Gdynia kapitalistyczno-zamordystyczna ma swoje imponujące materialne pozostałości. Te wszystkie luksusowe kamienice, sąd w mocno faszystowskim stylu... Można chodzić i podziwiać. A dorobek lewicy jest nieefektowny lub dziś niewidoczny. Z Grzegorzem Piątkiem, autorem książki „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939”, rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: Gdynia zrodziła się z romantycznej idei czy z pragmatycznej konieczności? Chodziło o to, by zbudować prawdziwie polski zakątek nad odzyskanym czy uzyskanym po latach niewoli kawałkiem morza czy może robić pieniądze? Po co ludzie zmierzali do niedużej wsi oddzielonej granicą od Sopotu?
Grzegorz Piątek: Na początku chodziło o to, by nad polskie od 1920 roku morze Polacy jeździli na wakacje, ale też żeby osiedlali się tam nauczyciele, urzędnicy czy wojskowi. I żeby umacniali polskość Kaszubów podejrzewanych, że są niedostatecznie polscy, bo jakoś dziwnie mówili. Niemcy też o nich zabiegali, na przykład dając odznaczenia i zapomogi za udział w Wielkiej Wojnie. Druga rzecz to spekulacja gruntami – ziemię kupowali tam ludzie, którzy chcieli zarobić.
Samo powstanie portu nie było oczywistością?
Niekoniecznie na miejscu obecnej Gdyni. Nie od razu też ambicje w gronie warszawskich elit początku lat 20. były aż tak wielkie, niemniej coś podobnego w II Rzeczpospolitej musiało powstać. Gdańsk jako Wolne Miasto co rusz okazywał się niepewny i dla swobody polskiego handlu, i dla obronności, czego dowiodła blokada rozładunku broni dla walczącej z bolszewikami Polski latem 1920 roku.
Stąd pomysł na własne „okno na świat”?
Tak, tym bardziej że okresowo mieliśmy pozamykane granice niemal z wszystkimi sąsiadami. Relacje z Niemcami i ZSRR to jak nie kryzys, to wojna celna. Z Litwą nie mieliśmy stosunków dyplomatycznych do 1938 roku, z Czechosłowacją – chłodne. Musiało więc powstać coś, co ułatwiłoby Polsce kontakt z zagranicą. Potrzebowaliśmy i portu handlowego, i bazy marynarki wojennej. Początkowo rozważano Tczew i przystosowanie w tym celu ujścia Wisły, krążyły też pomysły zbudowania portu nad otwartym morzem na wysokości Żarnowca lub wykorzystania części Zatoki Puckiej.
Gdynia jest postrzegana jako flagowy projekt niepodległego państwa, zwłaszcza ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ale z Gdyni obiecanej wynika, że udział władzy w jej kształtowaniu był dość ograniczony. To kto ją tak naprawdę zbudował? Polskie władze czy prywatny biznes?
Państwo uruchomiło cały proces, budując port, który zresztą pozostał państwowy, nawet jeśli z czasem mościły się w nim prywatne firmy. Państwo stymulowało wzrost, zwalniając inwestujących w Gdyni z podatków aż do 1945 roku, de facto stworzono tam specjalną strefę ekonomiczną. W tym sensie rola władzy była bardzo duża, acz wspierała ona stronę biznesową, stronę kapitału i pracodawców, natomiast zaniedbywała – tego między innymi dowodzę w książce – stronę pracowniczą, harmonijny rozwój miasta, budowę mieszkań.
„Jedno było tu luksusowe – komorne”. Sytuacja mieszkaniowa w młodej Gdyni
czytaj także
Przyjęto, że jak powstanie port i rozwinie się handel, to problem mieszkań rozwiąże rynek? Tymczasem wolny rynek przyniósł Gdyni, obok rzeczywiście pięknych modernistycznych kamienic, slumsy, gdzie mieszkała większość gdynian?
Rzeczywiście zakładano, że budownictwo mieszkaniowe podąży za wzrostem liczby mieszkańców i rozwojem gospodarczym. To zresztą nie dziwi, biorąc pod uwagę podejście włodarzy polskich miast do problemu mieszkaniowego w ogóle, zwłaszcza od czasu Wielkiego Kryzysu, kiedy zaczęto oszczędzać na wszystkim. Panował konsensus, że samorządy czy władze lokalne – bo w II RP od lat 30. rosła rola rządowych komisarzy – nie są od budowania mieszkań i powinny się ograniczyć do sporządzenia planów urbanistycznych, uzbrojenia terenów i wydawania pozwoleń na budowę. Finansować je miał jednak kapitał prywatny lub spółdzielczy, z wyjątkiem dużych instytucji w rodzaju wojska, zasilanych z budżetu centralnego. Pod tym akurat względem Gdynia była dość typowa dla tamtej Polski.
Ale tam chyba nawet istniejące plany urbanistyczne, nawet jeśli wizjonerskie, niespecjalnie przekładały się na rzeczywistość.
One nawet nie były szczególnie wizjonerskie – po prostu racjonalne, oparte na tym, co wówczas uznawano za poprawne warsztatowo, nowoczesne rozwiązania. Autorzy zakładali dość luźną zabudowę, rozdzielenie terenów pod mieszkania od tych dla przemysłu, przy tym czytelną sieć ulic, sporo zieleni, szacunek dla zastanego krajobrazu.
A jednak centrum miało zostać dla elit, a peryferie dla robotników.
To prawda, tak to zaplanowano i faktycznie ten podział się z czasem umacniał, ale wynikało to z funkcjonalistycznego podejścia, a nie celowego apartheidu klasowego urbanistów. Autorzy chcieli zaoszczędzić robotnikom dojazdów do pracy, dlatego ich osiedla miały być lokalizowane blisko największego zakładu pracy, czyli portu i obiektów przemysłowych, ale też nie ściana w ścianę z dymiącą fabryką, tylko oddzielone od nich zielenią.
Co ciekawe, ten podział do dziś widać w przestrzenno-klasowym układzie Gdyni – powojenne bloki robotnicze są mniej więcej tam, gdzie powinny być według planów przedwojennych, a więc w paśmie od portu na zachód, w kierunku Wejherowa.
Elity zawsze chcą, żeby było nowocześnie, ale nie dziwacznie
czytaj także
Skoro plan był sensowny i racjonalny, to czemu go nie zrealizowano?
Bo zawodziły instytucje. Przede wszystkim państwo na samym początku, kiedy było jeszcze władczym hegemonem na tym terenie, nie zadbało o rozwiązanie kwestii własności. Niedługo po zaślubinach Polski z morzem, którego w lutym 1920 roku dokonali żołnierze generała Hallera, po urzędowych, a więc dość niskich stawkach wykupiono ziemię pod budowę portu, ale już nie pod budowę gdyńskiego śródmieścia. Nietrudno się domyślić, że wywołało to falę spekulacji rynkowej i w ciągu paru lat działki bardzo podrożały. W tej sytuacji plany urbanistyczne, nawet dość skromne, musiały paść ofiarą interesów właścicieli.
I to dlatego Gdynia żyła z morza, ale bogactwo gdynian brało się z ziemi?
Z pewnością największe pieniądze robiło się na posiadaniu ziemi i spekulacji działkami. Warto przy tym podkreślić, że wyprzedzało to rozwój miasta związany z portem, bo run inwestorów nastąpił zaraz po wspomnianych zaślubinach, wiosną 1920 roku. Prywatni właściciele, głównie z Warszawy, kupowali ziemię nad Zatoką Gdańską, ale też nad otwartym morzem, by zakładać tam kąpieliskowe osady: dzisiejsze dzielnice Gdyni – Orłowo i Kamienną Górę – ale także Hallerowo na terenie obecnego Władysławowa, które miało być osadą weteranów walk o niepodległość. Poza tym Jurata, Jastrzębia Góra… to wszystko efekt tamtej gorączki inwestycyjnej.
Nie zakładali, że ziemia będzie drożeć za sprawą budowy portu?
Początkowo nie, co najwyżej nieliczni. Co prawda wśród założycieli osady, a potem osiedla Kamienna Góra był wiceadmirał Kazimierz Porębski, szef Kierownictwa Marynarki Wojennej, który w ówczesnych rządach lobbował za budową portu w Gdyni. Nie jest wykluczone – acz to podejrzenie bez dowodów w dokumentach – że on lub jego otoczenie mogli liczyć, że dzięki portowi ziemia zdrożeje.
Inwestowanie w letnisko i inwestowanie w port to chyba dwie różne rzeczy.
Oczywiście, dlatego mniej więcej w 1930 roku stało się jasne, że z Gdyni żadnego uzdrowiska nie będzie, miasto przestało się starać o taki status, choć ludzie dalej zjeżdżali tam na wakacje. Port jednak pożerał plażę, a poza tym truł, w prasie pisało się o plamach oleju na wodach zatoki. W efekcie Kamienna Góra, zamiast letniskiem, jak pierwotnie planowano, stała się dzielnicą portowego miasta. Zaciszną, luksusową sypialnią dla jego elity, ale nie ośrodkiem turystycznym.
Można powiedzieć, że Gdynia początkowo miała być raczej drugim, czy po prostu polskim Sopotem, a funkcjonalnie stała się raczej drugim Gdańskiem?
Na początku faktycznie zakładano, że będzie harmonijnie zabudowanym polskim kąpieliskiem, wakacyjną konkurencją dla Sopotu, który był niemiecki, ale też chętnie odwiedzany przez Żydów, co niektórych odpychało. Zakładano, że obecność polskich letników będzie potwierdzać polskie prawa do Pomorza. Ale rządowe przedsięwzięcie, o którego źródłach mówiliśmy na początku, pokrzyżowało te plany. Wykupiono działki pod port, a reszta wokół trafiła na rynek.
I zamiast zupełnie nowej Polski nad Bałtykiem, zaczęto – jak pisali niektórzy publicyści – budować raczej Amerykę? Miasto przede wszystkim kapitalistyczne, przedsiębiorcze?
To się akurat nie wykluczało. Polonizację Gdyni jako miasta portowego starano się kontynuować, zwłaszcza poprzez architekturę – na przykład dworzec kolejowy miał swoją formą, przypominającą skrzyżowanie kościoła z kresowym dworkiem, podkreślać odrębność wobec budownictwa gdańskiego, opartego na czerwonej cegle i neogotyku czy charakterystycznej dla tamtejszych wsi budowy szachulcowej, tzw. pruskiego muru. Podobnie z „pałacowym” stylem budowanych tam gmachów publicznych, na przykład szkoły powszechnej czy budynków wojskowych.
I to się udało? Mury zaświadczyły o polskości tego miejsca?
Z czasem tak, choć w dość przewrotny sposób: nie poprzez pompowanie polskiej architektury „narodowej”, a więc wstawianie baroku i renesansu zamiast neogotyku, tylko przez ucieczkę do przodu i przyjęcie wzorców międzynarodowych. Bo tuż obok Wolne Miasto Gdańsk, im bardziej stawało się nazistowskie, tym bardziej trzymało się lokalnej tradycji: wszędzie ta ciemnoczerwona cegła, neogotyk i neomanieryzm. A Gdynia tym bardziej stawiała na architekturę modernistyczną, wyklętą w III Rzeszy jako sztuka bolszewicka, żydowska, beduińska, zdegenerowana…
Czyli Gdynię polonizowali, a w każdym razie odróżnili od jej niemieckiego otoczenia – europejscy kosmopolici?
Na pewno ludzie o kosmopolitycznym guście, choć nie można też zapomnieć o polonizacji w innym sensie. Skład etniczny miasta miał być, wskutek świadomej polityki osiedleńczej, dość jednorodny. I faktycznie, inaczej niż w niemal wszystkich miastach II Rzeczpospolitej, udział mniejszości narodowych wśród mieszkańców był niewielki, zwłaszcza Żydom utrudniano zameldowanie w Gdyni.
Jednocześnie było to miasto portowe, a to się kojarzy raczej z wielokulturowością. Wiele nacji, języki z całego świata, towary kolonialne…
Wpływ portu na miasto był przed wojną mniejszy, niż się wydaje. Jest taki stereotyp, że portowe życie – czasem burzliwe, ale zawsze kolorowe – przenika się z miejskim, tymczasem port w Gdyni budowany był jako enklawa oddzielona ogrodzeniem od reszty. Taka fabryka za płotem, więc organiczny wpływ portu na miasto i vice versa czuło się ledwie w paru kwartałach rozrywkowych, gdzie marynarze schodzili ze statku na popijawy, bójki i seks, ale to wszystko.
Międzywojenna Gdynia pokazuje, że wystawienie na obecność innych kultur nie powoduje samo w sobie większego zrozumienia dla inności, nie mówiąc o przenikaniu się kultur. To trochę jak ze współczesnym lotniskiem, które sprawia, że przez chwilę obcokrajowcy są widoczni w okolicy, ale zaraz jadą dalej lub się rozpraszają. Czasem romantyzujemy wielokulturowość dawnych miast: podkreślamy, ile było świątyń różnych wyznań, duży odsetek mniejszości – ale to były słabo przenikające się światy.
Idee zamachowca po latach zwyciężyły – 95. rocznica zabójstwa Prezydenta RP
czytaj także
A jednak było inaczej niż w całej Polsce.
Oczywiście, nie przypadkiem piszę, że za polską fasadą dworca zaczyna się w Gdyni mała Ameryka. Z całym amerykańskim dynamizmem, ale też chaosem przestrzennym, nierównościami i rażącymi niesprawiedliwościami.
Bo jeśli czyjś ojciec miał działkę w pobliżu Potoku Chylońskiego, jego rodzina stawała się bogata?
Tak, wielu gdyńskich milionerów stało się nimi z przypadku. Przed 1920 rokiem nawet nie mogli wyobrazić sobie takiej perspektywy. Tym bardziej że ziemie rolne były tam kiepskie, stąd i Gdynia jako wieś Gdingen była stosunkowo biedna. Żyło się tam z połowu ryb, choć to była mniejszość, albo właśnie z tych lichych gruntów. Budowa portu była dla wielu mieszkańców prezentem od losu – notabene, jeden z porzuconych pomysłów na tę książkę zakładał porównanie Gdyni oraz Tel-Awiwu i Kowna jako trzech miejscowości, które na początku XX wieku dostały geopolityczny bonus od historii.
Z twojej książki można wynieść przekonanie, że za sprawą tego bonusu geopolitycznego i przyjętych rozwiązań zwycięzcami biznesowymi nie byli nawet przedsiębiorcy w sensie ścisłym, kupcy handlujący z całym światem – ale po prostu rentierzy handlujący działkami w mieście.
Ci „prawdziwi” przedsiębiorcy, którzy budowali magazyny, fabryki, organizowali handel zamorski, też byli, ale im poświęcam mniej miejsca w książce. Ze względu na swoje zainteresowania wychodzę od problematyki architektoniczno-urbanistycznej, a to naturalnie kieruje nas w stronę rynku nieruchomości.
Skąd pochodzili ci gdyńscy kapitaliści? Skoro Gdynia w zamyśle miała być rdzennie polska, to czy wykształciła się tam polska burżuazja, marzenie naszej endecji? I skąd przyjechała, skoro w Gdyni jako nowym mieście „każdy był skądś”?
Większość gdynian pochodziła z dawnego zaboru pruskiego. Obok dużych inwestorów z Warszawy, o których już wspominałem, to byli często właściciele małych firm w Grudziądzu, Bydgoszczy, Toruniu czy Poznaniu: zakładu przemysłowego, hurtowni czy apteki, którzy wietrząc okazję do zrobienia interesu czy chcąc skorzystać z ulg podatkowych, lokowali pieniądze nad morzem. To raczej stereotypowa Wielkopolska niż Kresy, choć byli też ludzie ze Śląska czy Galicji.
To ci, co mieli kapitał na inwestycje, choćby niewielki. Ale piszesz też, że życie w Gdyni było bardzo drogie, bo podstawowe produkty, a nawet żywność trzeba było sprowadzać z daleka – od Wolnego Miasta Gdańska dzieliła Gdynię granica celna. A jednocześnie płace były niskie. To z czego wynikało to, że ludzie tam jednak ściągali tysiącami? Skusił ich mit Gdyni jako małej Ameryki nad Bałtykiem, miasta nieograniczonych możliwości?
Na pewno propaganda miasta szybkich karier, zamożnego i nowoczesnego docierała wszędzie bardzo skutecznie, bo przecież pisała o nim prasa całego kraju, nie tylko rządowa. Anegdotycznie mogę powiedzieć, że w kujawsko-pomorskiej Brodnicy willowo-kamieniczna dzielnica zbudowana w latach 30., bardzo aspiracyjna, była potocznie nazywana Gdynią, a dziś nazywa się tak oficjalnie.
Czyli jak trwoga albo beznadzieja – to do Gdyni?
Inna rzecz, że ludzie nie bardzo mieli wybór, zwłaszcza w czasach ogromnego bezrobocia na przełomie lat 20. i 30. Historycznie takie nadwyżki rąk do pracy wchłaniały imperia – ze Śląska wyjeżdżało się, często na stałe, jak moi pradziadkowie, na przykład do Westfalii, a z Galicji do Ameryki czy Francji. Najpierw jednak odzyskanie niepodległości sprawiło, że nowe granice państw poprzecinały tradycyjne szlaki wędrówek ludności, a do tego kolejne państwa dokręcały śrubę polityki migracyjnej. Po części na fali nastrojów ksenofobicznych, ale też po to, by chronić swoich bezrobotnych w latach kryzysu. Dlatego właśnie polscy „ludzie zbędni” zaczęli ciążyć w jednym kierunku. I stąd też między innymi wziął się w połowie lat 30. pomysł na Centralny Okręg Przemysłowy, jako takie kilkadziesiąt Gdyń, które mogłyby wchłonąć armię bezrobotnych.
czytaj także
Jednak przybywający do Gdyni zastawali nie to, czego się spodziewali?
Mit Gdyni okazywał się bardziej prawdziwy dla tych, którzy już coś mieli, jakiś kapitał społeczny, czyli koneksje, przydatny dyplom, nie mówiąc o zapewnionej z góry posadzie. W gdyńskim archiwum przeglądałem teczki osobowe architektów zatrudnianych przez miasto jako urzędnicy. I tam na przykład ktoś z Poznania w liście motywacyjnym jako swój adres podaje hotel Riviera, a data wysyłki jest letnia.
Co to znaczy?
Że ktoś postanowił poszukać pracy, siedząc w wakacje w najdroższym hotelu w okolicy. Dla takich ludzi Gdynia bywała bardzo łaskawa. Co innego, gdy jechało się w ciemno, bez znajomości i dobrych papierów. Wtedy czekała gorzej płatna praca lub żadna. Na przybyszów czyhali liczni oszuści, którzy pobierali zaliczki albo dawali sobie postawić obiad za znalezienie mieszkania czy pracy, a potem znikali. I nieszczęśnik zostawał bez pieniędzy, nocował w rurze kanalizacyjnej czy w przewróconym kutrze. Jak nie znalazł roboty, to po jakimś czasie próbował wracać, jeśli nie miał za co, to choćby i pieszo.
Albo go wysiedlali. Piszesz o ponawianych przez władze miasta obławach na niezameldowanych przybyszów.
Jednak skutecznie wysiedlano ponad tysiąc osób rocznie, znacznie mniej, niż przyjeżdżało. Ci ludzie, pracujący często na czarno za małe pieniądze, byli smarem, który oliwił gdyńską maszynę. Państwo jeszcze ułatwiło przedsiębiorcom sytuację, rozluźniając przepisy Kodeksu pracy specjalnie dla gdyńskiego portu. Panował wówczas konsensus elit, że praca powinna być tania, bo wtedy port i miasto będą konkurencyjne i się szybko rozwiną.
czytaj także
Tania praca jako smar gospodarki to nie jest chyba tylko historyczny pomysł. Choć mam wrażenie, że konsensus elit w tej sprawie był nieco wybiórczy, trochę jak w memie: Panie Areczku, herbata Lipton jest dla zarządu, dla was jest minutka. Bo przecież pracownicy umysłowi nie mieli tak źle, przysługiwał im choćby miesiąc nieprzerwanego urlopu, a już fizyczni mieli go tylko 15 dni.
I nawet te przepisy notorycznie obchodzono, bo liczba dni urlopu wzrastała po trzech latach stażu pracy, ale w jednym miejscu, więc robotników zwalniano tuż przed tym terminem, żeby nie nabyli uprawnień. Tak było w całej Polsce. Choć akurat dla portowców w Gdyni gorzej, bo oni mieli tylko trzy dni urlopu, a po kilku latach – sześć, zresztą nie byli zatrudniani na etaty, tylko dniówki – a status robotnika portu był potrzebny, żeby zostać w ogóle wpuszczonym na jego teren.
Demograficznie Gdynia rozwijała się szybciej, niż ktokolwiek planował, społecznie jednak niespecjalnie przypominała wizje szklanych domów nad morzem. Czy tak naprawdę to miasto zrealizowało przypisane mu cele?
Z punktu widzenia tego, czego potrzebowało ówczesne państwo, zdecydowanie tak. Port, po kilku latach przestoju, został w końcu zbudowany, a za sprawą łącznika kolejowego omijającego Gdańsk, a potem magistrali na Śląsk pozwalał na eksport węgla, a także przywóz rudy żelaza ze Szwecji i innych niezbędnych towarów ze świata. Miasto faktycznie było większe, niż przewidywano, bo w kilkanaście lat osiągnęło liczbę ponad 100 tysięcy mieszkańców i miało wszystko to, co niezbędne do działania w ramach programu minimum. Na pewno za to niedomagała warstwa reprezentacyjna.
Mimo że kamienice gdyńskie imponują do dziś.
Tak, ale gdyńskie śródmieście reprezentacyjne składało się głównie z prywatnych kamienic, przez co cały ten gdyński modernizm można dziś oglądać głównie od zewnątrz, bo do większości budynków po prostu nie da się wejść, no chyba że właściciel wpuści nas do mieszkania.
Jeśli chodzi o gmachy publiczne, powstał Komisariat Rządu, poczta i kilka innych, ale te budynki stanęły w jednym rzędzie z prywatnymi kamienicami i nie nadawały śródmieściu odpowiednio monumentalnego wyrazu. Z planowanego spektakularnego Forum Morskiego powstała tylko fontanna, ale ratusza czy Bazyliki Morskiej nie zbudowano, pozostały na papierze.
Zabrakło czasu?
Nie tylko. Wszystkie starania o to, by Gdynia otrzymała coś, co podniosłoby rangę miasta, różnicowało jego funkcje, w rodzaju teatru, uczelni innej niż szkoła morska czy nawet reprezentacyjnego kościoła, spełzły na niczym. Bo przecież taka Bazylika Morska uczyniłaby Gdynię czymś więcej niż tylko miejscem do zarabiania pieniędzy – miasto stałoby się też narodowym celem pielgrzymkowym.
Czyli do gdyńskiej sfery publicznej nawet Kościół katolicki nie potrafił się przebić?
Kościoły do obsługi napływających parafian budowano wolno, a jak powstawały, to raczej mocą lokalnej ofiarności. Pierwszy, przy ul. Świętojańskiej, swoim „narodowym” stylem miał podkreślać polskość Gdyni, ale kolejne były bardzo skromne, wręcz prowizoryczne. To zresztą uderzające, że w pierwszym planie urbanistycznym nie przewidziano miejsca na kościoły. Trzeba pamiętać, że ówczesna hierarchia kościelna była raczej skłócona z władzą. Co prawda, zwierzchni dla Gdyni biskup chełmiński Stanisław Okoniewski akurat trzymał z sanacją, ale co do zasady polski Kościół katolicki był twardo endecki.
Skoro nie Kościół, to czy ktoś poza prywatnymi właścicielami działek miał w Gdyni siłę przebicia?
Z oczywistych powodów port, a poza nim koleje państwowe i wojsko nie tylko zapewniały niezłą pracę, ale i organizowały przestrzeń miasta. Kolej – bo jest terenochłonna, a zarazem niezbędna, żeby cała reszta działała, towar płynął i ludzie zjeżdżali. A wojsko to sprawa oczywista, w II Rzeczpospolitej, a już na pewno po 1926 roku, z tą instytucją się nie dyskutowało. Reszta była tylko dodatkiem.
Mówimy o funkcjach gospodarczych, także o symbolicznej polonizacji całej okolicy, ale przecież Gdynia miała też być pomysłem na model, wzorzec nowej Polski i wykucie nowego Polaka. Kim on miał być?
Znów, na początku o Gdyni myślano w ten sposób tylko w wąskim gronie, zwłaszcza elitarnego środowiska Ligi Morskiej i Rzecznej. To byli działacze, inteligenci, którzy głosili wizję Polaka morskiego – kupca, kapitalisty, żeglarza, odkrywcy – tak bardzo inną od stereotypu osiadłego ziemianina czy chłopa. Ale dopiero po przewrocie majowym, gdzieś pod koniec lat 20., taka opowieść staje się programem państwowym.
Za sprawą samego Piłsudskiego?
Bynajmniej, ten się Gdynią w ogóle nie interesował, a jedyny raz zwiedził ją pod naciskiem swoich małoletnich córek, które minister Eugeniusz Kwiatkowski sprytnie sprowokował: w czasie pobytu w Sulejówku opowiedział im, że jego własna córka będzie matką chrzestną prawdziwego statku. Dziewczynki też tego zapragnęły, więc marszałek Piłsudski uległ i razem z nimi przyjechał na uroczystość wodowania kilku jednostek – bo gospodarką nie interesował się niemal ostentacyjnie.
Kwiatkowski się interesował.
Tak, i to jego determinacja jako niesłychanie wpływowego ministra przemysłu i handlu zdecydowała, że port w Gdyni najpierw dokończono, a potem zaczęto traktować nie tylko jako rozwiązanie problemu geopolitycznego, ale też silnik, koło zamachowe i wzór dla całej Polski.
Mamy w Polsce długą historię elit, które na kryzys reagowały zaciskaniem cudzego pasa
czytaj także
Jako analogię do Gdyni przywołujesz włoską Littorię – miasto zbudowane przez osadników z dalekiej prowincji na nowoczesnym planie, na osuszonych bagnach pontyjskich. Miasta były ze sobą w kontakcie, zestawiała je ze sobą prasa – to miały być twory geniuszu wodzów, Mussoliniego i Piłsudskiego. Ale Mussolini naprawdę się swoim wzorcowym miastem interesował, przyjeżdżał z wizytami gospodarskimi. A Piłsudski w ogóle. Jaki sens ma to porównanie?
Może pokazanie miasta, które faktycznie było politycznym dziełem Mussoliniego, sugerowało, że i Piłsudski inspirował rozwój Gdyni? Na pewno jednak Włochy stanowiły bardzo atrakcyjny wzorzec szybkiej modernizacji prowadzonej przez niedemokratyczne państwo. Co prawda nie aż tak peryferyjne jak Polska, ale też nie wielkie imperium. Włoski faszyzm pokazywał, że można wstać z kolan i wejść do pierwszej ligi. Oto społeczeństwo katolickie, rządzone silną ręką, dość biedne – wybija się na mocarstwowość. Takie porównanie było dla ówczesnej Polski bardzo pochlebne. W szczegółach oczywiście nie bardzo przystawało do rzeczywistości, ale w propagandowym skrócie mogło odgrywać swoją rolę.
Piszesz, że Gdynia miała być kierunkiem ucieczki do przodu dla Polski, ale że Polska w tę podróż zabrała siebie samą. Co to znaczy?
Jak mówiłem, Gdynia nie była laboratorium utopijnej, lepszej Polski, ale też na początku nie było takiej intencji. To się pojawiło wtórnie, kiedy Eugeniusz Kwiatkowski zdobył w rządzie pomajowym odpowiednie wpływy. Wtedy też wzrosły oczekiwania wobec miasta, ale były trochę nie do spełnienia, bo o kluczowe sprawy nie zadbano na początku. Co z tego, że powstał niezły plan urbanistyczny, skoro nie było instytucji, które byłyby zainteresowane jego wdrożeniem. A do tego ustrój miasta zmieniano co parę lat, ale zawsze nie nadążając za potrzebami.
czytaj także
Aż przykręcono miastu śrubę, czyli zlikwidowano samorząd. Piszesz, że nadmiar chaosu rodzi tęsknotę za zamordyzmem – ale czy wprowadzenie komisarza rządowego w Gdyni nie było raczej typowe dla polityki sanacji wobec miast?
Niestety akurat pod tym jednym względem Gdynia faktycznie stała się laboratorium przyszłości kraju, bo samorząd zlikwidowano tam wcześniej niż w innych dużych ośrodkach. W Gdyni komisarz rządowy zapanował już w 1930 roku. W tym sensie Gdynia była projekcją tego, jaka byłaby Polska przyszłości, gdyby wojna nie wybuchła: budowa zamordystycznego ustroju i dążenie do etnicznej jednolitości, które dokonywały się w warunkach symbiozy między reżimem sanacyjnym a kapitalizmem.
A czy poza ogólną tendencją do centralizacji był tam jakiś pomysł na rozwiązanie rzeczywistych problemów miasta?
Powody, żeby wprowadzić rządy komisaryczne, faktycznie istniały: niska ściągalność i tak przecież niewielkich podatków, potrzeba egzekucji długów wobec gminy i opanowania chaosu przestrzennego. Ustrój Gdyni w późnych latach 20. nie dopasował się do faktu, że była już dużym miastem, został odziedziczony po wsi i małym miasteczku. Radni Gdyni wywodzili się głównie spośród lokalnych przedsiębiorców i posiadaczy ziemi i pilnowali tylko swoich interesów. Dlatego właśnie podważali plany urbanistyczne, które uderzałyby w ich majątek i dochody – i dlatego na pierwszym etapie trzeba było pewnie ukrócić te tendencje. Tyle że zrobiono z tego normę.
Któryś z tych celów „sanacji”, czyli uzdrowienia ustroju, zrealizowano?
Komisarzowi Sokołowi udało się uzdrowić miejskie finanse, poprawić działanie administracji, wzmocnić miejski wydział planowania urbanistycznego. Paradoksalnie od czasu wprowadzenia rządowego komisarza plany dla Gdyni zaczęły powstawać w Gdyni zamiast, jak dotąd, w Warszawie. Urzędnicy odpowiadający za pozwolenia na budowę czy uzgadnianie projektów mieli poparcie centrali. A komisarzowi bardziej niż właścicielom działek dominującym w radzie miasta zależało, by Gdynia była zabudowana estetycznie i harmonijne.
A udało się uporządkowanie gdyńskich slumsów, względnie faweli? Tych wszystkich nazywanych orientalizująco „Chińskich Dzielnic”, „Meksyków” czy „Budapesztów”, tu z kolei przez skojarzenie z budami? Baraków stawianych na dziko lub przez ówczesne odpowiedniki patodeweloperów na ich działkach? Przeniesiono ludzi do cywilizowanych mieszkań?
O porządkowaniu można mówić chyba tylko w przypadku tzw. Chińskiej Dzielnicy, którą przeniesiono do Witomina, wsi na zachód od Gdyni, a obecnie dzielnicy miasta. Ale to wszystko działo się jeszcze przed rządami komisarza Sokoła – i oczywiście motywowane było względami reprezentacyjnymi, a nie socjalnymi. Trochę tak jak dziś, kiedy ubogich ludzi wysyła się byle dalej od centrum, do kontenerów czy baraków, słabo skomunikowanych, przez co nie mają jak poprawić swojego losu. Wówczas ich dzikie osiedle znajdowało się na pograniczu portu i przyszłego eleganckiego centrum, chodziło więc o to, żeby biedota nie pałętała się wśród lepszego towarzystwa. No i oczywiście, żeby te tereny odblokować pod zabudowę.
W Gdyni obiecanej czytamy o tym, że do 1939 roku domy czy bloki spółdzielcze stanowiły niewielką część budownictwa, choć w mieście powstała Gdyńska Spółdzielnia Mieszkaniowa wzorowana na żoliborskiej WSM i działało Towarzystwo Osiedli Robotniczych. Elita żyła w willach lub drogich kamienicach, przytłaczająca większość w ruderach lub wręcz prowizorycznych konstrukcjach, a dostępne mieszkania spółdzielcze, o przyzwoitym standardzie, były marginesem. Ale o Gdyni mówi się też – trochę jak o całej II Rzeczpospolitej – że po prostu zabrakło jej czasu. Czy trendy rozwoju obserwowane w latach 30. faktycznie sugerują, że gdyby wojna nie wybuchła, to miasto mogłoby bardziej przypominać optymistyczne futurystyczne wizje, jak choćby te ze Snu o Gdyni dyrektora Żeglugi Polskiej Juliana Rummla?
Zawsze warto dać kredyt zaufania – dlatego nigdy nie zakładałem z góry, że to by się nie udało, niemniej uważam, że bez wybuchu wojny sprawy szłyby raczej w tę samą stronę co w latach 30., czyli umacniania nierówności. Bo to one napędzały wzrost wyrażany w liczbach i warunkowały zamożność tych, którym się powodziło. Mimo że pod koniec lat 30. Gdynia niewątpliwie wypiękniała, dzielnice nędzy nie znikały, a z korespondencji urzędników miejskich wynika, że nie przewidywali ich zniknięcia w ciągu kolejnych lat. Wspomniałeś GSM czy TOR, ale mówimy przecież o budowie 100–200 mieszkań rocznie w ponad stutysięcznym mieście.
Czyli co, nie dałoby się? A może gdyby pojawił się tam większy przemysł, jak zakładano, to i wykształciłaby się jakaś arystokracja robotnicza, która nakierowałaby aspiracje ludzi w innym kierunku?
Taka grupa powstała już wcześniej, to dla nich miano budować schludne domki, a potem mieszkania w blokach. Chodziło o robotników wykwalifikowanych, z rodzinami, ustatkowanych i pewnych politycznie – państwo chciało ich kokietować, pozyskać jako lojalnych dla sanacji, zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego. Tyle że chodziło o dość wąskie grono, no i właśnie sprzyjające status quo, a nie takie, które organizowałoby ludzi do zmiany.
A jednak robotnicza PPS wygrała ostatnie przed wojną wybory, znowu prawdziwie samorządowe.
I to jest może najciekawsza zagadka gdyńskiej historii alternatywnej: co by się stało z tą mocą, którą wyzwoliła i zorganizowała wtedy PPS, odnosząc zwycięstwo w niełatwych przecież warunkach? Co by było, gdyby sanacja musiała podzielić się w mieście władzą? Może w warunkach względnie demokratycznej reprezentacji powstałaby szansa na zmianę układu sił. Może miasto zaczęłoby budować mieszkania komunalne na wielką skalę? W II Rzeczpospolitej to się zdarzało tylko w samorządach rządzonych przez socjalistów, bo endecy i piłsudczycy uważali, że miasto ma tylko uzbrajać tereny i przyciągać inwestorów.
Przy wszystkich zastrzeżeniach Gdynia jest wielkim wyjątkiem na tle II Rzeczpospolitej, porównywalnym chyba tylko z Centralnym Okręgiem Przemysłowym. W kraju wielkiego bezrobocia, długotrwałej stagnacji i deflacji, niemal rosła w oczach, a jej mit wydaje się nośny dla ludzi o bardzo różnych poglądach, którzy chcieliby zerwać z polskim „niedasizmem”. Czy to może być postępowy mit na dziś?
Gdynia rzeczywiście dowodzi, że można zrobić coś z niczego. Nawet w propagandzie budowy Portu Północnego w latach 70. bezustannie posługiwano się porównaniami do Gdyni, a Eugeniusz Kwiatkowski, po latach zapomnienia, z wielkimi fanfarami dostał od Edwarda Gierka Krzyż Komandorski z Gwiazdą.
Ten mit znakomicie działa też teraz w samej Gdyni. To miasto w początkach transformacji, zwłaszcza po upadku stoczni, dostało w kość, szybko jednak sobie poradziło, jakby dowodząc, że slogany o zaradności, przedsiębiorczości i otwartości na świat są prawdziwe. Mam wrażenie, że ta właśnie warstwa mitu – nie narodowa, lecz kapitalistyczna, napędza ducha współczesnej Gdyni, która chce się widzieć jako zachodnioeuropejskie miasto ludzi rzutkich, światowych i otwartych.
Państwo PiS czerpie z tej opowieści przy okazji planów budowy CPK, miasto Gdynia – budując kapitalizm i warunki dla inwestorów. A co z historii Gdyni powinni wyciągnąć postępowcy?
Mnie najbardziej chyba pociąga historia lewicy gdyńskiej, która pokazuje, że w społeczności, gdzie każdy jest skądś, gdzie więzi są słabe, a świadomość napływowych mieszkańców – różna, da się skutecznie działać, i to w warunkach zamordyzmu, a nawet odnieść wymierny sukces polityczny w wyborach. Można nie tylko skutecznie walczyć o władzę, ale zbudować kawał społeczeństwa obywatelskiego, bo sukcesem było nie tylko zdobycie głosów w roku 1939. W Gdyni wokół lewicy skrystalizował się prężny ruch spółdzielczy, sportowy, kulturalny i to jest bardzo krzepiąca historia.
Oczywiście wszystko zaczyna się i kończy na ludziach, więc gdyby po krwawo stłumionym strajku 1936 roku nie przyjechał tam Kazimierz Rusinek, wybitny działacz PPS, ze swoimi talentami organizacyjnymi, gdyby nie został przewodniczącym lokalnych struktur, to pewnie wiele z tego by się nie powiodło. A jednak się udało.
To czemu tego wszystkiego nie pamiętamy?
Działa siła przedwojennej propagandy, a Gdynia kapitalistyczno-zamordystyczna ma swoje imponujące materialne pozostałości. Te wszystkie luksusowe kamienice, sąd w mocno faszystowskim stylu… Można chodzić i podziwiać. A dorobek lewicy jest nieefektowny lub dziś niewidoczny, bo to była działalność, która nie wyrażała się w imponujących budowlach. Z drugiej strony na te luksusowe, modernistyczne kamienice można spojrzeć jeszcze z innej perspektywy.
Że polonizowaliśmy miasto przez jego europeizację? A germanizacja polegała na pielęgnowaniu zaściankowych staroci?
Tak, to jest pociągające nawet teraz. Właśnie dzięki temu dziedzictwu Gdynia robi dziś takie paradoksalne wrażenie… Polskie do szpiku kości miasto jest tak bardzo niepolskie, jeśli chodzi o przestrzeń, bo wszystko jest pudełkowe, schludne, skandynawskie, trochę taki modernistyczny Legoland.
Układ sił politycznych i klasowych to jedna rzecz, ale przecież sam Eugeniusz Kwiatkowski chciał Gdyni wielkiej, potężnej i nowoczesnej – i wielu jego współpracowników i podwładnych też. Czemu nie do końca wyszło? Zwłaszcza że państwo z czasem próbowało sprawować nad miastem coraz większą kontrolę?
Coraz bardziej zamordystyczne państwo to też nie była recepta na rozwój. Ręczne sterowanie przez Kwiatkowskiego pozwoliło przyspieszyć budowę portu, nadać kierunek, komisarz Sokół posprzątał po samorządowych poprzednikach, ale to nie może działać wiecznie. Zwłaszcza kiedy prawo jest niestabilne, ustrój chaotyczny, a procedury łatwo się obchodzi. Wyzłośliwiam się w książce, że Polska to jest jedna wielka uroczystość rodzinna, gdzie rządzą rodzinne klany i towarzyskie kliki.
Ale że bracia Kaczyńscy? Zakon PC?
III RP tego nie wymyśliła. Sanacyjną Polską rządziła legionowa „brać”, ale wśród nich bardzo wpływowi bracia Starzyńscy, Jędrzejewiczowie, mieliśmy braci Dreszerów, Piłsudskiego lansującego swego brata na ministra skarbu, choć był z zawodu sędzią i nie znał się na gospodarce. Mamy wreszcie Eugeniusza Kwiatkowskiego, który czuwał nad Gdynią, podczas gdy jego brat urzędował w polskim komisariacie w Wolnym Mieście Gdańsku.
Po śmierci Piłsudskiego namnożyło się wodzów: Kwiatkowski w gospodarce, Juliusz Poniatowski od rolnictwa, marszałek Śmigły-Rydz w wojsku, Józef Beck w dyplomacji – i każdy miał swoje księstwo udzielne. A jak to w księstwie, pod nimi był zastęp mikrowodzów. I rozwój takiej Gdyni zależał od tego, czy główny wizjoner akurat był w rządzie, czy poszedł w odstawkę.
Bo pomysłodawca-wizjoner musi mieć wpływy, inaczej jego świetne pomysły na nic się zdadzą?
Sam fakt, że budowa portu w Gdyni ruszyła z kopyta w 1926 roku, wynika z tego, że doszło do zamachu majowego, wcześniej co rusz przerywały ją spory z wykonawcą. Dopiero Kwiatkowski renegocjował kontrakty, a potem ściągnął inwestorów. Wcześniej był dyrektorem w Azotach w Chorzowie, do tego pod samym Ignacym Mościckim, więc znał wszystkich na Śląsku. I to on przekonał większych kapitalistów stamtąd, żeby inwestowali w infrastrukturę portową po to, by sprawnie wywozić węgiel, a przywozić rudę. I to się wydarzyło, bo mu zależało i miał sieć kontaktów.
czytaj także
Gdybyś został ministrem kultury albo miał dostęp do ucha jakiegoś ważnego Prezesa – to jaki pomnik postawiłbyś Gdyni albo gdynianom? O jakim sukcesie, albo jakiej obietnicy tego miasta jako wspólnota polityczna dziś w Polsce powinniśmy pamiętać?
Lubię praktyczne pomniki, takie jak szkoły tysiąclatki. Gdynia jest wygodna do życia, coraz bardziej zadbana i statystycznie coraz bardziej zamożna, a jednocześnie się wyludnia. To jest problem wielu polskich miast i myślę, że dopóki w centrach nie zacznie się znów budować dostępnych mieszkań, to zamienią się w dość martwe turystyczno-rentierskie enklawy. Budowałbym więc tanie, ale dobrze zaprojektowane mieszkania. Coś, co przedwojenna Gdynia zaniedbała, i coś, co współcześnie nie powstaje.
**
Grzegorz Piątek (1980) – pisarz, publicysta, krytyk, z wykształcenia architekt, znawca historii i architektury Warszawy. Opublikował m.in. książki Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego (za którą otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy), Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949 (finał Nike 2021) oraz Niezniszczalny. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy. Od kilkunastu lat pisze o architekturze, miastach i obyczajach do prasy (m.in. „Architektura-Murator”, „Gazeta Stołeczna”, „Gazeta Wyborcza”, „Salon”, „Dobre Wnętrze”, „Vogue Polska”). Współtworzył też wystawy, m.in. Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings (Złoty Lew na Biennale Architektury w Wenecji, 2008) i Dane warszawskie (Muzeum Warszawy, 2017). Jego najnowsza książka, Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939, ukazała się w październiku 2022 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B.