zmniejszyć?
Spalanie węgla nie jest abstrakcyjne, a ozon dla większości był. Cała sprawa w latach 80. polegała na dwóch abstrakcjach i znalezieniu rozwiązania systemowego, gdzie większość by zyskiwała, ewentualnie główni gracze by zyskiwali.
Czyli wielka firma DuPont produkująca lodówki bezfreonowe, które miały rozwiązać problem.
Nie tylko, np. BASF też zarobił. De facto zyskali i ludzie, i firmy. Ale tutaj, przy węglu, mówi się o odebraniu ludziom czegoś, do czego są przyzwyczajeni, problem polega na zmianie przyzwyczajeń, jest więc dużo trudniejszy niż wtedy – lodówki wystarczyło wymienić na inne lodówki.
Jak tamto udane doświadczenie przełożyć na kwestię klimatu?
Pytanie brzmi, czy problem globalnego ocieplenia i emisji jesteśmy w stanie rozbić na cały szereg działań, które będą podobne do tamtych. Żeby nie trzeba było mówić: „ty, człowieku, musisz zmienić całe swoje życie i wieloletnie przyzwyczajenia”, tylko wprowadzić zmiany systemowe, które z czasem te przyzwyczajenia zmienią.
Co to znaczy?
Widzę to na swoim przypadku – nie staram się być ortodoksyjny w żadnych działaniach proklimatycznych, bo nie mam takiego charakteru. Nie potrafię natychmiast przejść na weganizm, ale powiedziałem sobie: to może jednak będę ograniczał mięso i więcej się ruszał? A dojazd do pracy rowerem, dziś to 13 kilometrów, potraktuję jako pewne minimum ruchu. I okazuje się, że jest mi z tym dużo lepiej.
czytaj także
Rozumiem, że nie chodzi o odgórny zamordyzm zmieniający nasze style życia, niemniej nawet bodźce zachęcające wymagają zmian systemowych, prawnych, podatkowych… Te są wprowadzane przez elity polityczne, a one niekoniecznie muszą nadążać nawet za zmieniającą się opinią publiczną.
Elita polityczna nie musi niczego zrozumieć, nie ma takiego prawa fizyki. Ale jeżeli dochodzimy do granic wzrostu, to niedostosowanie się do praw natury, niedostosowanie do nich sposobu rządzenia, działania, kończy się tym, że dana cywilizacja czy kultura polityczna zanika. Jak cywilizacje mezoamerykańskie czy ta na Wyspie Wielkanocnej. Zignorujemy lub źle – niezgodnie ze sposobem działania natury – potraktujemy problem suszy i pustynnienia, to zabraknie nam wody, najpierw do podlewania, czyli produkcji żywności, potem do działania części energetyki i przemysłu, a na koniec do picia. Już to pierwsze może nas wykoleić.
czytaj także
Klimatolodzy odróżniają mitygację zmiany klimatycznej, czyli redukowanie emisji gazów cieplarnianych, od adaptacji do niej, czyli przystosowania się do nowych warunków życia. Czasem jednak służą im te same narzędzia – mała retencja, samowystarczalność energetyczna wspólnot lokalnych, krótsze łańcuchy dostaw żywności. Może Polaków da się przekonać do takich działań na zasadzie potrzeby przystosowania, bez wnikania, kto odpowiada za katastrofę?
Z praktycznego punktu widzenia zgoda, tylko trzeba to robić z głową – to byłby sposób realizacji celów politycznych przy zrozumieniu zależności fizycznych, które rządzą światem. Nie trzeba, krótko mówiąc, wciągać na najwyższy maszt flagi z hasłem: walczymy ze zmianą klimatu, wystarczy mówić, że zrobimy to i to, będzie się nam lepiej żyło – a przy okazji to załatwi część problemu przegrzania planety.
Tyle słońca w całym mieście i tak mało wody. Nierówna walka samorządów z suszą
czytaj także
Wspomina pan pod koniec filmu – chcąc nas zapewne podnieść na duchu – że w stanie wojennym też panowało poczucie beznadziei. A potem minęło kilka lat i wszystko się odmieniło. Ale ja widzę taki problem, że my, względnie wy, widzieliśmy jakiś model uznawany za gotowy i sprawdzony, tylko nie mogliśmy do niego dołączyć, dopóki „Ruskie sobie nie pójdą”. Był Zachód, była porwana Europa, no i jak się ZSRR posypał, to sprawa załatwiona. A teraz nie ma tego wzorca, do którego można po prostu aspirować. A poza tym mieliśmy, choćby przez chwilę, masowy ruch społeczny.
Koledzy akademicy którzy zajmują się dynamiką zmian społecznych, psychologiami społecznymi czy socjologiami, zauważają, że do wprowadzenia dużej zmiany społecznej nie trzeba większości, że wystarczy mieć 3–3,5 procent ludzi, którzy będą aktywnie, skutecznie angażować się na rzecz tej zmiany. To nie jest nieosiągalne. Inna rzecz, że faktycznie wtedy jeden system został zastąpiony drugim.
No a dziś?
Musimy złożyć coś nowego, z kawałków już istniejących tu i ówdzie. To nie jest przesunięcie jednego klocka i zastąpienie go innym, ale ułożenie innego obrazu z elementów, które mamy. Nie wszystko, o czym mówimy, musi budzić opór społeczny czy rodzić wielkie animozje. Owszem, zmiana wymaga od rządzących zręczności i świadomości problemu. Nie można tego zadekretować powiedzeniem: zmieniamy system i już. To się dzieje po kawałku, aż pojawi się masa krytyczna.
A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys
czytaj także
À propos animozji: powinniśmy budować elektrownię atomową w Polsce?
Nie jestem specjalistą w dziedzinie energetyki, ale uważam, że odrzucanie energetyki jądrowej a priori bez solidnej analizy, bez planowania, co zrobić w ciągu najbliższych 30 lat, żeby rozwiązać problem naszego miksu energetycznego, pamiętając o konieczności doprowadzenia do zeroemisyjności, jest błędem zabójczym. Gaz ziemny to przecież silnie emisyjne paliwo kopalne, ze względu na straty metanu do atmosfery tylko nieznacznie lepsze od węgla. Powinniśmy przedyskutować z ekspertami, ale i partnerami społecznymi, czy kupujemy gotowe technologie jądrowe czy może dajemy sobie 3–4 lata, inwestujemy w nową technologię, reaktory IV generacji i wtedy będziemy w stanie wprowadzić ją na wielką skalę, np. także przy kogeneracji w sieciach ciepłowniczych dużych miast? Oczywiście to wszystko należałoby robić, rozwijając równocześnie OZE. Bez szczegółowych analiz nie potrafię odpowiedzieć.
Ale skłania się pan ku byciu na tak?
A czy lepsza jest wiara, że zbawi nas postawienie nie wiadomo ilu farm fotowoltaicznych czy wiatraków, bo cudownie rozwiąże się problem magazynowania energii? Prędzej wierzę w energetykę jądrową niż w szybkie i nieszkodliwe dla środowiska rozwiązanie problemu magazynowania energii. To pierwsze rozwiązanie istnieje, można skorzystać z najlepszych istniejących technologii, dopracować je, szukać nowych. Przy drugiej opcji, czyli same OZE, mamy różne fizyczne bariery, np. duże straty przy przetwarzaniu energii na wodór i z powrotem, niska gęstość energii w bateriach, które mogą rozłożyć dekarbonizację, w horyzoncie czasowym, jaki nam został, na łopatki.
A energooszczędność?
To jest pierwsza rzecz. Nie widzę żadnego dobrego powodu, dla którego nie ma jeszcze prawa, żeby wszystkie nowe budynki były zeroenergetyczne. Dlaczego nie wprowadzamy prawa, które dramatycznie ograniczałoby bezpośrednią emisyjność środków transportu? Po co produkujemy ciężkie, wielkie, nieefektywne samochody spalinowe? Wiele rozwiązań istnieje, są technologie i fabryki to produkują, ludzie z tego korzystają. Jedyną przeszkodą jest opór wynikający z przyzwyczajenia i chwilowych zysków.
Niektórzy z problemu zmiany klimatu próbują wyjść za pomocą technologii, niejako omijając politykę, ekonomię polityczną i demokrację – poprzez geoinżynierię. To jest kierunek warty rozważania?
Mnóstwo rzeczy, które już robimy lub próbujemy robić – przywrócenie małej retencji krajobrazowej, doprowadzenie do większej sekwestracji węgla w systemach biologicznych czy zmiany sposobu uprawy roślin na bezorkowe – to de facto rozwiązania geoinżynieryjne. Niestety, najgorszym z możliwych rozwiązań, jakie możemy sobie wymyślić, i niestety również najprostszym do wykonania jest rozpylanie aerozoli siarkowych w stratosferze. To może nam kupić zaledwie chwilę.
A ile to jest chwila?
Dwa lub trzy lata, taka jednorazowa akcja musiałaby być powtarzana mniej więcej w takich odstępach, no a poza tym rozwiązuje to problem wzrostu temperatury, ale już nie braku opadów, a wręcz go zwiększa. Na pewno więc rozpylanie siarki nie rozwiązuje problemu globalnego ocieplenia.
Jeśli potrzebujemy działania, które na chwilę musi ograniczyć wzrost temperatury, to warto je przemyśleć – nie jestem więc przeciwny badaniom w tym kierunku, bo one zawsze prowadzą do lepszego rozumienia naszego świata. Stawianie jednak na fetysz geoinżynierii, na to, że ona rozwiąże cały problem, jest ciężkim nieporozumieniem.
Piszemy o kryzysie klimatycznym
**
Prof. Szymon Malinowski – pracownik Zakładu Fizyki Atmosfery na Uniwersytecie Warszawskim. Specjalizuje się w fizyce chmur i opadów.
***
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.