Kultura

Zemsta Boga w Starym Teatrze (i nie tylko)

Niech czysto estetyczne zniesmaczenie formą ostatnich protestów nie przesłoni nam ich wyjątkowości.

Strasznie chciałbym w pełni zgodzić się z Romanem Pawłowskim, a nie tak tylko prawie. Chodzi mi o jego niedawny tekst Stary znaczy nowatorski, dotyczący trwającego właśnie konfliktu wokół dyrekcji Jana Klaty w krakowskim Starym (i narodowym) Teatrze. „Skoro w Polsce mamy dwa teatry z przymiotnikiem narodowy” – pisze Pawłowski – to jeden z nich mógłby „służyć rozwijaniu sztuki teatru i rewizji teatralnej”, bo „na tym polega misja teatru publicznego, który w przeciwieństwie do scen prywatnych powinien być laboratorium nowych form i idei”. Nic dodać, nic ująć. Pełna zgoda. Zgadzam się też, choć warunkowo, z porównaniem dzisiejszych ataków na repertuar Starego Teatru z atakami, jakie przeprowadzano na spektakle tego samego teatru 50 lat temu. Bo „wbrew temu, co twierdzą powołujący się na rzekomo konserwatywną tradycję Starego, scena w latach 60. wywoływała gorące spory. Najbardziej atakowano Konrada Swinarskiego”. A to właśnie spektakle Swinarskiego stawiane są przez dzisiejszych atakujących za wzór „dobrego teatru”. W tym miejscu koniecznie też trzeba przywołać znakomity artykuł Joanny Targoń Taki teatr, jaki robił Swinarski, w którym autorka zastanawia się, jak rzeczywiście „zareagowaliby protestujący, gdyby naprawdę w Krakowie nagle pojawił się taki teatr, jaki robił Swinarski”. Zdradzę: zareagowaliby świętym oburzeniem. Nie zgadzam się jednak z Romanem Pawłowskim, gdy ten pisze, że „to, co dzieje się wokół dyrekcji Jana Klaty, pokazuje niezwykłą siłę i pozycję teatru w Polsce”. I strasznie mi z tego powodu przykro. Teatr nie ma w Polsce, niestety, ani niezwykłej siły, ani wyjątkowej pozycji. Mógłby jednak mieć.

Sytuacji mniej lub bardziej do tej obecnej krakowskiej podobnych mieliśmy na przestrzeni ostatnich lat całkiem sporo. Sam, z racji osobistego zaangażowania po jednej ze stron barykad(y), bardzo dobrze pamiętam konflikty wokół teatralnych dyrekcji Wojtka Klemma w Jeleniej Górze czy Zbigniewa Brzozy w Łodzi – oba zakończone odwołaniami dyrektorów. Pamiętam też falę oburzenia na Ewę Wójciak po jej słowach o papieżu, idące za tym protesty przeciw prezentacji spektaklu Teatru Ósmego Dnia w ramach Festiwalu Łódź Czterech Kultur oraz poznańskie podchody i manewry zmierzające do zdymisjonowania Wójciak z funkcji dyrektorki „Ósemek”.  Lista podobnych incydentów jest oczywiście znacznie dłuższa. I nawet jeśli ataki, komunikaty, protesty, przesłania naszych przeciwników różniły się między sobą, czasem zasadniczo, odwoływały się raczej do dość specyficznych lokalnych kontekstów, skupiały się na na aspektach ekonomicznych i politycznych, to w zasadzie zawsze wśród nich przewijał się argument „z tradycji” i argument „z Bogiem”. Że tak nie wypada, że tak nie można. Że to nie jest „stary dobry teatr” albo że „z teatrem nie ma to nic wspólnego”. Od „dlaczego nie można by tak po bożemu”, poprzez „o rany boskie!”, do sztuka powinna być „z Bogiem” a nie „przeciwko Bogu”.

Podobne argumenty z tradycji i argumenty „z Bogiem” nie ograniczają się oczywiście tylko do teatru. Protesty przeciw rzekomo obrazoburczej, w najszerszym tego słowa znaczeniu, sztuce przetaczają się przez Polskę od dawna. Cały czas pamiętany jest przykład Doroty Nieznalskiej, świeże jeszcze wspomnienie o protestach przeciw Pokłosiu Władysława Pasikowskiego. Faktem jest jednak – i to znaczącym – że ostatnimi czasy protesty te wyraźnie przybierają na sile. Zauważmy też, że w tych protestachcharakterystyczna jest jeszcze jedna rzecz – co czasem umyka naszej uwadze: głośna nutka neoliberalna. Protestujący bardzo często ogłaszają, że nie życzą sobie, by „ta pseudosztuka finansowana była z ich podatków, bo skoro artysta taki wielki, to niech te swoje badziewia/bezeceństwa robi za własne pieniądze i z nich utrzymuje siebie i swoje wystawy/pokazy/spektakle/gnioty”. Częstym rozwinięciem, wariantem tej argumentacji jest hasło: „dość lżenia narodu za publiczne pieniądze”. A to, jak mi się wydaje, jest już elementem specyficznym, odróżniającym obecne protesty od protestów z lat 60 (stąd moja tylko warunkowa z Pawłowskim zgoda).

Nieprzypadkowo intensyfikacja starć na polu sztuki zbiega się z rosnącym społecznym poparciem dla ruchów i postaw coraz bardziej radykalnie konserwatywnych i prawicowych.

Obrona tradycyjnych wartości w połączeniu z pewnym zafiksowaniem neoliberalnym, ta charakterystyczna hybryda boga z rynkiem, to wspólny mianownik w postawie wielu bojowników o „czystość sztuki” – zarówno w wymiarze tradycyjnych wartości, jak i sfery sacrum – i dzisiejszych ruchów prawicowych.

Są to też hasła znane z Marszu Niepodległości. To także naturalna konsekwencja wielu lat dominacji jednego sposobu myślenia o polskiej transformacji, w ramach którego krytyka Kościoła i pogądów utożsamianych z Leszkiem Balcerowiczem była niedopuszczalna. I wreszcie: to rezultat panowania unikającej ideologii i antagonizmów postpolityki. Zauważmy też, że konflikt ten dotyczy również kultury w szerszym niż tylko sztuka znaczeniu: nie tak dawno poseł John Godson najzwyczajniej w świecie wyznał, że nie wierzy w teorię ewolucji, a Kościół wytoczył wojnę „ideologii gender”. To wszystko – protesty przeciwko dziełom sztuki, ideologiczne kwestionowanie praw nauki i umacnianie się postaw prawicowych – to elementy większej społecznej i politycznej całości.

Niestety, obawiam się, że cała awantura wokół krakowskiego Starego Teatru pokazuje nie tyle niezwykłą siłę i pozycję teatru w Polsce, co coraz wyraźniejsze wchodzenie – upraszczając – „zemsty Boga” w pole kultury. Tu nie chodzi o teatr sam w sobie. Teatr staje się tu polem walki nie dlatego, że tak wiele znaczy, ale dlatego, że „się nadaje” (zwłaszcza, że przecież „narodowy”!) i jest pod ręką. Tak jak niedawne podpalenie na placu Zbawiciela Tęczy Julity Wójcik i protesty z modlitwami przeciw Adoracji Chrystusa Jacka Markiewicza pod warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej nie oznaczają niezwykłej siły i pozycji sił sztuk wizualnych w Polsce. A że nie oznaczają – szkoda.

Smutna prawda jest bowiem taka, że oczywiście nie zawsze, ale niestety nazbyt chyba często uprawiana przez nas sztuka krytyczna, nawet jeśli potrafiła zazwyczaj niezwykle celnie trafiać w sedno realnych społecznych problemów, bywała nieskuteczna. Czasem dlatego, że mówiła językiem zrozumiałym wyłącznie dla osób wtajemniczonych, czasem dlatego, że – do swoich fundamentalnych przecież tez – przekonywała tylko osoby już przekonane. Natomiast adresatów najważniejszych, szerszą publiczność, w najlepszym przypadku pozostawiała obojętną, a w najgorszym – coraz bardziej zrażoną, urażoną, obrażoną i oburzoną. Dość trafnie, choć z pewną przesadą, pisze o tym w swoim felietonie O tym, jak miałem napisać felieton, ale zrezygnowałem Marcin Krasny: „Obojętne, co artyści krytykowali – zawsze byli oskarżani o coś wręcz przeciwnego”. Choć oczywiście i na szczęście były i są też sztuki zaangażowanej przykłady pozytywne, tzn. skuteczne. Karol Sienkiewicz w swoim świetnym i bardzo tu adekwatnym tekście Geje, Noe i tęcza przywołuje Pozdrowienia z Alei Jerozolimskich Joanny Rajkowskiej (czyli po prostu warszawską palmę). Sienkiewicz pisze też, że takim dziełem może stać się także – choć w sposób niezamierzony – Tęcza.

Z drugiej jednak strony, czy nie jest trochę tak, że jesteśmy właśnie świadkami (w końcu!) odbicia piłeczki przez prawą stronę?

Czy nasze postulaty zaangażowanego i wyemancypowanego uczestnictwa w kulturze nie doczekały się niniejszym odpowiedzi? Nawet jeśli realizowane są one karykaturalnie i à rebours (by nie powiedzieć, że powtarzają się jako farsa) – nie możemy tego momentu przeoczyć i go nie docenić.

Niech nasze tak naprawdę czysto estetyczne zniesmaczenie formą ostatnich protestów nie przesłoni nam ich wyjątkowości. Bo o ile mogliśmy się nawet po ciuchu podśmiewać z protestujących bezrefleksyjnie rozmodlonych pod CSW, którzy nie zadali sobie nawet trudu zobaczenia dzieła Markiewicza, to już osoby, które w zaangażowanym geście protestu pod Adoracją Chrystusa zaczęły odmawiać różaniec, mogłyby budzić nasze uznanie i szacunek. O ile hasło „globiszwstyd” jest na tyle zabawne, że zdążyło już jako żart wejść do języka środowiskowego i trafić na koszulki, to doceńmy odwagę ludzi, dla których przerwanie spektaklu teatralnego (a więc rzeczy dla nich świętej) musiało być nie lada wyzwaniem i – znów – aktem zaangażowania. I to naprawdę niezależnie od tego, w jakim stopniu osoby te zostały „zainspirowane”. (Dodam, że piszę to mimo głęboko we mnie siedzącej i wynikającej z szacunku dla pracy aktora na scenie odruchowej niezgody na tego rodzaju  zachowania). Te akurat gesty wynikały z potrzeby obrony wyznawanych wartości, a nie z nienawiści do Innego – jak miało to miejsce w przypadku podpalenia Tęczy przez uczestników Marszu Niepodległości. Dlatego też widzę tu dość istotną różnicę (choć dostrzegam też wyraźny wspólny mianownik). Tak samo, jak widzę różnicę między tymi gestami jako takimi a tym, jak ten potencjał zaangażowania został zmanipulowany i cynicznie wykorzystany przez niektóre prawicowe media i instytucje do całkiem bieżących i doraźnych rozgrywek. Dodajmy: ten element odgrywa tu rolę zasadniczą. Protesty – same w sobie wcale przecież nie bezprecedensowe – nie miałyby takiej siły, gdyby nie to zaangażowanie i wsparcie.

Skala i wyjątkowość ostatnich protestów uświadamiają nam kilka rzeczy. Nasze wieloletnie starania o sztukę zaangażowaną/społeczną/polityczną/krytyczną, która realnie oddziaływałaby na rzeczywistość, nie zawsze kończyły się powodzeniem. Wynikało to m.in. z tego, że działaliśmy trochę w próżni. Dlatego też zbyt często nasze działania sprowadzały się do serii jak najbardziej słusznych, ale pozostających bez większego echa gestów. Wiedzieliśmy, że sztuka powinna być między innymi areną ścierania się ideologii. Ale nie mieliśmy przeciwnika, nie za bardzo mieliśmy się z kim ścierać.

Obecna sytuacja jest też bowiem desperackim wołaniem o wyraźniejszą obecność prawicowej sztuki zaangażowanej. Oczywiście: nie jest tak, że nie ma jej w ogóle. Najlepszym dowodem niech będzie tu genialna wystawa Nowa Sztuka Narodowa zorganizowana w 2012 roku przez warszawskie Muzuem Sztuki Nowoczesnej (choć to symptomatyczne, że ową wystawę zorganizowała instytucja dość często określana przez prawą stronę jako „lewacka”). Jest przecież szczerze przeze mnie ulubiony Jarosław Marek Rymkiewicz, są też prawicowe okolice literatury science-fiction. Są filmy Joanny Lichockiej i Jarosława Rybickiego, Podobnych przykładów mógłbym przytoczyć jeszcze… trochę (niestety dosłownie) Zainteresowanym polecam m.in. przygotowane przez Wirtualną Polskę zestawienie dotyczące wybranych dzieł (nie tylko prawicowej) „sztuki smoleńskiej”. A gdzie więcej? A gdzie na przykład prawicowy teatr? Naprawdę nie jest tak, że my, „lewacy”, ustawiliśmy zasieki, wykopaliśmy okopy i podłączyliśmy prąd do ogrodzeń naszych teatrów, żeby tylko nikogo z prawicy nie wpuścić. Nie. Po prostu nikt stamtąd nie przyszedł.

Innym problemem jest natomiast to, że często dzieła prawicowej sztuki zaangażowanej witane są z przesadnym, a nawet i – tak, tak! – świętym oburzeniem przez stronę „racjonalną” i „oświeconą”. Tę samą, która do lewicowej sztuki zaangażowanej zdążyła się już bardziej niż mniej przyzwyczaić i która od całkiem dawna potrafi „naszych” artystów brać w obronę. Prawicowi artyści: nie lękajcie się! My też takie ich oburzanie się przechodziliśmy. Daliśmy radę, nie obraziliśmy się śmiertelnie, przeczekaliśmy i teraz czekamy na was. Więcej: możecie nawet mieć w nas sojuszników. Pamiętacie, kto najmocniej (i najsensowniej) bronił filmu Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego? Był to Artur Żmijewski.

Dzięki pojawianiu się zaangażowanej sztuki z prawej strony kultura rzeczywiście i w pełni stać by się mogła polem realnego konfliktu politycznego i realnej polityki. Ta realność polega m.in. na tym, że w sztuce, w przeciwieństwie do tzw. „polityki prawdziwej”, naprawdę liczą się jeszcze wartości, poglądy i ideologie. To ogromny potencjał.

To jest właśnie ta „niezwykła siła”. Ostatnie protesty pokazują – choć na razie dość nieporadnie, czasem nawet groteskowo – że po prawej stronie też drzemie potencjał traktowania serio politycznych możliwości sztuki i wyemancypowanego w niej uczestnictwa. Zaangażowania. Nawet jeśli tym razem został on pobudzony przez prawicowych polityków demagogów, warto go dostrzec. Więcej: wierzę głęboko – choć może naiwnie – że pojawienie się prawicowej sztuki zaangażowanej z prawdziwego zdarzenia mogłoby ten potencjał znacznie lepiej zagospodarować i drastycznie ograniczyć wpływy cynicznych manipulatorów politycznych. Z tego między innymi powodu nie możemy teraz po lewej stronie uciekać na pozycje „wolności artystycznej” i załamywać rąk z powodu „inwazji barbarzyńców” na naszą świętą (tak, tak!) sztukę. Nie możemy też się poddawać i wycofywać w celu lizania odniesionych ran. Wręcz przeciwnie. Wszelkimi sposobami musimy też wzmacniać rozwój sztuki zaangażowanej przeciwnika (w najlepszym tego słowa znaczeniu). Również we własnym interesie. Nie tylko dlatego, że w końcu możemy zacząć toczyć walkę, o której przez lata tyle mówiliśmy. Także dlatego, że prawicowi artyści prędzej od prawicowych cyników, manipulatorów i demagogów zrozumieją jedno stare przesłanie: nie palcie komitetów, zakładajcie własne!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij