Historia

Pamięć o żołnierzach idących ze wschodu to kwestia szacunku i empatii

Żołnierze Wojska Polskiego na wschodzie nie są dziś bohaterami wielkiego zwrotu ku historii. Największe zainteresowanie okazują im ci, którzy chcą ich wyrugować z pamięci. Uczciwość wymaga jednak pamiętania o ich doświadczeniu.

Tak zwane „czynniki oficjalne” przypomniały sobie niedawno o 1. Armii Wojska Polskiego – prezydent Andrzej Duda wziął udział w uroczystościach 72. rocznicy forsowania Odry przez polskich żołnierzy walczących na froncie wschodnim. Na cmentarzu pod Siekierkami stwierdził, że nie można dzielić krwi przelanej dla ojczyzny i podkreślił rolę, jaką w „powrocie na ziemie zachodnie” odegrał czyn zbrojny żołnierzy 1. i 2. Armii. Całej uroczystości towarzyszył jednak zgrzyt, bo okazało się, że w jej trakcie zabrakło miejsca dla przemówienia przedstawicieli kombatantów, głos za to zabrał zachodniopomorski poseł i wiceprezes PiS Joachim Brudziński. Tak czy inaczej, Andrzej Duda zrobił swoim gestem dobre wrażenie, zwłaszcza, że według słów kombatantów, żaden z prezydentów nie pofatygował się dotąd nad Odrę, by uhonorować ich wysiłek wojenny.

Andrzej Duda został jednak skrytykowany za swój gest przez prawicę – prof. Sławomir Cenckiewicz, historyk i szef Wojskowego Biura Historycznego, a także wierny sprzymierzeniec Antoniego Macierewicza w „dekomunizacji” armii, stwierdził, że LWP to armia bandycka i nie należy się jej pamięć.

Andrzeja Dudy wojna ras

(Na marginesie: Ludowe Wojsko Polskie to termin jednocześnie poręczny i dyskusyjny. Nazwa została spopularyzowana w PRL, używana była jednak głównie w propagandzie i przy okazji działalności politycznej wewnątrz armii („ludowe” zapisywano czasem wielką, czasem zaś małą literą). Za jego pomocą podkreślano polityczny wymiar wojska podporządkowanego komunistom i jego odrębność od innych formacji zbrojnych. Dziś jest ono używane zarówno przez byłych żołnierzy, jak i krytyków tej formacji. Jednocześnie „Ludowe Wojsko Polskie” nigdy nie było oficjalną nazwą armii w PRL – używano określenia „Siły Zbrojne PRL” lub po prostu „Wojsko Polskie”.)

We wspomnianym wyżej kontekście warto też pewnie odczytywać wywiad prezydenta o zdrajcach – „człowiek niezłomny” po geście wykonanym na zewnątrz musiał wzmocnić „prawą nogę” i powiedzieć coś miłego sercu najtwardszego elektoratu.

Żołnierze zapomniani

Problem polega jednak na tym, że w dyskursie prawicy, a co za tym idzie w całej debacie publicznej, wyraźniej słychać głos Cenckiewicza. Wiąże się to z dobrze znanymi zjawiskami – dominacją kultu „Wyklętych” i antykomunizmu spod znaku „śmierć wrogom ojczyzny”, próbą ożywiania żywego w latach 90. i na początku dwutysięcznych podziału na „solidarnościowców” i „postkomunistów” czy też sceptycznym traktowaniem wszystkiego, co było propagowane w okresie PRL. To wszystko pięknie wpisuje się w narracje o „odzyskiwaniu pamięci”, o walce o niepodległość – mimo setek książek i filmów dokumentalnych o „Wyklętych”, Armii Krajowej, powstaniu warszawskim, Polskich Siłach Zbrojnych na zachodzie, Wrześniowi 1939 czy wojnie polsko-bolszewickiej. Jednocześnie, na palcach dwóch rąk można policzyć powstałe po 1989 roku opracowania, które poświęcone byłyby historii Wojska Polskiego na wschodzie.

Na palcach dwóch rąk można policzyć powstałe po 1989 roku opracowania, które poświęcone byłyby historii Wojska Polskiego na wschodzie.

Nie chodzi tutaj jednak tylko o zapomnienie, ale również aktywną walkę z pamięcią o żołnierzach idących ze wschodu. Najlepiej objawia się ona przy okazji aktualnej dyskusji o dekomunizacji ulic. Ostatnio poinformowano, że ulicę w Giżycku straci 1. Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W samym kwietniu pojawiły się informacje, że m.in. w Chełmie, Wyszkowie, Gdyni czy Pucku zostanie zmieniona nazwa „1. Armii Wojska Polskiego”. W tym wypadku jednak Instytut Pamięci Narodowej, który nakazuje „dekomunizacje” tej nazwy, proponuje jej zamianę na ulicę „Żołnierzy 1. Armii WP”. Można zastanawiać się, na ile ta z zewnątrz kosmetyczna poprawka jest konieczna, zwłaszcza, że zmiana nazwy ulicy nie ma wymiaru tylko symbolicznego, ale towarzyszy jej chociażby wymiana dokumentów.

Warto jednak pamiętać, że oficjalne porady IPN to jedno, a praktyka „na dole” to drugie, o czym przekonują nas radykalne głosy lokalnych „dekomunizatorów”, którzy chcą zmieniać nazwy takich „symboli totalitaryzmu” jak Waryński, Limanowski czy Okrzeja. Promowani w PRL Kościuszkowcy tym bardziej więc nadają się na „wrogów ojczyzny”. Zwłaszcza, że sposób, w jaki mówi się o nich w ostatnich latach sprzyja takiej symbolicznej przemocy. Sławomir Cenckiewicz, prowadząc swoją krucjatę przeciw LWP, będzie nazywał ich bandytami. Inni powiedzą o nich „polskojęzyczne oddziały Armii Czerwonej”. Frontowy wysiłek jest przekreślany tym, że część oddziałów brała potem udział w walce z podziemiem antykomunistycznym. Platerówki, czyli żołnierki 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego porówna się do markietanek, sprowadzając je do roli frontowych prostytutek. Autor słabej książki popularnonaukowej o Wojsku Polskim na wschodzie, zatytułuje ją „Janczarzy Berlinga” – chyba tylko po to, by brzmieć kontrowersyjnie.

Od dłuższego czasu o żołnierzach tych mówi się w konwencji hejtu lub kpiny. W kraju, w którym każda bitwa traktowana jest z najwyższym szacunkiem, do walk pod Lenino, Studziankami czy Kołobrzegiem podchodzi się z krytycyzmem i zamiarem demaskacji mitów. Najważniejszym wydarzeniem w tej pierwszej stała się dezercja niektórych żołnierzy, nie zaś sam (jak najbardziej tragiczny) przebieg bitwy. Pewien znany niemcoznawca i były opozycjonista na wykładzie prowadzonym na Uniwersytecie Warszawskim, wykładzie, w którym uczestniczyłem, opowiadał, że walki o Wał Pomorski były mitem stworzonym przez Jaroszewicza i Jaruzelskiego. Przykład Platerówek pokazuje, że „seks u Berlinga” to temat pikantny – ten sam problem w wypadku AK czy PSZ to już jednak tabu, a jeśli się o nim wspomina, to z szacunkiem. W najlepszym przypadku żołnierzy tych potraktuje się niczym biedne sieroty, które „nie zdążyły do Andersa”.

Ważne pytania

Trzeba powiedzieć to wyraźnie – oddziały sformowane w maju 1943 roku w Sielcach nad Oką były wojskiem stworzonym przez komunistów za zgodą Stalina, który tworzył sobie własny ośrodek polityczny, mający przejąć władzę w Polsce. Na czele Dywizji Kościuszkowskiej stanął Zygmunt Berling – przedwojenny oficer, który w 1940 roku kontaktował się z NKWD, nie ewakuował się z Armią Andersa do Iranu (za co został uznany dezerterem) i który próbował realizować własne ambicje polityczne. W szeregach tego wojska oficerami politycznymi byli przyszli rządzący PRL (Hilary Minc, Aleksander Zawadzki, Edward Ochab, Roman Zambrowski) czy ważni UB-ecy (Mieczysław Mietkowski, Józef Różański, Anatol Fejgin, Józef Światło). Po stworzeniu „Polski lubelskiej” i już po wojnie wojsko było jedną z kluczowych podpór reżimu. To z jego szeregów wywodzili się w końcu późniejsi rządzący PRL, w tym Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego na czele z Wojciechem Jaruzelskim.

To wszystko prawda, jednocześnie zaś nie cała. Sformowanie polskiej dywizji w ZSRR było szansą dla tysięcy Polaków, którzy pozostali „na nieludzkiej ziemi” po ewakuacji Armii Andersa do Iraku. Słowa „wczoraj łach, mundur dziś”, rozpropagowane w Marszu Pierwszego Korpusu autorstwa Adama Ważyka dobrze wyrażają to, co wydarzyło się w Sielcach. Dotychczasowi ludzie drugiej kategorii, bo tym byli polscy zesłańcy, wraz z wstąpieniem do armii zyskali polepszenie swojego statusu, nie tylko w wymiarze bytowym – mundur, broń w ręku i możliwość walki o Polskę dawały ich życiu sens oraz możliwość wyrwania się z koszmaru zsyłki. Zwłaszcza, że nowe wojsko wyraźnie pokazywało swoją polskość: poprzez skrojony na wzór przedwrześniowy mundur, epatowanie barwami narodowymi, odwoływaniem się do polskiej historii militarnej czy wreszcie oficjalną religijność. Ze strony komunistów była to „mądrość etapu”, skutecznie wiążąca żołnierzy z dywizją i wpływająca na ich morale. Czy Sielce stały się dla kościuszkowców namiastką Polski? Dla większości zapewne tak.

Sutowski: Podziemie antykomunistyczne zastąpiło powstańców warszawskich

Te pytania o społeczną historię Wojska Polskiego na wschodzie nie kończą się jednak tylko nad Oką. Na ile motywacja, by walczyć z hitlerowcami i uwolnić spod ich okupacji Polskę jest warta szacunku? Czy można uznać ją za patriotyczną? Inna była ona w 1943 roku w głębi ZSRR, inna zaś w drugiej połowie 1944 roku, gdy część ziem polskich była już wyzwolona spod okupacji niemieckiej. Czy chęć bicia Niemców w momencie, gdy III Rzesza chyliła się ku upadkowi, to naiwniactwo czy waleczność? Wielu AK-owców, zarówno z Wołynia, jak i centralnej części dawnej II RP, znalazło się w szeregach 1. i 2. Armii WP. Czy ich motywacją była tylko ucieczka przed UB i NKWD, czy też może uznali, że walka ma sens? Niewiele wiemy o codzienności tych żołnierzy, ich kontaktach między sobą, więzach grupowych, sposobie, w jaki traktowali cywilów i jak byli przez nich traktowani. Nikt chyba na serio nie zadał istotnego pytania: co czuli, gdy po nieudanym desancie na Czerniakowie i Żoliborzu we wrześniu 1945 roku widzieli dobijaną przez hitlerowców Warszawę?

Należy też przypomnieć, że wojna na froncie wschodnim była o wiele trudniejsza niż ta na zachodzie. Polscy żołnierze z „orzełkiem piastowskim” na czapkach znaleźli się w samym środku radzieckiej machiny wojennej, której fundamentem było swobodne szafowanie krwią dziesiątek tysięcy żołnierzy. Równocześnie, wojna była o wiele bardziej prymitywna, chociażby z powodu słabszego zaopatrzenia i mniejszej mechanizacji (polska armia jeszcze do końca lat 40. korzystała z koni). Polakami na wyższych szczeblach dowodzili oficerowie z Armii Czerwonej, czasem polskiego pochodzenia, czasem zaś będący stuprocentowymi Rosjanami. Ich poziom dowodzenia bywał różny, nierzadko jednak był bardzo słaby, czego przykładem ppłk Franciszek Derks, który w środku bitwy pod Lenino porzucił dowodzenia swoim pułkiem.

Wreszcie to właśnie na wschodzie Niemcy walczyli dużo bardziej zaciekle, broniąc III Rzeszy przed radziecką nawałą. Stąd też bitwy były bardziej zacięte i okrutne, czego symbolem zarówno zbrodnia na polskich żołnierzach w Podgajach z lutego 1945 roku, jak i tragiczna bitwa pod Budziszynem w kwietniu tego roku. W trakcie ostatniej ofensywy II wojny światowej, w wyniku złego dowodzenia 2. Armią WP i gwałtownej próby przebicia się Niemców do Berlina i na Zachód, polskie oddziały straciły ok. 20 tys. żołnierzy, ponosząc największe straty w jednej bitwie w ciągu całej wojny.

Zrozumieć i szanować

Bez sensu jest określanie 1. i 2. Armii jako „lewicowego”, czy wręcz „komunistycznego” wojska. Komuniści, stosując taktykę małych kroków prowadzili raczej wśród żołnierzy propagandę „demokratyczną”, obiecując różnego rodzaju progresywne zmiany, na czele z reformą rolną. Jednocześnie zaś ostro grali na nacjonalizmie, kierując go w kierunku antyniemieckości – co było naturalne w kontekście toczącej się wojny. Na ile żołnierze przejęli tę ideologię i na ile był to dla nich wstęp do komunizmu? Trudno to powiedzieć, chociaż w wypadku dawnych zesłańców czy ludzi którzy doświadczyli okupacji radzieckiej czy „Wielkiej Trwogi” jesienią 1944 roku można powątpiewać w ich miłość do Czerwonego Sztandaru. W komunizm wsiąkali natomiast oficerowie, często młodzi mężczyźni, dla których było to jedno z pierwszych wyzwań w dorosłym życiu, którzy na froncie zawarli wojenne przyjaźnie i którzy często łączyli żarliwość z konformizmem. Ci sami oficerowie byli jednak potem zapleczem narodowo-komunistycznych frakcji w PZPR, uczestnikami nagonki antysemickiej w 1968 roku czy realizatorami stanu wojennego.

Nie wierzę więc, by żołnierze walczący na froncie wschodnim stali się bohaterami młodej polskiej nie-postkomunistycznej lewicy. Trudno mi sobie wyobrazić członków partii Razem broniących pomnika-czołgu pod Studziankami czy młodych miłośników Żiżka roniących łzę na opowiadającym o bitwie o Kołobrzeg filmie „Jarzębina czerwona”. Dlaczego jednak warto choć trochę próbować przywrócić pamięć o ich doświadczeniu?

Trudno mi sobie wyobrazić członków partii Razem broniących pomnika-czołgu pod Studziankami.

Jednym spośród najbardziej nadużywanych cytatów Józefa Piłsudskiego są jego słowa „Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”. Chętnie używają go zwłaszcza ci, dla których polityka historyczna, w mojej opinii naturalne narzędzie działania państwa, jest sposobem do narzucania swoich narracji o przeszłości. Wszystko to jest zaś opakowane wielkim hasłem „przywracanie prawdy historycznej”, której brakowało w Polsce przez 45 lat PRL. Z pewnymi szczegółowymi zastrzeżeniami zgodzę się, że tej prawdy o przeszłości rzeczywiście w Polsce rządzonej przez komunistów brakowało. Mamy już jednak rok 2017 i wbrew temu, co mówią różni prawicowi publicyści, komunizm skończył się w Polsce ponad ćwierć wieku temu. Sądzę, że nadrobiliśmy już to, co powinniśmy wiedzieć o Armii Krajowej, Polskich Siłach Zbrojnych na zachodzie, wojnie 1920 roku i II RP, stosunkach polsko-radzieckich czy wreszcie o powojennym podziemiu. Gdzieś być może zostały jakieś ulice Świerczewskiego. Nie ma jednak sensu udawać, że oto musimy teraz wszystko odkłamać. To już zrobiliśmy.

Szanowanie swojej przeszłości rozumiem jako przyjęcie, że historia Polki była skomplikowana i bolesna, warto jednak podchodzić do niej w sposób rozumiejący. Na przeszłość tę składają się bardzo różne losy Polaków. Nie każdą tradycję należy uznawać za swoją i ją promować. Warto jednak traktować z empatią doświadczenie ludzi, których los rzucił w wir historii, a którzy byli raczej jej ofiarami niż zbrodniarzami. A także których losy czy motywacje mogą być w jakiś podstawowy sposób bliskie naszemu systemowi wartości.

Nigdy więcej wojny, czyli złogi komunistycznej propagandy

Pamiętanie o żołnierzach walczących na szlaku od Lenino do Berlina jest kwestią szacunku i empatii. Szacunku do historii i tego, że nie zawsze jest ona czytanką o dobrych i złych bohaterach. Empatii względem trudnych losów żołnierzy, którzy znaleźli się na froncie w wyniku splotu warunków geopolitycznych, przymusu sytuacyjnego i patriotyzmu. Ich doświadczenie stanowi część polskich losów w XX wieku – pominięcie tego zubaża naszą historię. Nie potrzeba wcale celebrować Karola Świerczewskiego czy Michała Rolę-Żymierskiego czy wychwalać „przenikliwą myśl komunistów polskich”. Chodzi o docenienie wielotysięcznej masy żołnierzy i oficerów, którzy przelewali krew, a którzy stali się zakładnikami wielkiej polityki i wielkich, czarno-białych narracji. Którzy nie muszą być nowymi „świętymi” z przeszłości, zasługują jednak na to, by nie odbierać im tych oznak pamiętania, które już mają.

Czy można opowiadać o tym bez mówienia o politycznym podporządkowaniu wojska i jego roli w umacnianiu systemu? Nie da się tego rozdzielać, warto jednak mówiąc o polityce pamiętać także o tym, co niepolityczne, a tragiczne czy patriotyczne. Ktoś powie, że to hipokryzja – być może tak jest, warto jednak uznać, że jest to hipokryzja, która służy czemuś ważniejszemu: szacunkowi do historii i empatii wobec ludzkich losów. To nie jest duża cena. Warto jednak zacząć mówić o tych żołnierzach i ich doświadczeniu, by ich los nie był tylko zakładnikiem polityki historycznej w najgorszym z możliwych wydań…

***

Tomasz Leszkowicz – historyk, doktorant w Instytucie Historii PAN, redaktor portalu Histmag.org. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat polityki historycznej wojska w PRL.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij