Wielka Brytania liże rany po rasistowskich zamieszkach, które momentalnie ochłodziły jakikolwiek entuzjazm wzniecony wyborem nowego rządu. Źli, ale oswojeni chłopcy z gitarami wymalowanymi w Union Jack wracają, żeby zjednoczyć naród pyskatą arogancją. Jeśli tych dwóch mogło się pogodzić, to wszystko da się jakoś posklejać.
W 2006 byłem na trzecim roku studiów. Już od połowy liceum w każde wakacje jeździłem do pracy za granicę. Dotychczas były to Włochy i Holandia, ale tym razem miałem jechać z dziewczyną, dla której robota na polach byłaby zbyt ciężka. Wybór padł na Anglię, bo oboje znaliśmy język, no i „na Wyspach” najlepiej się wtedy zarabiało.
Wiedziałem jednak, że Londyn był już wówczas mocno nasycony rodakami, i chciałem czegoś innego. Drugim co do wielkości miastem Anglii jest Birmingham, które kojarzyło mi się kompletnie z niczym, więc wybór padł na trzeci w kolejce Manchester. Manchester brzmiał spoko.
Z autokaru wysiedliśmy w środku nocy, w centrum kompletnie nieznanej metropolii. Przy dworcu była podświetlana tablica z planem okolicy. Skierowaliśmy się do najbliższego, oznaczonego na niej hostelu. Miejsce nazywało się The Hatters i zlokalizowane było w pięknej, filmowej kamienicy. Zatrzymaliśmy się tam przez parę dni, do czasu znalezienia pokoju do wynajęcia na pozostałe trzy miesiące.
W których rajach podatkowych Kwiat Jabłoni ukrywa swój kapitał kulturowy?
czytaj także
Był to mój pierwszy kontakt z Manchesterem, a wystrój hostelu zorganizowany był tak, że każde piętro poświęcone było innemu zespołowi rockowemu pochodzącemu z tego miasta. Były to Happy Mondays, The Smiths, New Order, Buzzcocks, Joy Division i oczywiście Oasis. Nie byłem fanem żadnego z nich, ale znałem, szanowałem i wiedziałem, jak wiele znaczyły. Od razu mogłem się więc zorientować, że na punkcie muzyki mają tutaj konkretnego pierdolca.
W jadalni wisiały jeszcze plakaty madchesterskich ikon ze The Stone Roses i The Verve. Akurat tamtego lata, kilka miesięcy po Live8, swój comeback przeżywał utwór Bitter Sweet Symphony tego drugiego zespołu i było go słychać zewsząd – na ulicach, w radiu i telewizji. Ale król Manchesteru był tylko jeden. A raczej dwóch – czyli Liam i Noel Gallagherowie z Oasis.
Nie dlatego, że wciąż byli na topie, a ich płyty po boomie na postpunkowy revival na początku lat dwutysięcznych wciąż cieszyły popularnością taką jak dekadę wcześniej. Były to już czasy schyłku wspólnej kariery muzycznej tych gości. Mimo to obaj mieli zapewnioną obecność w talk shows, wzmianki w gazetach i przebitki z ich twarzami w czołówkach programów muzycznych. Ich dziedzictwo widać było na ulicach w tym, jak ludzie się nosili.
Tak się złożyło, że z hostelu przeprowadziłem się na Rusholme, okolicy, o której Morrissey napisał piosenkę. Z centrum miasta, gdzie pracowałem w magazynie Primarku, do Rusholme jeździło się długaśną Oxford Road. W jej okolicy znajdowały się wszystkie te kultowe kluby, knajpy i sale koncertowe, kuźnie talentów, jak Big Hands, The Temple, The Hacienda czy Manchester Academy. Każdego dnia można było minąć tam na chodniku jakiegoś Liama albo Noela, ubranego w charakterystyczny płaszcz i obcisłe dżinsy ze sklepu Topman.
Manchesterska gadka
W Manchesterze jest bardzo ważne to, jak się mówi. Najlepiej mówić w lokalnym dialekcie, zwanym mancunian. Jeśli masz uważne ucho i nauczysz się kilku odpowiednich akcentów i zwrotów, możesz liczyć na większą poufałość lokalsów, chociaż z tą nie ma problemów już na wejściu. Ludzie zwracają się tu do siebie per „love”, kochany. Na przykład w sklepie: „Something for you, love?” – co dla ciebie, kochany?
Bracia Gallagherowie posługują się perfekcyjnym mancunian i są najznamienitszymi ambasadorami manchesterskiej gadki na arenie międzynarodowej, za co przysługuje im tu wieczna chwała. Od braci usłyszymy raczej: „Fuck you, love”. Sam nie znoszę ich za ten styl wiecznie nabzdyczonych, pretensjonalnych do granic, przemocowych gnojków, ale Manchester kocha za to swoich synalków.
To już archetyp. Ze trzy razy miałem przez to kłopoty, o mały włos nie wdając się w bójki, bo w Polsce raczej nikt nie zwraca się do siebie tak agresywnie, jeśli nie chce cię zaatakować. Tymczasem w Manchesterze trzeba zachować spokój i zostawić pokrzykującego gnojka za sobą lub podjąć rękawicę i rozpocząć wrzaskliwy pojedynek na obelgi i wymachiwanie rękami. Polecam spacer Oxford Road w okolicach trzeciej nad ranem w piątek. Takie sceny to miejscowy rytuał.
czytaj także
Wciąż lepsze to niż zabójstwa. Manchester w latach 90. i na początku dwutysięcznych był brytyjską stolicą strzelanin. Mówiło się o nim wówczas „Gunchester”, głównie za sprawą przyległej do Rusholme dzielnicy Moss Side. 9 września, kilometr od mojego ówczesnego domu, ktoś zastrzelił 15-letniego chłopaka. Jechał rowerem. Nie udało się ustalić, dlaczego strzelano. W gazetach spekulowano, że mógł zostać omyłkowo wzięty za członka gangu przez kolor sznurówek w adidasach.
Wulgarni, wyszczekani i napastliwi założyciele Oasis to przy tym swojskie rozrabiaki. Pokazują, że miasto ma swój charakter i honor. Arogancja jest mile widziana. Po prostu nie dają sobie w kaszę dmuchać. Są zabawni i ekscytująco żywiołowi. Wcześniej podobną rolę odgrywali Morrissey czy Ian Brown ze Stone Roses. Fałsz takiej romantyzacji pogubionych chuliganów wspaniale zadaje film Made in Britain z 1982 roku z debiutującym Timem Rothem w roli głównej. Jest on zresztą czymś w rodzaju realistycznej adaptacji Mechanicznej pomarańczy Anthony’ego Burgessa z 1962 roku.
Tuż przed rozpadem Oasis w roku 2009 Liam i Noel byli już wyłącznie karykaturami samych siebie. Zapraszano ich – i do dzisiaj się zaprasza – gdzie się da, bo wiadomo, że będzie z tego draka. Nikt nie śmiał im powiedzieć tego w twarz i nikt nie odmawiał im szacunku, którego notorycznie nadużywali, bo popularność Oasis to gigant i potęga. Chociaż nie. Raz znalazł się lepszy zawodnik, który strollował chłopaków po całości:
Archetyp musi być reprodukowany i to niemal na bieżąco. Manchester jest wiecznie głodny britpopowej chwały. Trudno mi to teraz sprawdzić, ale kilkanaście lat temu w tamtejszych telewizjach śniadaniowych był stały segment poświęcony odkrywaniu nowych talentów. Nowych i nowych Oasis – pisano tak między innymi o Arctic Monkeys. Skąd oni ich brali? Jakby co drugi biały chłopaczyna w mieście rodził się z gitarą w ręku i nabzdyczoną buzią pod opadającą grzywką. Widzę, że po latach problem jest rozpoznany i ciągle aktualny.
Tymczasem Liam Gallagher został nową twarzą albo lepiej: gębą znanej marki odzieżowej. Ale przecież to nie z tego powodu musiałem sięgnąć pamięcią 18 lat wstecz.
Impertynencja do kwadratu
Oasis wracają! Manchester drgnął w posadach, a na ścianach pojawiły się cudowne murale z nieodrodnymi Kainem i Ablem. Manchester to mało. Cały świat zamożnej, białej Północy w średnim wieku się zatrząsł, gdy gruchnął ten news.
Gitary, koszule flanelowe i sława [o książce „Grunge. Bękarty z Seattle”]
czytaj także
Wielka Brytania liże rany po rasistowskich zamieszkach, które momentalnie ochłodziły jakikolwiek entuzjazm wzniecony wyborem nowego rządu. Źli, ale oswojeni chłopcy z gitarami wymalowanymi w Union Jack wracają, żeby zjednoczyć naród pyskatą arogancją. Jeśli tych dwóch mogło się pogodzić, to wszystko da się jakoś posklejać.
Ale to będzie kosztować. Bracia Gallagherowie są jednymi z tych celebrytów, którzy każdego poranka mogą zaczynać dzień z uśmiechem niedowierzania, że od 30 lat udaje im się bujać cały świat czymś tak banalnym jak konsekwentna impertynencja. Wniosek jest jeden: trzeba w to iść dalej i wykorzystać do końca.
W sprawie zawrotnych cen biletów na przyszłoroczne koncerty Oasis interweniowała brytyjska ministra kultury. Bezskutecznie, bo po fakcie. Zespół ma zagrać 19 koncertów, na które wejściówki są już wyprzedane.
Żeby kupić bilet na któryś z nich, trzeba było odsiedzieć kilka godzin przed komputerem w wirtualnej kolejce do kolejki, a potem w kolejce właściwej. Następnie otrzymywało się komunikat, że cena za najtańsze miejsce stojące wzrosła ze 148 funtów do 355 (czyli z około 750 zł na 1850 zł). Masz półtorej minuty na podjęcie decyzji. Kupujesz? Fani kupili, ale czują się oszukani. Wybaczą braciom, jak wszystko dotychczas. Dla promotorów trasy i dystrybutora biletów, czyli firmy Ticketmaster, taki wałek to czyste złoto.
Ticketmaster to marka spółki molocha branży rozrywkowej, Live Nation Entertainment. Amerykańska spółka wyceniana jest na ponad 22 miliardy dolarów. Na przestrzeni miesiąca przed ogłoszeniem powrotu Oasis jej wartość wzrosła o 8 proc., mimo że od pół roku była stale na minusie. Ciekawe, czy bracia i ich znajomi zdążyli jakoś zawczasu kupić akcje.
czytaj także
Zarówno Ticketmaster, jak i Live Nation od 15 lat są przedmiotem nieustannych dochodzeń komisji antymonopolowych i konsumenckich w rozmaitych krajach. Skarżą się instytucje państwowe, artyści, których koncerty są przez nich obsługiwane, i fani, zmuszani różnymi sposobami do płacenia więcej za wstęp na widowiska.
W Stanach Zjednoczonych otwarto w tym roku postępowanie antymonopolowe przeciwko Live Nation z inicjatywy Departamentu Sprawiedliwości i prokuratora generalnego, wsparte przez 29 prokuratorów stanowych. Wszystko na nic. Dystrybutorzy posługują się konsekwentną impertynencją i zarabiają krocie.
Bilety sprzedały się na pniu, ale jeśli kochacie Oasis, a macie rodzinę lub chociaż kogoś znajomego na Wyspach (a prawdopodobnie macie), to możecie odkupić wejściówki na forach lub oficjalnych stronach odsprzedażowych. Ceny? Od 2 do 6 tysięcy funtów. Praktyka wysyłania armii botów na zakupy biletów, a następnie ich odsprzedaż nazywa się po angielski scalping. Podobno dystrybutorzy walczą z tym zjawiskiem. A podobno je wspierają.
**
W książce Don’t Look Back In Anger: The Rise and Fall of Cool Britannia, historii mówionej tytułowego zjawiska, polegającego na renesansie globalnego zainteresowania popkulturą z Wielkiej Brytanii w latach 90., rozmówcy wskazują na różne źródła tej popularności. Bardziej konserwatywne osoby, przepytane przez Daniela Rachela, mówią o spóźnionym efekcie przywróconej przez Margaret Thatcher narodowej dumy. Może dlatego nie potrafię się do nich przekonać?
czytaj także
Ale nawet ci bardziej progresywni wskazują na znaczenie wprowadzonego przez jej rząd zasiłku dla bezrobotnych artystów, Enterpreise Allowance, który pozwolił takim twórcom jak Tracey Emin czy Alan McGee na pierwsze kroki w świecie sztuki – i późniejsze sukcesy. Ale nie brakuje też głosów, że to schyłek artystycznej kreatywności braci był jednym z głównych sygnałów, świadczących o tym, że britpop i obsesja na punkcie brytyjskiej sztuki dobiegły końca – obok śmierci księżnej Diany czy Euro 96. Albo że ich reaktywacja to operacja psychologiczna laburzystów.
Czy dziś, z perspektywy 30 lat mijających od premiery najbardziej cenionych albumów Oasis, po brexicie i dalszym schyłku politycznego znaczenia dawnego imperium, potrafiłbym znaleźć złoty środek w tym gąszczu opinii i wyczerpująco opisać mieszankę nostalgii i impertynencji, która stoi za sukcesem powrotu skłóconych przez lata braci? Nie sądzę.
Oczami wyobraźni widzimy taki obrazek: Liam i Noel, cali nabuzowani, wychodzą na scenę w Heaton Park w Manchesterze, gdzie wita ich publiczność złożona z 80 tysięcy botów skandujących: Fuck you, love!