Przez lata próbowano balansować między artystyczną kreacją a bardziej lub mniej udaną próbą jej komercjalizacji. Mata zwyczajnie przestał się z tym szczypać.
Bodajże od początków rapowego boomu w Polsce (a jestem tak stary, że to pamiętam) najbardziej wyświechtanym zarzutem wobec raperów był ten o komercyjności, o zaprzedaniu duszy, o zdradzie rapowych ideałów, porzuceniu całej „subkultury”, jak to nazywali kiedyś boomersi, na rzecz zarabiania hajsu.
Wybuchały awantury, raperzy tradycyjnie się na mikrofonie wyzywali, publika się przejmowała i wyzywała jeszcze bardziej. A potem krok po kroku niemal każdy ze starych pruszkowiaków rapu, jak tylko dostał okazję, łapał jakiś reklamowy kontrakt. I kupował sobie mieszkanko, autko, czy co tam sobie polscy raperzy kupowali w czasach drugiego Leszka Balcerowicza albo pierwszego (i na szczęście ostatniego) Leszka Millera.
Dla przeciwników był to dowód hipokryzji, której raperzy mieli ulegać tak samo łatwo jak dwie dekady wcześniej aktorzy teatralni (W labiryncie ludzkich spraw…). Dla zwolenników był to dowód ich realizmu i pragmatyzmu. W końcu ile osób w tym do cna skomercjalizowanym świecie odmówi kontraktu, za który możesz kupić dwa pokoje z kuchnią? Wy odmówilibyście, drodzy czytelnicy?
Dziś tamte moralne wątpliwości budzą uśmieszek, coś jak dyskusje o odkrytych dekoltach w epoce wiktoriańskiej. Dziś brak komercyjnego wsparcia, otagowania się metkami budzi zdziwienie, a nawet zażenowanie. Zwłaszcza u tych raperów, którzy weszli w romans z popem, by na koncie rosło więcej i więcej. Jednak za sprawą Ekipy, która próbowała rapować, i za sprawą Maty, który wciąż próbuje, komercjalizacja weszła na nowy poziom.
To już nawet nie weteran Sokół, który co chwila pobrzękuje nowymi reklamówkami niczym bransoleciarz ze Stadionu Dziesięciolecia. To już całe eventy, gdzie płyta jest tylko pretekstem. Czasami pretekstem zrobionym, za przeproszeniem, wręcz na odpierdol. W tym sensie recenzowanie kolejnych kawałków takiego artysty zaczyna mijać się z celem. Płyta przestaje być bowiem płytą, a staje się jedynie fragmentem, a właściwie tylko dodatkiem do pewnej całości. Do owego eventu, gdzie w centrum stoi nasz evenciarz i używa swoich kanałów/platform/feedów, żeby nam coś opchnąć, kasując marżę.
czytaj także
Same lody, energetyki czy burgerek z frytkami sprzedają się raz lepiej, raz gorzej, ale lody, energetyki czy burgerek z frytkami raperka, za którym piszczą dwunastolatki, to już zupełnie inny poziom KPI na dashboardzie. Istotą i celem staje się wydarzenie. Muzyka jako taka nawet nie tyle schodzi na dalszy plan, ile staje się tanim baitem, przynętą, na którą łapie się reklamodawcę. A potem sruuu!, i po kontrakty.
Przez całe lata próbowano złapać równowagę między bardziej lub mniej udaną próbą artystycznej kreacji a bardziej lub mniej udaną próbą komercjalizacji. Dziś zwłaszcza ta młodsza część sceny, zdaje się, zwyczajnie przestała udawać. Dlatego być może przestać udawać powinni także słuchacze. Przestać traktować mainstreamowych raperów jak artystów, cokolwiek to dziś znaczy, a zacząć traktować ich jak kapitalistycznych przedsiębiorców.
Powiedzcie Matczakowi, że czas to skarb cenniejszy niż pieniądze
czytaj także
Ludzi, którzy po zainwestowaniu kapitału sprzedają nam produkt z określonym zyskiem. Produktem, którym, powtarzam, już nawet nie jest ich muzyka, ale cała medialna otoczka tej muzyki karmiona blichtrem i eventami. A jeśli traktować jak przedsiębiorców, to nie pytać o bity, tylko o warunki pracy, płacy. No i oczywiście o podatki.
Gdzie płacisz podatki?
Oh daddy!
Pytam, bo PIT to mój budzik
Oh daddy!
Przecież nie o tekst, no bo ten mnie nudzi
Oh, oh daddy!
Żeby było jasne, nie mam o owo generowanie kapitalistycznych produktów pretensji. Nie potępiam, a jedynie opisuję. W końcu wszyscy jesteśmy uwikłani w wytwarzanie i nabywanie produktów. Niektóre cenimy bardziej, niektóre mniej, ale jednak mamy tego świadomość.
W kapitalizmie pochłanianie kolejnych obszarów logiką zysku i straty jest przecież nieuchronne. I będzie postępować dalej. Czy literatura, ta najbardziej popularna, nie podąża podobnym szlakiem? Ilu pisarzy kupowanych jest już nie ze względu na dziełka, a z uwagi na całą swoją osobowość socialmediową? Czy jedna potężna gównoburza na fejsie nie decyduje nie tylko o sprzedaży najnowszej powieści, ale o kontraktach na kilka kolejnych? Ile osób będzie próbowało pisać tak, żeby złapać się na netflixową adaptację, nie mówiąc o gierce komputerowej? I czy publicyści jako mikrocelebryci nie zaczynają czasem kroczyć podobną ścieżką? Przecież polski publicysta zwykle pisze banały lub bzdury, a mimo to ktoś to ciągle wydaje. I ktoś, o zgrozo, kupuje.
czytaj także
Tak, nie ma od tego odwrotu. Nie zdziwię się, jak lada moment matka któregoś z ojców założycieli polskiego rapu wyda pamiętnik. A potem kolejny dziadek zmonetyzuje pamiątki po łysym wnuku w szerokich spodniach.
To, co jest dalej, wygląda jednak o wiele gorzej. A co, jeśli czeka nas przyszły Sejm oparty w dużej mierze na youtuberach-pranksterach-raperach, kręcących się po parlamencie dla beki? Czeka nas jeden wielki event, który zasłoni wszystko, co dziś wciąż wydaje się ważne. Kto będzie miał lajki, ten będzie miał władzę. A lajki będzie miał ten, kto wszystkie dzisiejsze inby przeniesie do realu i dobrze sprzeda. Społeczeństwo spektaklu odtworzy się przed nami aż nazbyt dosłownie.