Piłka nożna to część opowieści o otaczającym nas świecie, a że da się o nim opowiadać przez pryzmat futbolu, przekonuje Piotr Żelazny, twórca magazynu „Kopalnia – Sztuka Futbolu”.
Joanna Wiśniowska: Czy udało ci się przekonać kogoś, że piłka nożna to coś więcej niż rozrywka?
Piotr Żelazny: Sporo osób! W tym moją żonę Klarę i grono najbliższych znajomych, sceptycznie nastawionych do futbolu. Udało mi się ich przekonać, że piłka nożna to część opowieści o otaczającym nas świecie, że da się o nim opowiadać przez pryzmat futbolu.
Jakie działa wyciągnąłeś?
W stosunku do nich żadnych, bo widzą mnie na co dzień, słyszą, o czym opowiadam. Ale do tej pory mogłem sięgnąć po argument ostateczny: pokaż jakiekolwiek inne zjawisko popkulturowe, które potrafiło wywołać albo wstrzymać wojnę. Mowa o wojnie futbolowej między Salwadorem a Hondurasem i 48-godzinnym zawieszeniu broni podczas konfliktu w Nigerii, gdy w 1967 roku do Lagos na mecz pokazowy przyjechali Pele z Santosem. Inna sprawa, że nie ma pewności, czy tak naprawdę było. Mit jednak żyje i ma się dobrze.
Do tego argumentu dochodzą ciągle nowe. Ostatnio uderzyła mnie historia z finału Ligi Mistrzów. Władze Marsylii wydały zakaz chodzenia po mieście w koszulkach PSG, nie chciały, żeby turyści z Paryża, którzy wpadają do miasta na weekend czy na wakacje, prowokowali miejscowych kibiców. Czy to nie jest opowieść o rywalizacji stolica – reszta kraju?
Po przegranym przez drużynę z Paryża meczu w Marsylii odpalono sztuczne ognie, race, kibice wyszli świętować porażkę PSG. To opowieść o nierównej walce między biedniejszym klubem z Marsylii a katarskim de facto PSG, napompowanym gigantycznymi pieniędzmi, petrodolarami. To historia o wielkim kapitale, który pożera futbol, ale porażka PSG w finale świadczy o tym, że jeszcze nie pożarł go całkowicie. Piłka nożna pokazuje, że wszystkiego pieniędzmi nie załatwisz. Jeszcze.
czytaj także
Czym jest magazyn „Kopalnia”, którego jesteś pomysłodawcą i twórcą?
To manifest miłości: do piłki nożnej, ale i do dziennikarstwa, o jakie coraz trudniej. Wielu z nas, dziennikarzy sportowych, zderzyło się z tym, jak traktowano sport na kolegium redakcyjnym. Zazwyczaj omawiany jest ostatni, bo zajmuje końcowe strony w gazecie. Wielokrotnie miałem wrażenie, że gdy przedstawiałem tematy, którymi chcieliśmy się danego dnia zająć, to redakcyjna wierchuszka ostentacyjnie nie słuchała albo już w podgrupach omawiała, z czego skręci jedynkę. Strasznie mnie to denerwowało. Takie traktowanie kultury fizycznej per noga świadczy zresztą o kiepskiej ocenie sytuacji, bo sport jest nośnikiem wielu fantastycznych historii.
To polska przypadłość?
Nie wydaje mi się. Zauważ, że gdy jakiś intelektualista kocha sport, natychmiast się to podkreśla, bo to jest wyróżnik. Zobacz, Albert Camus grał w futbol i powiedział słynne zdanie, że wszystko, czego nauczył się o moralności, zawdzięcza piłce nożnej. To zdanie się za nim ciągnie i jest wiecznie przypominane, bo to nie pasuje, że intelektualista kocha futbol. Podobnie w przypadku Gabriela Garcíi Marqueza czy Eduardo Galeano. U nas też podkreślano, że Jerzy Pilch był kibicem. Intelektualista nie ma prawa interesować się sportem, bo to błahe, nijakie, do pogardzenia. I na Zachodzie jest podobnie, chociaż oczywiście nie do takiego stopnia jak u nas. Kultura futbolowa w wielu krajach jest większa, ale głównie dlatego, że tam więcej osób interesuje się piłką.
Nasza kultura piłkarska jest uboga?
Tak, nie mamy języka do nazywania pewnych zjawisk, nie potrafimy rozmawiać o piłce. Taka rzecz jak „Kopalnia” to ewenement.
A co z tym językiem?
Podczas warszawskiej premiery „Kopalni” padło pytanie o język, czy polski jest zbyt ubogi. Michał Kołodziejczyk, szef sportu w Canal+, powiedział, że nasz język jest wystarczający do opisu piłki. Ja się z tym nie zgadzam, mnie często brakuje określeń, np. na poszczególne pozycje. W Hiszpanii, we Włoszech czy w Anglii mają różne nazwy na pomocników. Włosi wyraźnie wyodrębniają ze środka pomocy role zwane regista czy mezzala. A u nas pomocnik jest albo defensywny, albo ofensywny, a to zbyt ogólne.
czytaj także
O czym to świadczy?
O tym, że nie przeżywamy, nie rozumiemy, nie ma to dla nas znaczenia, bo nie analizujemy, tylko prześlizgujemy się po temacie, nie docieramy do istoty sprawy. A zaraz, jest jedno słowo, które jest typowo nasze…
Centrostrzał!
Tak! Nie znajdziesz takiego słówka ani po angielsku, ani po hiszpańsku czy włosku. Co symptomatyczne, to zagranie nieudane. Miało być dośrodkowaniem, a wyszedł strzał.
I żeby o tym opowiadać, odszedłeś z mediów tłumaczyć, że piłka mówi wiele o świecie?
Gdy w 2014 roku powstał pierwszy numer, mogłem tworzyć go po godzinach, sześć lat później jest to niemożliwe. Na rynku mediów w ogóle, ale zwłaszcza w sporcie, zaszła ogromna zmiana, dziennikarze sportowi pracują o wiele więcej. Papier, serwis, media społecznościowe. Wiele z tych tekstów jest marnych, ale internet to nienażarta bestia, którą trzeba karmić. A do tego musisz być w mediach społecznościowych, w sezonie pracujesz 24 godziny na dobę.
Widzę, jak powstają teksty do „Kopalni”, muszę je „wyszarpywać”, a przecież to są teksty na 25–30 tysięcy znaków, głęboko przemyślane, zriserczowane, podchodzą do tematu z wielu stron. Wielu autorów musi brać wolne, żeby je dokończyć czy napisać. Odszedłem więc, żeby móc się skupić na „Kopalni”. Tak, jestem uprzywilejowany.
Strony sportowe się kurczą.
Wszystkie media papierowe się kurczą. A skąd najłatwiej uciąć? Wiadomo, z końca.
czytaj także
Tylko że sport jest naturalnym kandydatem do cięcia, w końcu to tak mało znacząca rozrywka.
Absolutnie tak. Najpierw tnie się sport i kulturę, to najłatwiejsze.
Dlaczego w piątym numerze „Kopalni” zajęliście się porażką?
Każdy kibic od młodości karmiony jest wyświechtanymi sloganami, że w sporcie liczy się tylko zwycięzca. To nieprawda – przegrani również piszą historię futbolu, czasem nawet lepiej niż triumfatorzy. Komentatorzy sportowi ciągle powtarzają komunały, które rozpleniły się w języku sportu – „drugi to pierwszy przegrany” albo „nie zdobywa się srebra, tylko przegrywa złoto”.
Gdyby te slogany były prawdziwe, sport składałby się z samych przegranych. Bo eliminacje do mundialu zaczyna 211 reprezentacji, a Puchar Świata podnosi jedna. Bo zawodowych piłkarzy są setki tysięcy, a Złota Piłka – jedna. Drażni mnie ta amerykanizacja sportu, chciałem ją odkłamać. Tylko żeby nie było, nie piszemy, że przegrywanie jest fajne. Koniec końców zajmujemy się sportem, wiemy, że celem jest wygrana. Ale przegrani mają wiele do opowiedzenia, bywają ciekawsi niż zwycięzcy. Zresztą to porażka mobilizuje do zmiany. Tak zrobili na przykład Hiszpanie, o których pisze u nas Rafał Lebiedziński. Porzucili siłę mięśni i furię na rzecz piłkarzy technicznych i w ten sposób zrewolucjonizowali futbol.
Tymczasem polska piłka bardzo wiąże się z polskością, do naszej historii przechodzą właściwie tylko przegrane spotkania, oprócz pewnego zwycięskiego remisu, zupełnie jak z fetowanymi przegranymi powstaniami.
Faktycznie, świętujemy przynajmniej niewygrane mecze. Legendarne spotkanie to remis na Wembley, opiewany zwycięski remis, który otworzył nam drzwi do mistrzostw świata w 1974 roku, gdzie zdobyliśmy trzecie miejsce. Ale meczem z tego mundialu, który zaistniał w powszechnej świadomości, o którym pamiętamy i który jako jedyny doczekał się własnej nazwy, jest „mecz na wodzie”, czyli przegrany półfinał z Niemcami. I ciągłe mówienie, że gdyby nie padało, tobyśmy na pewno wygrali.
Tymczasem rok później zagraliśmy prawdopodobnie najlepszy mecz w historii polskiego futbolu, pokonaliśmy wicemistrzów świata 4:1. Ale o tym nie pamiętamy, tego nie świętujemy. A obrazek z klęczącym przed polskimi piłkarzami Johanem Cruyffem w ogóle nie przeszedł do popkultury.
Jednocześnie idealnie sprawdzamy się w umniejszaniu własnych zwycięstw. Sami tworzymy teorie spiskowe. Wygrana 2:1 z Portugalią za Leo Beenhakkera? Przecież wiadomo, że dzień wcześniej portugalscy piłkarze zostali królami katowickich klubów nocnych. Wygrana z Niemcami 2:0 za czasów Adama Nawałki? Nic takiego, Niemcy przyjechali do Warszawy kompletnie rozprężeni po zdobyciu mistrzostwa świata, w zasadzie to im się nie chciało.
czytaj także
Ten numer „Kopalni” wpisuje się jednak w tę tradycję. Niszczycie mity narodowe. Przede wszystkim ty swoim tekstem o dopingu w reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika, która zdobyła srebrny medal w Barcelonie w 1992 roku.
To nie jest niszczenie narodowej legendy, chociaż oczywiście byłem o to oskarżany przez niektórych rozmówców, tylko zajęcie się porażką. Czy oszustwo nie powinno być bowiem traktowane jako największa porażka sportowca? Nasi piłkarze zdobyli srebrny medal olimpijski, osiągając największy sukces polskiego futbolu po 1989 roku, mimo że trzech z nich według ówczesnych przepisów nie powinno było jechać na igrzyska. Mieli zawyżony stosunek testosteronu do epitestosteronu, innymi słowy – byli na koksie. Jak udało mi się ustalić, czterech kolejnych było na granicy normy. Wedle przepisów powinni zostać poddani kolejnym badaniom, do czego oczywiście nie doszło.
Sprawa nie jest nowa, była opisywana już wtedy. Natomiast bardzo szybko ukręcono jej łeb i zamieciono pod dywan. Wracam do tej historii po blisko 30 latach. Wiele osób już niestety nie żyje – z trenerem Wójcikiem włącznie. Wiele rzeczy udało mi się ustalić, chyba jako pierwszy tak jednoznacznie stwierdzam, że trzech zawodników pojechało do Barcelony bezprawnie, i mam na to dowody, natomiast odpowiedzi na mnóstwo pytań po trzech dekadach nie sposób już ustalić.
Tak jak nie sposób jednoznacznie ustalić, kto tak naprawdę strzelił piątego gola dla Polski w przegranym meczu z Brazylią na mistrzostwach świata w 1938 roku.
Oficjalne źródła, a także legenda, mówią, że cztery gole zdobył Ernest Wilimowski. To był nasz wkład w historię mundialów, jakże polski zresztą, mecz przegraliśmy, nie awansowaliśmy, ale to Polak napisał historię, zostając pierwszym zawodnikiem w historii mistrzostw świata, który strzelił cztery gole w jednym meczu. Tymczasem Leszek Jarosz znalazł dość mocne poszlaki, że Wilimowski wcale nie zdobył aż czterech bramek. Żeby było jasne, tekst Jarosza to coś znacznie więcej niż tylko ta historia. On sam mówi, że powstał z miłości do tego meczu, którego nikt z nas nie widział. To wiele lat zbierania materiałów, łowienia historii, zbierania okruchów informacji i składania ich w całość. Leszek nie chce być rewizjonistą historii. No ale skoro trafił na taki trop, to jak można było nim nie podążyć?
czytaj także
Patrzymy na blichtr, który otacza piłkę nożną, tymczasem bardzo poruszająca jest rozmowa „Kopalni” z Gracjanem Horoszkiewiczem, piłkarzem, którego futbol wypluł.
To historia chłopaka, który bardzo dużo osiągnął w juniorskiej piłce, był kapitanem półfinalisty mistrzostw Europy w 2012 roku. Porównywano go z Jérôme Boatengiem, który w seniorskiej piłce zdobył mistrzostwo świata z reprezentacją, niedawno Ligę Mistrzów z Bayernem. No i ten Horoszkiewicz był te kilka lat temu na tym samym poziomie co Niemiec, ale dorosły futbol go wypluł. W rozmowie opowiada o menedżerach, którzy mącili mu w głowie, powtarzali, że interesuje się nim Real Madryt i Juventus Turyn.
Tak mu namącili, że odstawił coś na zasadzie strajku w Hercie Berlin, gdzie wtedy grał i było mu dobrze. To pokazuje, jak młodzi ludzie mogą stać się ofiarami chciwych agentów, którzy szukają tylko zysku. Ale to też historia o tym, jak eksploatowane są młode organizmy, które nie mają czasu na odpoczynek. Ciągle najważniejsze są wyniki, to gigantyczna porażka polskiego systemu szkolenia.
Takie historie rzadko przedostają się do mediów, zachwyceni tym blichtrem rodzice i dzieci lgną do piłki nożnej.
Pytanie, czy rodzice zdają sobie sprawę, że szansa na przebicie się do profesjonalnej piłki jest bardzo mała, nie mówiąc już o zostaniu drugim Lewandowskim. Czytałem kiedyś rozmowę z chłopakiem, który był w szkółce Realu Madryt. Mówił, że czuł się jak mięso armatnie, służył tylko temu, żeby zwiększyć rywalizację. Kariery nie zrobił, jego także futbol wypluł, a do życia nie został przygotowany. A przecież trenerzy mogli mu powiedzieć, że nie zrobi kariery w piłce.
Kobieta w piłce nożnej jest traktowana przedmiotowo. Musi dobrze grać, ale jeszcze lepiej wyglądać
czytaj także
Co jest największą porażką współczesnego futbolu?
Wykorzenienie. Sport zamienił się w bardzo prężną gałąź show-biznesu, która straciła z oczu to, czym futbol był i czym być powinien. Kluby piłkarskie to organizacje skupiające lokalną społeczność, są czymś więcej niż maszynką do zarabiania kasy. Teraz futbol na najwyższym poziomie dąży do amerykanizacji, a w USA sport od zawsze był produktem. Tam nawet o drużynach nie mówi się „klub”, tylko „franczyza” albo „organizacja”. Tymczasem w Europie wyrosły kluby, które stały się potężnymi machinami korporacyjnymi.
Pewnie jacyś kapitaliści zapytają, co w tym złego, że kluby zarabiają pieniądze. Może nic, ale fajne są organizacje, które skupiają ludzi, a ich głównym celem jest nie tylko zarabianie pieniędzy. Czytam właśnie książkę Salvatore Settisa, zatytułowaną What if Venice dies? Wenecja to miasto inne niż wszystkie, kompletnie nie z tych czasów, nie może funkcjonować jak nowoczesne miasta. Wiele z nich poszło w zarabianie pieniędzy, stawiają gigantyczne drapacze chmur, sprowadzają do siebie biznes, banki. Wenecja tego nie może zrobić. Musiałaby porzucić swoją całą tożsamość.
A przecież miasto to coś więcej niż tylko tu i teraz. To poprzednie pokolenia, które je budowały, to obecni mieszkańcy, którzy tworzą energię tego miejsca. I w tym wyścigu z nowoczesnymi bezdusznymi megamiastami Wenecja przegrywa. Podobnie jest z klubami. To coś więcej niż 11 piłkarzy i wynik. Ale teraz najbardziej liczy się tabelka w Excelu.
Czy ta bańka kiedyś pęknie?
Nie wydaje mi się. Nie wiem, co musiałoby się stać. Wydawało się, że COVID-19 może coś zmienić. Tymczasem ofiarami pandemii stali się pracownicy biurowi, a nie piłkarze czy szefostwo. Zobacz, w Anglii kluby brały pieniądze od rządu na pokrycie 80 proc. pensji pracowników, ale w ten sposób ratowano pensje piłkarzy-milionerów. Teraz mamy okienko transferowe, ceny za piłkarzy nadal są absurdalnie wysokie: Chelsea zapłaciła za Kaya Havertza 81 milionów euro, Bayern za Leroya Sané tylko milion mniej. Dopiero co mieliśmy w Anglii udaremnioną próbę przejęcia klubu przez kolejny bliskowschodni rząd. Newcastle prowadziło zaawansowane rozmowy z królewską rodziną z Arabii Saudyjskiej. Bańka puchnie dalej.
To jak dziennikarz o lewicowych poglądach znajduje się w takiej rzeczywistości?
Kiepsko. Może dlatego poszedłem w „Kopalnię”, znalazłem sobie miejsce, w którym da się nie zwariować. Faktycznie, zajmowanie się futbolem na najwyższym poziomie, gdy ma się lewicowe poglądy, nie jest łatwe. Znak równości między futbolem a kapitałem jest ewidentny. Około 20 klubów pożera całą uwagę kibiców i mediów, koncentrują w sobie najlepszych zawodników. Tak jak 10 proc. najbogatszych ludzi świata jest w posiadaniu 85 proc. ziemskiego majątku. W futbolu, dokładnie tak jak w społeczeństwie, też się okazało, że przypływ nie podnosi wszystkich łódek.
Lewicowym kibicom i kibickom pewnie też nie jest łatwo?
Trybuny zawłaszczyła prawica, a o to, żeby to się nie zmieniło, dba PiS. Dla lewicowości w piłce nie ma miejsca. Powodów jest wiele, począwszy od tego, że futbol był w PRL-u bastionem Solidarności, a gdy po transformacji zrównano komunizm z lewicowością, to trybuny oprócz tego, że są antykomunistyczne, są antylewackie. Do tego teraz pojawiła się Konfederacja, która bardzo mocno weszła w środowisko kibicowskie. Gdyby dziś wybory odbyły się tylko na trybunach, Bosak byłby premierem Polski.
czytaj także
**
Piotr Żelazny (1982) – dziennikarz sportowy. Zaczynał w 2003 roku od tygodnika „Piłka Nożna”, następnie pisał dla „Dziennika” i „Przeglądu Sportowego”. Ostatnie kilka lat spędził w „Rzeczpospolitej”. Założyciel „Kopalni – Sztuki Futbolu”.