Opowieść o odbudowie pierwszych lat powojnia warto przypominać choćby dlatego, że narracja o mieście zdominowana jest przez neoliberalny fetysz konkurencyjności, gry wolnorynkowej, a po drugie przez męczeństwo, historię o wojnie, powstaniu warszawskim i zniszczeniu miasta, a nawet jego rzekomym „doburzaniu” po wojnie – mówi Grzegorz Piątek, autor książki „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949”, w rozmowie z Michałem Sutowskim.
Michał Sutowski: Kto właściwie zburzył polską stolicę w latach 40.? Hitler, Stalin czy… architekci z Biura Odbudowy Stolicy? Wielu autorów twierdzi, że powojenna odbudowa Warszawy kontynuowała dzieło zniszczenia.
Grzegorz Piątek: Rzeczywiście, od ponad 30 lat w pisaniu o powojennej historii Warszawy dominuje krytyka poczynań BOS. Stoi za nią żal o to, czego nie odbudowano po wojnie czy co niepotrzebnie zburzono, ale czuć też posmak teorii spiskowej: że już w latach 30. jacyś postępowi, lewicowi architekci zaczęli knuć w tej sprawie, w czasie okupacji hitlerowskiej knuli dalej, czekali tylko na okazję, by zburzyć Warszawę jeszcze dokładniej niż Niemcy. I to jest nie tylko duża przesada, ale i gruba nieprzyzwoitość.
Przesada, czyli coś jest na rzeczy?
Żadnego spisku nie było, ale można dyskutować, czy pewne budynki, które Warszawa utraciła już po wojnie – jak na przykład pałac Teppera przy ulicy Miodowej, którego resztki usunięto podczas przebijania Trasy W-Z – nie były cenne i czy może jednak dałoby się i warto było je ratować. Najczęściej jednak krytyka decydentów odbudowujących Warszawę jest ahistoryczna i abstrahuje od doświadczenia ówczesnego pokolenia.
Co to znaczy?
Że nie trzeba było być komunistą ani nawet wielkim postępowcem, żeby jakąś część dawnej tkanki Warszawy bez żalu spisać na straty. Wizja kompleksowej modernizacji miasta jeszcze przed II wojną światową była ponadpartyjna i często apolityczna, a jeśli już jakaś – to sanacyjna. To przecież prezydent Warszawy Stefan Starzyński mówił, że stolica przejdzie jeszcze przez okres wielkiego burzenia. A druga rzecz – zarzuty wobec budowniczych Warszawy po 1944 roku są oderwane od realiów powojennych, kiedy trzeba było podejmować decyzje szybko i dokonywać nieraz tragicznych wyborów.
Między czym a czym?
Między potrzebą szybkiego zaspokojenia potrzeb bytowych mieszkańców a pomysłami artystycznymi czy wymogami symbolicznymi, na które często nie było nas stać. Jeśli wziąć pod uwagę, jak mało było wówczas środków i czasu, to widać, że odbudowano bardzo dużo. Wytykanie na siłę, czego jednak nie odbudowano czy co wyburzono, jest także dlatego nieprzyzwoite, że nie uwzględnia heroicznego wysiłku, który włożono w podniesienie miasta z ruin.
Ciała poległych w powstaniu jako wyzwanie logistyczne i moralne
czytaj także
Heroizm i wysiłek nie wykluczają, że urbaniści i architekci mogli „doburzać” miasto nazbyt aktywnie.
Tyle że historia pierwszych lat po wojnie wskazuje na coś przeciwnego: z powodu pogody, czyli silnych opadów i porywistych wiatrów, wielokrotnie dochodziło w Warszawie do katastrof budowlanych, kiedy ginęło nieraz po kilkadziesiąt osób. Waliły się bowiem kamienice, które dla bezpieczeństwa należałoby raczej przeznaczyć do wyburzenia, a jednak władze się na to nie decydowały, bo częściej uznawano, że ludzie muszą gdzieś mieszkać. Wśród krytyków odbudowy silna jest tendencja do wyciągania starych zdjęć lotniczych i wskazywania: o, ten budynek jeszcze stał, pewnie dałoby się go uratować, ale komuniści na siłę burzyli dobre kamienice, bo burżuazyjne.
A jak było?
Zdjęcie z samolotu nic nam nie mówi o stanie murów: z faktu, że stała fasada, za którą wszystko było wypalone, nie wynika, że dom dało się odbudować. Część kamienic trzeba było zburzyć do końca, żeby ludzie w nich nie zginęli. Część usuwano po to, żeby zlikwidować ciasne podwórza, poszerzyć albo przebić jakąś ulicę, a więc po to, żeby poprawić funkcjonowanie miasta. I tak usunięto mniej naruszonych budynków, niż planowano. Po kontroli latem 1945 roku BOS wytypował do wyburzenia ponad 2,5 tysiąca domów, ale wtedy warszawiacy nie mieliby gdzie mieszkać, a instytucje gdzie się pomieścić.
Zarzuty wobec budowniczych Warszawy po 1944 roku są oderwane od realiów powojennych, kiedy trzeba było podejmować decyzje szybko i dokonywać nieraz tragicznych wyborów.
Polski nie było wtedy stać, żeby doburzyć wszystko, co zagrażało bezpieczeństwu albo przeszkadzało planom. Wiele jest kamienic, które miały zniknąć, a stoją do dziś, jak na przykład ta zasłaniająca dawny Dom Partii na rogu Nowego Światu i Książęcej.
Za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego miasto Warszawa przygotowało raport – pod kątem możliwości uzyskania reparacji od Niemiec – wedle którego Biuro Odbudowy Stolicy zawyżało poziom zniszczeń z okresu powstania, żeby mieć podkładkę pod całkowitą przebudowę miasta.
To dość ciekawy paradoks, bo tam wylicza się wyższą wartość zniszczeń niż dotychczas – w sensie że to, co Niemcy zburzyli, jest więcej warte, niż myśleliśmy – ale procent zniszczonej przez III Rzeszę tkanki jest według raportu mniejszy.
A co wiemy na pewno?
Nigdy się nie dowiemy, ile dokładnie procent Warszawy zburzono w czasie kampanii wrześniowej, w obydwu powstaniach i po nich, tak samo jak nie ustalimy liczby ofiar w stolicy. Po prostu nie mamy już materiału badawczego, dużo zależy od przyjętych kryteriów, a wówczas pomiarów dokonywano pod presją czasu, w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu. One siłą rzeczy były niedoskonałe, samo życie je weryfikowało, bo część budynków „zniszczonych” przetrwała, a inne, te „zachowane”, się waliły. Krótko mówiąc, odsetek stwierdzonych zniszczeń zmieniał się po wojnie i musi nam wystarczyć informacja, że był ogromny.
Piszesz w swojej książce, że warszawiacy kochali swe miasto „miłością trudną”, cytujesz słowa Starzyńskiego o „wielkim burzeniu”. Ale czy te wszystkie plany – przebudowy całych dzielnic i budowy nowych – to nie były czasem plany garstki architektów czy entuzjastów? Czy można powiedzieć, że plany wielkiej przebudowy Warszawy były w głównym nurcie polityki państwowej już przed wojną?
Plany urbanistyczne sprzed września 1939 roku nie były tak radykalne jak tuż powojenne, niemniej marzenie o wielkiej modernizacji mieściło się w głównym nurcie myślenia władz państwa i Warszawy. Zdawano sobie sprawę, że zabudowę miasta trzeba rozluźnić, wprowadzić więcej zieleni, przebić nowe arterie, choć urbaniści byli pogodzeni z myślą, że w samym centrum stolicy korekty będą niewielkie.
A to dlaczego?
Ze względu na strukturę własności i konieczność wykupu setek działek prywatnych pod dowolną większą inwestycję. Prezydent Starzyński starał się je energicznie pozyskiwać, czasem wymuszał wręcz darowizny prywatne na rzecz miasta, ale wiadomo było, że władzom nie wystarczy pieniędzy na wykup gruntów adekwatny do potrzeb. Przy okazji przebijania ulicy Bonifraterskiej prowadzącej ze Starego Miasta na Żoliborz miasto wykupywało nawet działki przez podstawione „słupy”, żeby nie poszła fama o dużej inwestycji, a za nią – ceny w górę. Do takich forteli trzeba się było uciekać, a to oczywiście hamowało zapędy urbanistów.
czytaj także
Mówisz, że plany sprzed wojny „nie były tak radykalne”, ale rozmach dzielnicy imienia Józefa Piłsudskiego przypomina, jeśli nie Moskwę, to Berlin… I to było większe niż to, co realnie wybudowano w latach 50., jak socrealistyczny MDM.
Na pewno te projekty były bardziej monumentalne, bo jednak plac Konstytucji to miejski plac ze sklepami i knajpami, a przed wojną w dzielnicy Piłsudskiego projektowano pole do defilad otoczone wielkimi gmachami państwowymi. Dodajmy jednak, że planowane za późnej sanacji założenie miało powstać w szczerym polu, bo tylko tam urbaniści mogli śmiało planować. Po wojnie dzielnicę władzy można już było ulokować w samym Śródmieściu, na miejscu zburzonych kamienic między placem Trzech Krzyży i Kruczą a Chałubińskiego. Tu budowali na miejscu starej tkanki, przed wojną zaszaleć mogliby tylko w nowych dzielnicach.
A z czego wynikała ta przedwojenna struktura własności – i ten cały, by znowu przywołać Starzyńskiego, „fetysz działki budowlanej”?
To dziedzictwo żywiołowego rozwoju w czasach rewolucji przemysłowej. Od powstania styczniowego do wybuchu pierwszej wojny ludność Warszawy wzrosła czterokrotnie. Parcelowano wówczas ziemię bez planów i dzielono na działki tak, żeby je można było łatwiej sprzedać. A ponieważ aż do 1929 roku stolica nie miała obowiązującego planu urbanistycznego, to wszystko działo się na zasadach czysto rynkowych, stąd powstała mozaika małych działek.
Czy jakaś wielka przebudowa byłaby możliwa bez II wojny światowej i nowego reżimu, z silną ideologią antykapitalistyczną? Czy taki Starzyński mógłby mocą państwa przekształcić miasto w inny sposób niż komuniści?
Nie wiemy, w jakim kierunku poszedłby reżim sanacyjny, gdyby wojna nie wybuchła. Mówiąc wprost: czy w Polsce zapanowałby taki zamordyzm, który zdecydowałby się ograniczyć własność prywatną. W warunkach politycznych na rok 1939 nikt się nie kwapił, by poważnie naruszyć interesy prywatne. Dopiero w 1945 roku doszło do cudownej synergii: oto rozwiązania, o których marzyli architekci, samorządowcy i urbaniści przed wojną – niezależnie od barw politycznych, bo i Starzyński życzyłby sobie, żeby móc łatwo wywłaszczać – spotkały się z interesem politycznym nowej władzy, której celem nie była technokratyczna modernizacja, lecz rozprawa z burżuazją.
A czy przedwojenne rozdrobnienie – poza żywiołowym, czyli rynkowym trybem rozwoju – nie było aby kwestią peryferyjności Kongresówki? Czy tutaj były silne prywatne podmioty gospodarcze, które mogłyby kształtować na przykład całą dzielnicę wedle jakiegoś planu? Czy po prostu inwestorzy byli zbyt mali i chcieli jedynie wycisnąć ze swojej kamienicy, na swojej działce, ile się da?
Rzeczywiście nie mieliśmy Rockefellerów, którzy w Nowym Jorku dawali przykład planowania kapitalistycznego na poziomie dużo większym niż jedna działka – tam i cały kwartał mógł być zabudowany przed jednego właściciela. U nas na przykład rodzina Wedlów miała wiele parceli, ale raczej rozrzuconych po mieście, ewentualnie większe kompleksy przy Puławskiej czy Szpitalnej. Dominował jednak moduł kamienicy, i to się powielało w kolejnych budowanych dzielnicach.
A państwo?
No właśnie, zaczynały się nieśmiałe próby – w końcu gospodarka przedwojenna była mocno etatystyczna – by duże instytucje państwowe, jak Towarzystwo Osiedli Robotniczych, Fundusz Kwaterunku Wojskowego, ZUS czy Państwowy Zakład Emerytalny, planowały zabudowę minidzielnic czy kwartałów. Był też precedens w postaci Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu budowanej przez lewicowych działaczy, która planowała w większej skali, ale to była jedyna taka duża oddolna organizacja.
czytaj także
Co z osiedlami komunalnymi?
Nie było ich. Starzyński mówił zresztą wprost, że miasto nie buduje mieszkań, bo go po prostu na to nie stać, może ewentualnie wspierać inwestorów prywatnych w budowie kamienic. Argument finansowy był najważniejszy, choć pewnie stała też za tym nutka podejrzliwości wobec projektów spółdzielczych, traktowanych jako socjalistyczne. Dlatego nie zbudowano tu drugiego Czerwonego Wiednia z dziesiątkami tysięcy mieszkań komunalnych, ale też w ogóle trudno było o inwestora, który budowałby na większą skalę. Poza wspomnianą już dzielnicą Piłsudskiego.
Te plany wykraczały poza makietę? Były jakieś wiarygodne plany finansowania?
Do wybuchu wojny zbudowano fragmenty ulic, szpital wojskowy i Urząd Patentowy. Ale już na przykład Świątynia Opatrzności nie miała konkretnego kosztorysu, nie mówiąc o harmonogramie. Biblioteka Narodowa też była tylko klockiem na makiecie.
Przejdźmy zatem do budowy czy odbudowy powojennej. Czy pomysły, żeby Warszawę zeskansenizować albo zrobić z niej „drugą Canberrę”, czyli miasto – stolicę administracyjną, miały szansę powodzenia?
Takie pomysły padały w dyskusjach czy publicystyce, ale ludzie zaczęli zbyt szybko wracać do Warszawy, żeby zamienić ją tylko w ośrodek administracyjny czy wręcz całkowicie zrezygnować z odbudowy. Nie opłacało się to też politycznie – komuniści wiedzieli, że Polską rządzi się z Warszawy, a poza tym odbudowa ich zalegitymizuje, na zasadzie: pracując z Lublina czy Łodzi, będziemy zawsze „rządem lubelskim” czy łódzkim. Ale takie czysto teoretyczne plany fruwały w powietrzu przez kilka miesięcy 1945 roku.
Były dobre argumenty za tym, żeby Warszawy nie odbudowywać, zrobić z niej miasto-pomnik?
To byłoby racjonalne w tym sensie, że instytucje mogły się pomieścić w niezniszczonej Łodzi, a nowe państwo miało wystarczająco dużo problemów, żeby jeszcze dokładać sobie odbudowę. Badano więc możliwość przeprowadzki, ale zanim zbadano ją do końca, to wszystkie ministerstwa dostały polecenie przeniesienia się – wielkim wysiłkiem – do Warszawy.
Piszesz o tym, że decyzję w tej sprawie przyklepuje sam Stalin, ale kto jest władzą na miejscu, kto decyduje o szczegółach? Czy to Biuro Odbudowy Stolicy ma głos decydujący, ważniejszy od PPR, od Bieruta?
To rząd według instrukcji Stalina przesądził o odbudowie i przeniesieniu stolicy, natomiast odpowiedzialność za konkretne decyzje i kierunek odbudowy brały BOS i władze miasta, czyli na początku prezydent Marian Spychalski. Bardzo energiczny, dodajmy, komunista, acz lubiący chodzić własnymi drogami, do tego architekt i urbanista z wykształcenia. Jego następcą był Stanisław Tołwiński, PPS-owski spółdzielca. To oni mieli najwięcej do powiedzenia, bo po prostu byli na miejscu, najpierw na Pradze, a potem na lewym brzegu Wisły. Bezpośrednie wtrącanie się Bieruta i rządu w projekty zaczyna się w roku 1946, kiedy powołana zostaje Naczelna Rada Odbudowy Warszawy.
czytaj także
Bierut się „wtrącał” czysto politycznie czy naprawdę miał w sobie pasję urbanisty i architekta? Roztaczał jakiś parasol nad BOS czy raczej trzymał je na smyczy?
Bardzo chciałbym go przepytać (śmiech). Dowiedzieć się, ile w jego postępowaniu było kalkulacji, a ile realnej namiętności do Warszawy i architektury. Bo na pewno było jedno i drugie. On miał interes polityczny w odbudowaniu miasta szybko i efektownie, aby dowieść skuteczności i stworzyć właściwe dekoracje dla władzy. Ale był też niewyżytym, niespełnionym architektem i lubił wnikać, dyskutować z fachowcami.
Jeśli pytasz o parasol, to roztaczał go nie sam Bierut, tylko Józef Sigalin, wicekierownik Biura, komunista i architekt z bezpośrednim dostępem do ucha Bieruta. Ten mu ufał i go lubił, a Sigalin umiał grać na dwa fronty, tzn. zabiegać o interes architektury i Warszawy w partii, ale z drugiej strony transmitować na BOS zapotrzebowania władzy.
Jakie były te zapotrzebowania? One zmieniają się chyba dość istotnie w czasie? Z twojej książki wynika, że twardy socrealizm, jako zestaw obowiązujących wytycznych dla planowania i budowania, jest dość późnym zjawiskiem. To końcówka okresu, o którym piszesz, czyli rok 1949.
Na początku władza miała wobec architektów i urbanistów o wiele mniejsze oczekiwania, bardzo prozaiczne. Potrzebowała budynków, w których może się ulokować – czasem wystarczała jakaś szkoła czy kamienica – i szybkiej naprawy czy odbudowy kluczowych gmachów. To urbaniści, kreśląc swoje wizje – jak choćby niedoszły Akropol Warszawski wokół placu Trzech Krzyży – wyprzedzali oczekiwania rządu. W 1945 roku nikt jeszcze nie domagał się od nich monumentalizmu, władza chciała za to odbudowy zabytków.
Żeby mieć dekorację?
Potrzebne jej były tradycyjne dekoracje dla teatru władzy, ale dbając o tradycję, mogli odpierać zarzuty, że są władzą niepolską, przywiezioną w teczce z Moskwy. Dopiero bliżej końca lat 40. władza oczekuje większego rozmachu, majestatu i monumentalizmu, a wzorce płyną oczywiście z Moskwy. Socrealizm zostaje zadekretowany w roku 1949, ale rosyjskie instrukcje pojawiają się już wcześniej: Sigalin jeździ do Moskwy, tam spotyka się z Edmundem Goldzamtem, który potem będzie ideologiem socrealistycznej architektury w Polsce, właśnie przywiezionym w teczce. Do tego czasu jednak architekci, urbaniści i technokraci rysują swą Warszawę przyszłości bez większych ingerencji politycznych.
czytaj także
Granicą jest tylko wyobraźnia?
I rzeczywistość. Inna rzecz, że pod koniec lat 40. władza zaczyna mocniej naciskać na zaspokojenie potrzeb bytowych ludności, co zaniedbywano w pierwszych latach odbudowy. Ale już na początku, w styczniu 1945 roku, Marian Spychalski dostrzega w napływających strumieniach ludności argument na rzecz odbudowy Warszawy. Tyle że dla urbanistów to jest pewien kłopot, bo „czynnik ludzki” jest żywiołowy…
A oni woleliby to miasto sobie zaplanować?
Napięcie istniało od pierwszych dni po wyzwoleniu: między spontaniczną odbudową a tym, co wyobrażali sobie urbaniści, to znaczy że Warszawę da się odgruzować, zaplanować i zbudować etapami od nowa. To miała być przecież „oświecona dyktatura fachowców”, ale złudzenia pryskały z każdym tygodniem, kiedy widać było, że tego żywiołu nie da się już powstrzymać.
Za to ów „żywioł” traktował ich jak agresorów?
BOS miało wśród ludzi bardzo złą prasę. Oczywiście nie mamy sondaży na ten temat, ale jest wiele świadectw, że Biuro widziano jako wieżę z kości słoniowej, gdzie zapadają jakieś niezrozumiałe wyroki. Tu wyburzyć, tam zostawić, ale czemu? No i ciągłe pretensje, że mieszkańcy naprawili coś własnym sumptem czy odgruzowali działkę i wywieźli ten gruz gdzie bądź.
Dodajmy, że fatalny był wówczas obieg informacji: w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu w stolicy wychodziła jedna chuda gazeta, czyli „Życie Warszawy”, prawie nikt nie miał radioodbiornika. I nagle na twoje podwórko przychodzi inspektor BOS i mówi, że plan, o którym nikt nie słyszał, nakazuje rozbiórkę twojej kamienicy, choć tobie udało się ją jakoś zabezpieczyć.
czytaj także
W książce piszesz o jeszcze jednym napięciu: między „zabytkowiczami” i modernizatorami. To coś jak przedwojenna reakcja i powojenna lewica, względnie komuniści?
No właśnie zupełnie nie. Zaznaczmy najpierw, że właściwie wszyscy architekci i urbaniści byli przedwojenni, a ci „importowani” pojawiają się dopiero pod koniec lat 40. Ryzykowne jest przykładanie cezur politycznych do historii architektury, bo ona dzieje się wolniej niż polityka. Budynki wznosi się dłużej, niż rządzą sekretarze, i choćby dlatego noszą one ślady poprzednich epok i kontekstów. To zupełne nieporozumienie – choć i takie opinie dziś krążą – jakoby Stare Miasto odbudowano wbrew komunistom.
Ryzykowne jest przykładanie cezur politycznych do historii architektury, bo ona dzieje się wolniej niż polityka. Budynki wznosi się dłużej, niż rządzą sekretarze.
Bo to oni chcieli się zalegitymizować przez okazywanie szacunku przeszłości?
Przede wszystkim architektura zawsze powstaje w zależności od mecenasa – można pisać lub malować do szuflady, ale stawiać gmachy trzeba w zgodzie z tym, kto finansuje zlecenie, a wówczas była to władza państwowa. I nie, nie dałoby się odbudować czegoś tak wielkiego jakimś fortelem przeciwko tej władzy. Owszem, architekci Piotr Biegański czy Jan Zachwatowicz, którzy wyznaczali kierunki rekonstrukcji Starego Miasta, mieli w życiu AK-owską kartę, ale to nie znaczy przecież, że działali wbrew władzy. Przeciwnie, sam Bierut bardzo popierał odbudowę Starówki i Krakowskiego Przedmieścia, a Jana Zachwatowicza szanował i liczył się z jego opinią. Zresztą kariera Zachwatowicza toczyła się nieprzerwanie przez cały PRL, nawet jeśli po drodze poniósł parę porażek. Tak jak to było z Pałacem Saskim, na którego odbudowę bezskutecznie naciskał.
Ostatnio temat odbudowy Saskiego wraca – dlaczego wtedy do niej nie doszło?
Starałem się rzecz wyjaśnić, ale nie znalazłem odpowiedzi, być może jest ona w archiwach wojskowych. Przypuszczam jednak, że zaszło tu kilka okoliczności naraz. Po pierwsze, gospodarzem placu Piłsudskiego, wtedy Zwycięstwa, było wojsko, a z ich punktu widzenia Pałac Saski był przede wszystkim dawną siedzibą Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Czyli tego sanacyjnego, nie ludowego, które na dodatek przerżnęło kampanię wrześniową – no i nie wiem, czy taki symbol był nowemu wojsku do czegoś potrzebny. Wojsko po wojnie planowało zupełnie nowy kompleks budynków wokół placu i wolało nadać mu nową formę architektoniczną…
Która ostatecznie nie powstała?
Nie, z wyjątkiem domu na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Ale dodajmy jeszcze, że Pałac Saski miał kontrowersyjną wartość architektoniczną. Zachwatowicz uważał go za cenny, ale w prasie przedwojennej zdarzały się głosy, że jest nijaki, a do tego przypominano, że był przecież siedzibą armii rosyjskiej, dowództwa III Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Dlatego zresztą dzisiaj lansowanie go na symbol polskości w Warszawie czy pomysły odbudowy na stulecie niepodległości są absurdalne, bo ten budynek przed wojną miał zupełnie inne konotacje.
Grzebałkowska: Nigdy nie wiesz, co byś zrobił na ich miejscu [rozmowa]
czytaj także
Jedni chcą przywracać „zabytkową tkankę”, drudzy wolą budować miasto funkcjonalistycznie, według racjonalnego projektu. Ale jeśli dobrze rozumiem, według ciebie wszyscy chcą miasto przebudowywać, bo nawet zabytki były trochę „zaprojektowane”…
Oczywiście, były istotne różnice między konserwatorami czy „zabytkowiczami” a „modernizatorami”, choćby jeśli chodzi o zasięg dzielnicy zabytkowej. Jan Zachwatowicz chciał na przykład, by całe centrum Warszawy uznać za zabytkowe, to znaczy żeby wszystko pasowało do wzorca przedrozbiorowej Warszawy. Modernizatorzy nie chcieli się na to zgodzić, bo to praktycznie uniemożliwiłoby budowę funkcjonalnego śródmieścia.
A dlaczego zabytkowa część ma być „przedrozbiorowa”, a nie po prostu przedwojenna?
No właśnie, „zabytkowicze” mają przed oczami bardzo przekonującą iluzję „starej Warszawy”, ale to nie jest przecież zabudowa według stanu sprzed wojny, tylko Canaletto na botoksie. Zabytki Starego Miasta zostają poprawione – unowocześnione konstrukcyjnie i technicznie od środka, za to od zewnątrz cofnięte do czasów swojej młodości. Odbudowa zabytków Warszawy nie przywraca jej wersji przedwojennej, tylko faktyczną lub wymyśloną wedle wzorca dawniejszego, stanisławowskiego.
Ale jaki jest powód?
Już w latach 20. i 30. panowało dość powszechne poczucie, że Warszawa podczas rozbiorów, pod panowaniem rosyjskim, została zdewastowana przestrzennie. Że straciła swą królewską glorię epoki stanisławowskiej, stała się brzydkim miastem przemysłowym, trapionym spekulacją na gruntach, że wiele jej pałaców straciło dawną barokową szatę. Już przed wojną dążono do tego, by przywracać miasto do formy przedrozbiorowej, a więc wykonać jego symboliczną derusyfikację. I to właśnie pokolenie Zachwatowicza czy Stanisława Lorentza, pracujących dla prezydenta Starzyńskiego, starało się jeszcze przed wojną Warszawę w ten sposób „spolszczyć”.
Czy w całym tym sporze modernizatorów z zabytkowiczami można wskazać jasno, kto gdzie wygrał? Które dzielnice są czyim dziełem?
Stare Miasto wymyślone tuż po wojnie, a zbudowane w latach 50. plus Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat to oczywiście polityka zabytkowiczów w stanie czystym. Z kolei „modernizatorzy” triumfowali na nowych osiedlach, wystarczy spojrzeć na Muranów czy osiedle WSM na Mokotowie, gdzie udało się zbudować przestrzeń „jednostki sąsiedzkiej”, a więc zielonego osiedla funkcjonalnego, które ma wszystkie potrzebne mieszańcom usługi na miejscu.
czytaj także
A co z największą inwestycją tamtego czasu, czyli Trasą W-Z?
Ona jest przykładem, że dało się pogodzić dążenia jednych i drugich. To była nowoczesna magistrala, która przecięła miasto i rozwiązała wiele problemów komunikacyjnych; był też wielki wyczyn techniczny w postaci tunelu i pierwszych w Warszawie schodów ruchomych. Wokół tego jednak stanęły odbudowane, poprawione zabytki, ale też pseudozabytkowe osiedla, jak Mariensztat. „Zabytkowicze” nie zdołali wymóc odbudowy pałacu Teppera, ale odbudowano np. pałac Radziwiłłów i otulono go trasą, właśnie dzięki uporowi Zachwatowicza.
A po której stronie byli ci, którzy chcieli Muranów odbudować na gruzach? Pokazać dzielnicę jako żywe świadectwo Zagłady?
Tam spotkała się bardzo praktyczna potrzeba zagospodarowania gruzu, którego nie sposób było szybko wywieźć, z symbolicznym pomysłem na udokumentowanie zniszczenia dawnej dzielnicy północnej, czyli przedwojennej dzielnicy żydowskiej, która w czasie wojny stała się częścią getta. Postawiono tam bloki na nasypach z gruzu, odzyskiwano też cegłę z ruin i z niej murowano, a także ze zmielonego gruzobetonu. To jednak udało się tylko połowicznie, bo nasypy okazały się mało stabilne, więc później stawiano już bloki na gruncie. Z kolei pomysł estetyczny, czyli eksponowanie gruzobetonu i odzyskanej cegły na gołych elewacjach domów, napotkał opór. Raz, że ludzie nie chcieli mieszkać w mauzoleum czy wprost grobowcu, a dwa, że gruzobeton był nasiąkliwy i niezbyt nadawał się na fasady.
czytaj także
Piszesz, że w kwestii dzielnicy północnej jeszcze po wojnie pokutował stereotyp rodem z Czarnego lądu Wandy Melcer: że panowały tam ciasnota, brud i smród, chaos i kramarstwo. Tylko jak się sprawdza dane o zdrowotności mieszkańców, to przedwojenna dzielnica żydowska wypada lepiej od etnicznie bardziej „polskiego” Śródmieścia.
Modernizatorzy, przy całej swojej postępowości, ale też umiłowaniu danych, naukowych statystyk i prognoz, ulegali przesądom: bardzo chcieli widzieć w gęstym mieście siedlisko wszelkiego zła, higienicznego, społecznego i moralnego. Najbardziej przy tym pastwili się nad dzielnicą północną, czego źródłem u jednych był zwykły antysemityzm, a u innych po prostu niewiedza. Bo łatwo fantazjować sobie na temat zła dzielnicy północnej, jak się tam nie zaglądało, ewentualnie okiem reportera piszącego sensacyjne relacje. Jak masz w środku miasta dzielnicę niezrozumiałą – także ze względów językowych, bo chodzą po niej dziwnie ubrani ludzie, którzy coś tam szwargocą – to w głowie rodzą się różne rzeczy… Dlatego nad okolicami Nalewek pastwiono się już w publicystyce międzywojennej, choć wcale nie były mniej higieniczne niż polskie Śródmieście, też przecież ciasne i pozbawione zieleni.
Wróćmy do kwestii napięcia między planami urbanistów i architektów a planami politycznymi władzy, które rosło w kolejnych latach. Z książki można odnieść wrażenie, że rolę tu grała nie tylko ideologia, czyli socrealizm, ale też konsolidacja władzy, która zaczęła… wiedzieć, czego chce.
Faktycznie, rok po roku krzepnie pejzaż instytucjonalny, bo przecież w 1945 roku struktura państwa była ledwie naszkicowana, dość tymczasowa i siłą rzeczy zmieniały się oczekiwania, choćby ze względów taktycznych. Architekci początkowo wyobrażali sobie miasto jako czysty diagram, gdzie wszystko będzie nieprzypadkowo podzielone i funkcjonalnie poukładane: na gospodarcze city, dzielnice mieszkalne, przemysłowe, dzielnicę akademicko-uniwersytecką – tu, gdzie rozmawiamy, czyli w okolicy placu Zbawiciela; strefa wojskowa miała być wokół placu Zwycięstwa itd. Te wszystkie rozwiązania miały piękno diagramu, ale nie przystawały do bieżących potrzeb.
Bo ludzie chcieli po prostu mieszkać, gdzie się da?
Nie tylko, również instytucje uruchamiały się tam, gdzie to możliwe. Władze UW nie miały ochoty czekać, aż BOS wybuduje im piękną dzielnicę uniwersytecką, tylko najszybciej, jak się dało, zagospodarowały budynki na kampusie Krakowskiego Przedmieścia. W tym sensie państwowe instytucje weszły w buty zwykłych obywateli: szukały, gdzie by tu się pomieścić, i wolały nieraz stare mury, które realnie stały, od idealnych siedzib na deskach kreślarskich.
Z opisu planów wynika, że architekci i urbaniści planowali podział „funkcjonalny”, tylko jakoś tak dziwnie wychodziło, że Śródmieście planują akurat dla siebie. Znaczy dla pracowników umysłowych. Ta ich wizja segregowałaby Warszawę klasowo.
To była dla mnie jedna z największych niespodzianek przy pracy nad książką. Bo miałem w głowie taki obraz, że w PRL od razu zaczęto wszystko projektować pod kątem dobra klasy robotniczej, ludu pracującego miast i wsi. Tymczasem pierwsza wizja Warszawy była bardzo elitarna. W ramach planowanej aglomeracji robotnicy mieszkaliby raczej w miejscowościach satelickich i na przedmieściach, gdzie miał być ulokowany przemysł. No bo jeśli fabryki wyrzucamy z centrum, to i robotnicy powinni mieszkać na peryferiach, żeby mieli blisko do pracy, prawda?
A w centrum elity inteligenckie?
Tak, Śródmieście, ale też Muranów czy Mokotów to miały być dzielnice białych kołnierzyków, ładnie zaplanowane, zielone i czyste, których mieszkańcy chodziliby do tych swoich ministerstw i na uniwersytety, a robotnika nie widzieli na oczy. Prawdziwy miks społeczny zaczęto tworzyć w Warszawie później, z inspiracji władzy państwowej.
„Lud wchodzi do Śródmieścia” – wedle słów przypisywanych Bierutowi?
Stały za tym powody ideologiczne – stolica państwa robotniczo-chłopskiego powinna mieć robotnicze oblicze – ale też presja na to, by w Warszawie przywrócić, podkreślam: przywrócić dominację robotników w strukturze zatrudnienia, jaka panowała tu przecież przed wojną. Władza zaczęła też naciskać, aby w centrum budować więcej mieszkań, w tym dla robotników, zamiast realizować koncepcję city, w której dominują gmachy publiczne, hotele i domy towarowe.
To się rzeczywiście wydarzyło czy było to tylko hasło propagandowe?
Wydarzyło, choć trochę później, bo w planie sześcioletnim 1948–1954. To wtedy zaczęto masowo budować mieszkania w centrum i przydzielać je robotnikom, choć oczywiście obok partyjnych dygnitarzy i elit inteligenckich.
czytaj także
A czy te wszystkie zmiany, odbudowa i przebudowa miasta, byłyby możliwe bez dekretu Bieruta? Czyli faktycznej nacjonalizacji – nie tylko gruntów, ale i nieruchomości? Dodajmy, często dokonywanej z naruszeniem nawet ówczesnego prawa…
W książce piszę niedużo na ten temat, bo bardziej interesuje mnie, skąd się wziął ten pomysł niż jego konsekwencje.
To znaczy?
Dekret Bieruta nie bardzo był… Bieruta. Oczywiście, on jako przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, która go uchwaliła, był jego sygnatariuszem, a dekret był częścią polityki rozprawy władzy z polską burżuazją, tak jak później bitwa o handel. Ale ja chciałem pokazać jego „fachową” stronę, to znaczy że pomysł wcale nie przyszedł ze wschodu.
No to skąd?
Idea komunalizacji gruntów miejskich miała już długą historię i była bardzo żywa na Zachodzie. Jak ustaliła ostatnio Małgorzata Popiołek, ważną inspiracją w Warszawie był szwajcarski urbanista Hans Bernoulli, idea krążyła również podczas okupacji, wśród architektów zrzeszonych w Komisji Rzeczoznawców Urbanistycznych. A oni reprezentowali wszelkie odłamy polityczne. I nawet jeśli mówiono tam raczej o „łagodnym wywłaszczeniu”, to jednak wskazywano potrzebę takiego instrumentu. Podobnie uważał Stanisław Dziewulski, architekt związany z Armią Krajową, a później jeden z kluczowych urbanistów BOS. A sam prezydent Starzyński przed wojną chciał, aby do miasta należało blisko pięćdziesiąt procent gruntów, zamiast poniżej dziesięciu. I marzyłby pewnie – oczywiście to moja spekulacja – o instrumencie prawnym, który pozwalałby mu sprawnie wywłaszczać. Krótko mówiąc, to był technokratyczny pomysł, który szczęśliwie spotkał się z wolą polityczną jego wprowadzenia.
A czy gdyby w Polsce z jakichś powodów nie doszło do wprowadzenia dekretu – znalazłby się kapitał, żeby to wszystko odbudować środkami prywatnymi? Abstrahując od jakości odbudowy prowadzonej na poszczególnych działkach, czy byłoby za co podnieść Warszawę z ruin?
Pewnie tak, choć nie z takich rozmachem. Wiele rzeczy można odbudować czy naprawić dosłownie rękami mieszkańców, chociaż myślę, że i tak działoby się to przy dużej pomocy państwa. Bez kredytów by się nie obyło, zresztą rozbudowa Warszawy przed wojną też była finansowana w dużej mierze przez banki państwowe. Do tego wiele nieruchomości warszawskich było bardzo pozadłużanych, zdarzały się przypadki drastyczne, jak wilanowskie dobra Branickich, którzy sprzedali miastu Las Kabacki, by spłacić gigantyczny dług w Państwowym Banku Rolnym. Niewykluczone, że taki byłby sposób komunalizacji gruntów w Warszawie – gdyby nie wojna.
czytaj także
Czy można powiedzieć, że okres, o którym piszesz w Najlepszym mieście świata, czyli lata 1944–1949, bardziej określił współczesne oblicze Warszawy niż epoka socrealizmu, budowa MDM czy nawet odbudowa Starówki?
Absolutnie, Stare Miasto i MDM to wizytówki odbudowy, jej prestiżowe ikony, ale dość niewielkie w skali miasta – no i zbudowane już w latach 50. MDM już na podstawie innych założeń.
Czyli?
Przede wszystkim budowano gęściej, niż planował BOS w 1945 roku, skorygowano przebieg niektórych arterii, zmienił się styl – na fasadach pojawiły się historyzujące dekoracje. Generalna zasada została jednak zachowana: Warszawa miała być miastem zielonym, podzielonym na klarowne strefy funkcjonalne, z centrum zdominowanym przez budownictwo publiczne, z odsłoniętą Wisłą i skarpą – to wszystko nie zostało podważone.
A dlaczego w ogóle zaczynasz swą opowieść o odbudowie już w 1944? Wojska Armii Czerwonej i berlingowcy zajęli Warszawę 17 stycznia 1945 roku.
Bo czułem niedosyt, że tak często zapomina się o Pradze, wyzwolonej przecież we wrześniu 1944 roku. To wtedy i tam Warszawa zaczęła się odradzać, choć nie odbudowywać. Prowadzono najwyżej pojedyncze remonty, zabezpieczano mienie przed szabrem, ale nie było odbudowy zorganizowanej odgórnie. To jakoś symptomatyczne, że o Pradze się zapomina, i mam wrażenie, że tak jak trzeba walczyć o pamięć gejów i kobiet w historii, tak też trzeba walczyć o Pragę, która w historii Warszawy jest…
Tłamszoną mniejszością?
Tak. Zarówno w opowieściach o Warszawie, jak i w planach odbudowy okazała się kopciuszkiem. Ponieważ była nieźle zachowana, to nic spektakularnego tam nie planowano i dlatego też dziś jest w takim stanie. Nie inwestowano tam, no bo dzielnica się „jakoś trzymała”, a na lewy brzeg ze zniszczonymi dzielnicami pompowano pieniądze i tam kreślono śmiałe projekty.
Co było największym błędem odbudowy w pierwszych latach powojnia?
Na pewno błędem była modernistyczna obsesja klarowności, a więc myślenie o mieście na zasadzie schematu czy mechanizmu zaprojektowanego raz na zawsze. A przecież miasto to żywy organizm, którego nie da się raz na zawsze zaprojektować i wprawić w ruch. To był największy błąd genetyczny modernizmu: wiara w klarowność schematu.
czytaj także
A kiedy w roku 1949 socrealizm zostaje zadekretowany także w architekturze – coś się zmienia radykalnie? To czas zmiany ekstremalnej?
Największa zmiana na plus – może od tego zacznę – to że zrezygnowano z tworzenia ściśle biurowo-handlowego city i zaczęto budować więcej mieszkań. To wtedy Warszawa zaczęła rozwiązywać problemy bytowe na dużą skalę.
A cytowany przez ciebie Leopold Tyrmand pisał, że dobrze było już wcześniej: w 1945 roku w Warszawie szukało się wolnego łóżka, rok później pokoju, a już w 1947 mieszkania. I że odbudowy nie można krytykować. A przecież Tyrmand nie był entuzjastą reżimu, delikatnie mówiąc.
Postęp oczywiście był, ale niewystarczający, dopiero po 1949 roku zaczęło wyraźnie przybywać mieszkań. Największy problem wiązał się natomiast z ideologizacją, która wypierała decyzje podejmowane na podstawie przesłanek pragmatycznych. Najlepszy przykład to metro. Zaraz po wojnie miało być płytkie, a w dzielnicach poza centrum wręcz biec w wykopie, jak SKM-ka, żeby dało się je tanio i sprawnie zbudować. Tymczasem około 1950 roku, pod wpływem Moskwy, zapada decyzja, że metro ma być bardzo głębokie, prowadzić z Targówka na lewy brzeg, do tego z tunelem pod Wisłą.
Do celów transportu wojska, na wypadek zniszczenia mostów.
Tak, to zresztą nie był zupełnie nowy pomysł, bo nawet Starzyński – szukając rozpaczliwie pieniędzy na inwestycje – pytał, czy wojsko nie dołożyłoby się do budowy metra, gdyby je przystosować do użytku militarnego. Natomiast zupełnie idiotyczną decyzją było kopanie tuneli głęboko, a do tego by stacje bogato dekorować, jak w Moskwie. Gdyby nie porwano się z motyką na słońce, to może metro jeździłoby w Warszawie w roku 1955, a nie dopiero 40 lat później.
A gdybyśmy mieli się uczyć „na plus” z tego okresu, z lat powojennych, to jaki dla nas morał płynie? Czy współcześnie w Warszawie wahadło nie jest aby odchylone w stronę tego „fetyszu działki budowlanej”, o którym mówił prezydent Starzyński?
Na pewno mamy dziś do czynienia z dominacją prywatnego interesu i bezradnością planistyczną. Opowieść o odbudowie pierwszych lat powojnia warto przypominać choćby dlatego, że narracja o mieście zdominowana jest przez neoliberalny fetysz konkurencyjności, gry wolnorynkowej itd., a po drugie przez męczeństwo, historię o wojnie, powstaniu warszawskim i zniszczeniu miasta, a nawet jego rzekomym „doburzaniu” po wojnie. Ta moja historia o odbudowie to krzepiący mit: o tym, że możemy razem zrobić coś konstruktywnego, że da się działać celowo i kierować się dobrem ogólnym. I że miasto nie musi być sumą egoizmów, lecz że można definiować interes publiczny i działać ponad podziałami, w imię tego dobra wspólnego.
czytaj także
**
Grzegorz Piątek (1980) – krytyk i badacz architektury, z wykształcenia architekt. Za poprzednią książkę Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego (2016) otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy, nominacje do Nagrody im. Jana Długosza oraz w konkursie Książka Historyczna Roku. Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949 ukazało się właśnie nakładem wydawnictwa W.A.B.