Państwo przednowoczesne nie dysponowało gęstą siecią urzędów ani wielkimi kadrami posłusznych biurokratów. Było dalece uzależnione od współpracy i dobrej woli elit oraz władz lokalnych. W mniejszym lub większym stopniu sytuacja wyglądała tak w całej Europie. W Polsce model doprowadzono jednak do skrajności.
Formalne ograniczenia i restrykcyjne, niepozostawiające pola manewru obyczaje polityczne były ważne, ale nie najważniejsze. Słabość polskich królów, coraz wyraźniejsza z upływem dekad, została nie tylko zaszyta w ideologii szlacheckiej, ale też wpisana w samą konstrukcję ustroju i kraju. Rzeczpospolita była państwem z papieru. I dokładnie tego oczekiwał naród polityczny.
Ogółem państwa średniowieczne i nowożytne przynajmniej do wieku XVIII nie pełniły tych wszystkich funkcji, które dzisiaj uznajemy za oczywiste. Administracja centralna nie organizowała służby zdrowia i edukacji, nie wypłacała emerytur, nie utrzymywała dróg ani mostów publicznych. Poza tym państwo przednowoczesne czy też, jak mawiano dawniej, feudalne (ten zbyt ogólnikowy i niejasny termin raczej wyszedł już z użycia) nie dysponowało gęstą siecią urzędów ani wielkimi kadrami posłusznych biurokratów. Było dalece uzależnione od współpracy i dobrej woli elit oraz władz lokalnych. W mniejszym lub większym stopniu sytuacja wyglądała tak w całej Europie.
W Polsce model doprowadzono jednak do skrajności. Poza tym, gdy gdzie indziej państwa rosły w siłę, przejmowały nowe zadania i skupiały władzę w centrum, nad Wisłą uparcie trzymano się tradycyjnego porządku. Nie mogło być inaczej, bo szlachta konsekwentnie odmawiała finansowania niby to należącej do niej, a na pewno całkowicie przez nią kontrolowanej Rzeczpospolitej. Zwolnienie od opodatkowania na dobre wrosło w sarmacką ideologię. Wśród szlachciców absolutnie powszechne było przekonanie, że człowiek prawdziwie wolny musi być też wolny od jakichkolwiek opłat.
Jak wyjaśnia badaczka staropolskiej skarbowości Anna Filipczak-Kocur, w latach pokoju główne skarbce państwowe, koronny i litewski, nie miały zasadniczo żadnych dochodów. Pewne kwoty — z ceł nakładanych na mieszczan, z wydobycia soli, z dzierżawy dóbr ziemskich — trafiały do skarbu nadwornego, znajdującego się w dyspozycji króla. Były to jednak zawsze środki niewystarczające, a monarchowie, chronicznie rozrzutni i przyzwyczajeni do życia w luksusie, tonęli w długach. Wystarczy wspomnieć, że Władysław IV Waza u schyłku życia był winien łącznie 4,5 miliona złotych polskich. Jest to kwota odpowiadająca 600 milionom w dzisiejszych złotówkach.
W Polszcze tylko pan był prawdziwym człowiekiem [rozmowa z Kacprem Pobłockim]
czytaj także
Nic dziwnego, że zdarzało się nawet, iż służba dworska miała problem z zakupem opału do zamku albo z pozyskaniem jadła potrzebnego na stół monarszy. Warszawscy kupcy nie chcieli bowiem dotować dworu bez nadziei, że kiedykolwiek zobaczą obiecane pieniądze. Podatki zbierano, tylko jeśli zgodził się na to sejm, król zawsze musiał o nie prosić, a często wprost błagać. Szlachta, przekonana, że jakiekolwiek wsparcie państwa jest jej zbędne i że to, co dzieje się na dworze, jej nie dotyczy, zażarcie stawiała opór, mimo że sama nie była obciążona opłatami.
Podatek pogłówny, a więc uiszczany od każdej głowy, nawet szlacheckiej (choć z wyłączeniem dzieci i starców), uchwalano wyłącznie w chwilach największego zagrożenia. Wszystkie przypadki, gdy do tego doszło, można wymienić na palcach dwóch rąk. Jak podaje historyk Michał Kopczyński, opłatę uchwalano zawsze w związku z wojnami — albo w ramach przygotowań do nich, albo po to, by spłacić narosłe zobowiązania wobec żołnierzy. Pogłówne zbierano więc w roku 1497 (wyprawa na Mołdawię), 1520 (ostatnia wojna z Krzyżakami), 1662 (potop), 1673, 1674 i 1676 (wojna turecka). Uchwała o podatku zapadła jeszcze w roku 1590, wobec zagrożenia ze strony Porty Otomańskiej. Kiedy jednak do spodziewanej inwazji nie doszło, szlachta nakazała odwołać pogłówne i zniszczyć przygotowane rejestry.
Działalność państwa była ogółem niesamowicie wąska. Z klasycznych badań Romana Rybarskiego wynika, że w XVII stuleciu od 70 do nawet 95 procent całego skarbu koronnego wydawano na armię. Poza tym jedyną znaczącą pozycją w budżecie było przyjmowanie zagranicznych poselstw i wysyłanie własnych. Z zasobów nadwornych finansowano z kolei głównie bieżące funkcjonowanie otoczenia królewskiego. Blichtr, jadło, muzykantów i gwardzistów. Poza tym należałoby wspomnieć jeszcze o kosztach funkcjonowania sejmu, choć te były księgowane różnie, zależnie od epoki.
Delegaci wybierani do izby poselskiej otrzymywali dietę, nazywaną „strawnym”. Jak wyliczył Wacław Uruszczak, w pierwszej połowie XVI stulecia wypłata wynosiła od 12 do 48 złotych polskich na osobę. W tym okresie złoty polski był jeszcze pieniądzem bardzo mocnym, po przeliczeniu na dzisiejszą walutę otrzymamy więc sumy całkiem imponujące. Poseł dostawał za udział w jednym, kilkutygodniowym sejmie równowartość dzisiejszych niemal 30 tysięcy złotych. Zajęcie było, co tu dużo mówić, intratne dla szlachciców, a zarazem — bardzo obciążające dla państwa. Przykładowo w roku 1531 aż 5 procent wszystkich podatków publicznych przeznaczono właśnie na strawne dla posłów.
czytaj także
Na dobrą sprawę bezpośrednia władza króla obejmowała jego dwór, nie sięgała jednak poza Kraków czy Warszawę. W całym kraju za organy administracji centralnej można by uznać właściwie tylko starostwa grodowe, ulokowane w głównych ośrodkach poszczególnych ziem i powiatów. Starosta odpowiadał za utrzymanie zamków i umocnień, pełnił pewne funkcje policyjne, kierował sądem grodzkim, poza tym prowadził księgi notarialne.
Przede wszystkim jednak był zarządcą i dzierżawcą królewszczyzn, bardziej skupionym na tym, by wyciągać z nich należyty zysk dla samego siebie niż na realizowaniu woli tronu. W Koronie w drugiej połowie XVI wieku były łącznie sześćdziesiąt cztery grody starościńskie. Każdy zatrudniał zaledwie po kilku urzędników. Według Andrzeja Wyczańskiego wszystkie, w całej Polsce, mogły oferować trzysta, czterysta stanowisk, oczywiście obsadzanych przez szlachtę. I na tym kończyła się państwowa nomenklatura.
Leszczyński: Każdy kontakt chłopa z dworem i elitą opierał się na tym, że chłop musiał coś oddać
czytaj także
Ten tani, ograniczony, wprost fasadowy kraj mógł funkcjonować tylko w takim zakresie, na jaki w danym momencie zgadzała się szlachta, i to głównie szlachta w rozumieniu czysto lokalnym. Państwo nie miało policji, więc w razie jakiegoś rozruchu chłopskiego albo napadów bandyckich starosta mógł tylko zwołać do pomocy miejscowych herbowników i liczyć, że ci stawią się na miejscu we właściwej sile.
Państwo nie miało też aparatu skarbowego, więc to szlachcice, oddolnie, wybierali spośród siebie poborców podatkowych i kontrolowali (lub nie) ich pracę. Nie istniał też aparat pozwalający egzekwować wyroki sądów albo nawet najsurowsze polecenia władzy. W Warszawie król miał gwardzistów, ale w terenie tylko sami panowie mogli skłonić innych panów do podporządkowania się regułom, o ile w ogóle je akceptowali.
Niezależnie od tego, jakie wizje snuł król albo nawet jakie decyzje zapadały na sejmie, niczego nie dało się zrealizować, jeśli nie zgodzili się na to szeregowi ziemianie oraz potężni możnowładcy, trzęsący wybranymi regionami. Najwyższą władzą w Polsce nie był ani monarcha, ani parlament. Tak naprawdę rządziły sejmiki, zresztą zwykle w sposób dalece nieformalny. Po unii lubelskiej na obszarze całego kraju zbierało się około siedemdziesięciu sejmików ziemskich. Zjazdy przedsejmowe, służące wybraniu członków izby poselskiej, odbywały się tylko na wezwanie króla, w praktyce mniej więcej raz w roku, bo przed potopem tak często były zwoływane sejmy.
czytaj także
Po obradach parlamentu gromadzono sejmik relacyjny. Posłowie zdawali wówczas raport z powziętych decyzji, a zebrani mogli rozliczyć ich z tego, czy dochowali wierności otrzymanym instrukcjom. Poza tym na sejmikach relacyjnych obradowano w sprawach, których nie udało się zatwierdzić na sejmie i które posłowie brali „do braci” — a więc właśnie do decyzji lokalnego zgromadzenia. Były jeszcze stałe, coroczne, sejmiki deputackie, gdzie wybierano sędziów Trybunału Głównego. Niekiedy potrzeba wymuszała organizację sejmików nadzwyczajnych albo gospodarczych. Wreszcie organizowano i sejmiki elekcyjne. Dochodziło na nich do selekcji kandydatów na członków lokalnych, szlacheckich sądów ziemskich: sędziów, podsędków, pisarzy. Każdorazowo zgromadzenie wskazywało cztery osoby na dany urząd, spośród których król wybierał jedną. Stanowiska były dożywotnie, więc sejmiki elekcyjne odbywały się zupełnie nieregularnie i raczej rzadko.
Ogółem w każdym roku w każdym regionie zwoływano przynajmniej trzy, a niekiedy cztery sejmiki. W całym kraju odbywało się więc ponad dwieście takich zgromadzeń. Z ich działalnością, a szczególnie ze zgromadzeniami wyborczymi, wiązała się ogromna papierologia. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że żadne przedsięwzięcie państwowe nad Wisłą nie generowało podobnej masy dokumentów i nie angażowało urzędników w porównywalnym stopniu co sejmiki.
Historyczka Urszula Augustyniak szacuje, że przed każdym sejmem walnym kancelarie, litewska i koronna, wysyłały łącznie kilka tysięcy listów przeznaczonych dla magnatów, dygnitarzy, lokalnych panów, aktywnych działaczy sejmikowych. Monarcha przedstawiał w nich swe plany i zarysowywał oczekiwany temat obrad sejmowych. Na każdy sejmik trafiała też oficjalna instrukcja królewska, zwykle przedstawiana przez zaufanego wysłannika dworu. Poza tym konieczne było rozwiezienie, rozwieszenie i rozgłoszenie wezwań do udziału w obradach w ustalonym terminie. Jeśli nie zrobiono tego wystarczająco wcześnie i z właściwym rozmachem, mogło się zdarzyć, że na sejmik przybywała ledwie garstka panów. Wreszcie, gdy sejm dobiegł końca, kancelarie kolportowały po kraju druki powziętych konstytucji sejmowych oraz uniwersały wzywające na sejmiki relacyjne.
Na obradach, najczęściej prowadzonych w kościołach, a więc jedynych budynkach zapewniających wystarczająco dużo przestrzeni, nie obowiązywało kworum, wciąż nie było też ścisłych zasad deliberacji. Sejmiki bywały wyjątkowo burzliwe, zwłaszcza że każdy przychodził uzbrojony w szablę, a często i broń palną, nikt natomiast nie dozował dostępu do alkoholu, nawet w trakcie rozmów. Dlatego zresztą starano się zaczynać posiedzenia rano, póki wszyscy byli w miarę trzeźwi. Poza tym senatorowie, jako jedyni prawnie zobowiązani do udziału, przeprowadzali świty, hajduków, a nawet całe oddziały wojskowe, by tym sposobem wzmocnić siłę własnego stanowiska.
czytaj także
Naprawdę poważne incydenty mimo wszystko nie były jednak częste, przynajmniej nie w okresie względnego pokoju. Wyliczono, że od schyłku XVI do połowy XVII wieku dochodziło do nich na niewiele ponad 1 procencie sejmików. W Ostrowi Mazowieckiej w 1645 roku zdarzyła się najprawdziwsza bitwa, było trzech zabitych i pięćdziesięciu rannych. Na sejmiku kijowskim w tym samym roku odnotowano „krwi rozlanie”, w Proszowicach dwukrotnie u schyłku XVI stulecia nastąpiły strzelaniny, z kolei w Raciążu w 1615 roku zamordowano służących kanclerza wielkiego koronnego, bo ten ośmielił się głośno wzywać do zaakceptowania nadzwyczajnych podatków. Ogółem jednak dyskutowano głośno, zaczepnie, ale zwykle bez sięgania po klingę i pistolet.
Oddawano głosy i podejmowano decyzje, przede wszystkim jednak ucierano lokalną opinię w ważkich sprawach. Sejmiki stanowiły dla społeczności szlacheckiej może nie jedyną, ale najlepszą okazję, by sprecyzować poglądy, wyrazić poparcie albo skonsolidować opór. Od tego, jak potoczyły się na nich dyskusje i w jakiej atmosferze panowie wracali do domów i pałaców, zależała rzecz najważniejsza. W kraju pozbawionym jakiegokolwiek aparatu nacisku na koniec to każdy szlachcic z osobna decydował, czy w granicach prywatnego majątku podporządkuje się decyzjom, czy uczciwie opłaci podatki i pomoże zebrać je od poddanych, czy też będzie kręcić, kombinować i grać na zwłokę.
Władysław Czapliński twierdzi, że jeśli szlachty nikt nie był w stanie przymusić do uiszczenia zobowiązań, to „należy docenić dobrowolność jej ofiar” na rzecz państwa. Mniejsza nawet o to, że chodziło o podatki uchwalane przez szlachtę na rzecz szlacheckiego państwa. Trzeba jednak podkreślić, że w świetle twardych liczb typowy magnat czy ziemianin robił absolutnie wszystko, by wymigać się od obciążeń, a przynajmniej je ograniczyć i opóźnić. Dokładał też starań, by zmniejszyć podatki ściągane od swoich poddanych, bo wtedy sam mógł zedrzeć od nich więcej pieniędzy, albo wprost zagarnąć do prywatnej skarbony część zainkasowanych poborów.
czytaj także
Gdy na przykład w 1690 roku zbierano podatek podymny, a więc od każdej chałupy, w powiecie kowieńskim nagle wyparowała niemal połowa faktycznie istniejących domów. I jak podkreślał historyk Henryk Lulewicz, nadużycia były największe w dobrze prosperujących, bogatych majątkach szlacheckich i magnackich. Nawet więcej mówi historia podatków pogłównych pobieranych także od szlachty. W roku 1662, gdy uchwalono je po raz pierwszy w tym stuleciu, udało się zebrać pokaźną sumę przeszło 2,5 miliona złotych polskich. Każdy kolejny pobór przynosił jednak coraz gorsze rezultaty, bo też szlachta wynajdywała kolejne sposoby migania się od obowiązku. W 1676 roku jedna transza pogłównego przyniosła już tylko 1 milion złotych — o 60 procent mniej, i to mimo że podstawa opodatkowania wcale nie uległa zmianie.
*
Fragment pochodzi z książki Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty Kamila Janickiego, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Dziękujemy za zgodę na przedruk.
**
Kamil Janicki – pisarz i publicysta, absolwent historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Historyk specjalizujący się w dziejach II Rzeczypospolitej i sylwetkach wybitnych kobiet z dawnych epok, autor kilkunastu książek w tej tematyce. Redaktor naczelny magazynu WielkaHISTORIA.pl, wcześniej redaktor naczelny portalu Ciekawostki historyczne.pl. Popularny komentator wydarzeń historycznych w mediach, obecny regularnie między innymi na łamach portalu Onet.pl, Wirtualna Polska, Interia, Na temat.pl, „Dziennik Bałtycki” i „Dziennik Polski”.