„Domy ponad chmury sięgają, a ludzi mrowie” – usłyszał w 1904 roku chłopski syn z Galicji Wschodniej na statku płynącym do USA. Na tym na pozór idyllicznym obrazie znajdują się i rysy: „Jak fabryki idą – jakoś się żyje i wszystko jest all right, a jak stoją – hard time, bieda i głód”.
W drugiej połowie XIX wieku i w początkach wieku XX do Stanów Zjednoczonych wyemigrowało ponad 2 miliony Polaków. Większość z nich wyruszyła za ocean z przyczyn ekonomicznych, nęcona wizją lepszego życia i olbrzymich możliwości zarobku.
„W listach, pisanych do krewniaków i znajomych w Polsce, roznoszono sławę tej mlekiem i miodem płynącej krainy. Dołączane do korespondencji przekazy pieniężne zawróciły do reszty głowy” – pisał pochodzący spod Bochni działacz socjalistyczny Władysław Fiszler, który wyemigrował do USA w roku 1886.
„Jak fabryki idą, jakoś się żyje”
Gdy w roku 1904 do USA wyruszał 18-letni Alfred Fiderkiewicz, zafascynowany socjalizmem chłopski syn z Galicji Wschodniej, na płynącym przez Atlantyk statku spotkał człowieka, który już dwukrotnie wcześniej był w Ameryce. „Zobaczycie Nowy Jork, to włosy wam na głowie dęba staną” – usłyszał od towarzysza podróży. „Domy ponad chmury sięgają, a ludzi mrowie”. Po chwili dowiedział się też jednak, że na tym na pozór idyllicznym obrazie znajdują się i rysy: „Jak fabryki idą – jakoś się żyje i wszystko jest all right, a jak stoją – hard time, bieda i głód”.
Po przybyciu na amerykański kontynent wielu imigrantów przekonywało się o tym na własnej skórze. Jeżeli ktoś znalazł stabilną pracę, mógł nie tylko sam się utrzymać, ale i nawet wspomóc zarobionymi pieniędzmi pozostawioną w Polsce rodzinę. Kto miał mniej szczęścia, tego niestety Ameryka pozostawiała samemu sobie.
Ten chwiejny los najemnego pracownika tak opisywał Jan Kozakiewicz, były poseł socjalistyczny do parlamentu austriackiego, który wyemigrował do USA w roku 1903: „Miliony ludzi, posiadających nieźle płatną robotę, ni stąd, ni zowąd zostaje wyrzuconych na bruk i długie miesiące wałęsa się bez zajęcia, przejadając te oszczędności, jakie mogli porobić. Kto nie zdążył nic odłożyć, ten w tej bogatej, »mlekiem i miodem płynącej« Ameryce narażony jest wprost na śmierć głodową, jeśli wcześniej z rozpaczy nie zwariuje lub życia sobie nie odbierze”.
Robotnicy borykali się z brakiem zabezpieczenia socjalnego, co w niewielkim tylko stopniu łagodzone było np. przez samopomocową działalność związków zawodowych. Justyna Budzińska-Tylicka, warszawska radna PPS, która odwiedziła USA w roku 1924, zwracała uwagę, że „gdy robotnika dotknie kalectwo, nawet podczas pracy, to każdy oddzielnie musi się prawować, w przeciwnym razie żyje kosztem własnych oszczędności, a otrzymuje tylko mały zasiłek od swojej prywatnej kasy związkowej, o ile do niej należy. O ubezpieczeniu na starość, o emeryturach, a tym bardziej o ubezpieczeniu od bezrobocia w Ameryce nie ma mowy”.
„Na fabrykantów nie ma prawa”
Z pracowniczej perspektywy cały system prawny Stanów Zjednoczonych wydawał się skrojony pod interesy bogatych. „Na fabrykantów nie ma prawa, żeby byli zmuszeni zaprowadzić urządzenia ochronne” – pisał w roku 1899 Marcin Górecki, chicagowski korespondent PPS-owskiej „Gazety Robotniczej”. Dodawał: „Okaleczały w fabryce robotnik lub rodzina zabitego może fabrykanta skarżyć o wynagrodzenie, ale fabrykant przy pomocy sprzedajnych adwokatów i sędziów prawie zawsze udowodni, że robotnik sam był swemu nieszczęściu winien i nic mu dać nie potrzebuje. Taka jest sprawiedliwość w Ameryce. Fabrykantom i kapitalistom wolno robotników wyzyskać, okaleczałych wyrzucić na śmieci, nieposłusznych wystrzelać jak psy”.
W innym artykule w „Gazecie Robotniczej” przeczytać można było, że amerykańscy kapitaliści uczynili z sądów „hamulec postępu społecznego”, a społeczeństwo otoczone jest tam „chytrze splecioną pajęczyną praw, którą bogaci przerywają jak osy i w której biedacy grzęzną jak muchy”.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Jesienią 1910 roku Stany Zjednoczone odwiedził Ignacy Daszyński, przywódca socjalistów polskich w Galicji. Ponad dwumiesięczny pobyt za oceanem pomógł mu wyrobić sobie opinię na temat panujących tam warunków.
W swych pamiętnikach zapisał, że „potęga kapitalizmu, a jeszcze bardziej jego niesłychane, drapieżne metody zwalczania idei socjalistycznych, możność ekspansji niebywałej z powodu wolnej ziemi i skarbów przyrody oraz wyzyskiwania Kanady i Meksyku, a także względnie wysokie zarobki robotnicze i rozwój instytucji demokratycznych – to wszystko razem stwarzało naiwne przeświadczenie w masie pracującej, że przed każdym robotnikiem stoi otworem droga do wzbogacenia się bezgranicznego!”.
Daszyński uważał, że amerykański system zmusza ludzi do skupiania się na partykularnych interesach i nie dopuszcza do upowszechnienia się idei opieki społeczeństwa nad jednostką. W świecie uczącym egoizmu trudno było o wykształcenie się tak pożądanego przez socjalistów poczucia wspólnoty klasowej.
Budzińska-Tylicka zwracała w swej relacji uwagę na tworzenie się w USA „warstwy pracowników-burżujów”. Zdarza się bowiem często, że gdy tamtejszemu robotnikowi, po latach wyrzeczeń i pracy w nadgodzinach, udaje się w końcu zarobić na własny dom i samochód, to nabiera on fałszywego mniemania o swej pozycji w społeczeństwie i przestaje czuć związek z gorzej sytuowanymi przedstawicielami klasy pracującej.
Według Daszyńskiego na szczycie drabiny społecznej w USA znajdowała się grupa najbogatszych przedsiębiorców, zmówionych ze sobą i zgrupowanych w różnego rodzaju trusty i kartele, zabezpieczające ich przed ekonomicznym ryzykiem. Uważał, że podejmowane przez amerykański rząd próby walki z tymi zmowami nie przynosiły efektów i „były czasami prostą komedią”.
Zygmunt Piotrowski, jeden z przywódców Związku Socjalistów Polskich w USA, który w roku 1921 wrócił do Polski i wkrótce wybrany został na posła na Sejm, mówił, że w Ameryce mamy do czynienia z jednej strony ze „światem podziemnych bandytów, z Alem Capone już w więzieniu”, a jednocześnie ze „światem rabusiów z Wall Street, z Pierpont Morganem jeszcze przed więzieniem”.
„I republikanie, i demokraci to partie kapitału”
Pomysły zmiany tego systemu budziły przerażenie i gwałtowną reakcję obrońców starego porządku. Piotrowski pisał, że proletariat amerykański jest „znany z konserwatyzmu” i że ogarnia go „strach paniczny na samą myśl o reformach społeczno-politycznych, godzących w gospodarkę kapitalistyczną”.
Warto zwrócić uwagę na reakcję, jaką w roku 1922 wywołała w USA wizyta Jędrzeja Moraczewskiego, byłego premiera „rządu ludowego”, odpowiedzialnego za reformy przeprowadzone w Polsce w pierwszych tygodniach niepodległości, takie jak np. ośmiogodzinny dzień pracy czy ubezpieczenia chorobowe. Po powrocie do kraju, w wywiadzie udzielonym PPS-owskiemu dziennikowi „Robotnik”, stwierdził: „Księża z ambon opowiadali o mnie, żem bolszewik, który uzbroił w Polsce wszystkie szumowiny społeczne i rozwydrzył do tego stopnia chłopów i robotników, iż ci żądają wielkiej zapłaty, a nic nie chcą robić”.

Tego typu zarzuty były za oceanem powszechnie formułowane pod adresem środowisk postulujących zmiany społeczne. Władysław Koniuszewski, amerykański korespondent polskiej prasy socjalistycznej, stwierdzał wręcz, że „bolszewizmem nazywa się w Ameryce wszystko to, co nie idzie na rękę kapitalistom”.
Nieprzychylnie wyrażali się socjaliści na temat głównych sił amerykańskiej polityki. Budzińska-Tylicka pisała, że: „i republikanie, i demokraci to partie kapitału, z tą tylko różnicą, że republikanie są bardziej prawicowi, a demokraci uwzględniają trochę szerzej interes państwowy”.
Najostrzejsze zarzuty padały pod adresem Partii Republikańskiej. Jan Kozakiewicz pisał, że całe jej rządy dowodziły, że jest ona „jawnym wrogiem” robotników. Niewiele łagodniej oceniano jednak demokratów. Jak twierdził Kozakiewicz, „kiedy robotnicy są im potrzebni, mówią o swej dla nas przyjaźni i obiecują wszystko, czego tylko zapragniemy. Ilekroć wychwalają swój program, zawsze głoszą o sprawiedliwym podziale bogactw, o niezbędności ministerium pracy, o rządach ludowych i tym podobnych pięknych rzeczach. Niestety wszystko to są baśnie, bo demokraci, kiedy dochodzili do władzy, okazywali się stronnikami nie robotników, lecz kapitalistów. O zniesieniu wyzysku kapitalistycznego nie chcą demokraci słyszeć. Pragną tylko, żeby ten wyzysk był »uczciwy«”.
„Wtrącają się do wszystkich interesów świata”
Krytykę budziła także polityka zagraniczna USA. „Dziwni to ludzie” – pisał w roku 1927 senator PPS Stanisław Posner, zwracając uwagę na to, że Amerykanie „wtrącają się do wszystkich interesów świata”, a jednocześnie twierdzą, że sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest wyłącznie ich własną wewnętrzną sprawą. Dodawał szyderczo, że wedle amerykańskiej filozofii Europa może na USA tylko „patrzyć, podziwiać i milczeć”.
Bardzo złe wrażenie robiły amerykańskie media, które Ignacy Daszyński nazywał po prostu „okropnymi”. Moraczewski ostrzegał, że nagminnie kłamią i fabrykują nieprawdziwe informacje: „Uprzedzam, że wywiadów umieszczonych w prasie amerykańskiej nie należy brać na serio. A to z tego powodu, że przy wszystkich innych swoich zaletach dziennikarze amerykańscy posiadają i tę zaletę, że piszą wywiady z ludźmi, z którymi nigdy nie rozmawiali”.
Faszystowskie Stany [fragment „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych”]
czytaj także
W oczy rzucał się wszechobecny rasizm. Ignacy Daszyński napisał po powrocie z USA, że słynna amerykańska tolerancja dotyczy tylko rasy białej. Za to „murzyni byli traktowani w dziki nieraz i okrutny sposób, »żółtych« do kraju nie wpuszczano, a Indianie zostali faktycznie wyniszczeni”.
Rasowa dominacja leżała tu zresztą u fundamentów państwa. Jak podkreślał Kozakiewicz: „z rzeczywistymi gospodarzami »nowego świata« – z czerwonoskórymi Indianami nie liczono się zupełnie”.
Justyna Budzińska-Tylicka dodawała, że rasizm łączy się z USA z uciskiem klasowym. Czarni Amerykanie, reprezentujący w głównej mierze masy proletariackie, byli pomimo zniesienia niewolnictwa ciągle „bardzo prześladowani i ujemnie wyróżniani”. Wskazywała też na brak ich reprezentacji w ciałach przedstawicielskich. „W Senacie zasiada 1 Indianin, a 12 milionów Murzynów nie ma ani jednego przedstawiciela w parlamencie” – pisała w roku 1924 i wyjaśniała, że odpowiada za to „świadomie tendencyjna ordynacja wyborcza”.
Amerykański szowinizm nie ograniczał się jednak tylko do kwestii koloru skóry. Dotykał on również środowisk imigranckich, w tym i Polaków. Jak w roku 1894 alarmował Władysław Fiszler, „opinia amerykańskiej prasy burżuazyjnej o tyle odnosi się przyjaźnie do emigracji polskiej, o ile Polak-najmita ma skromne wymagania. Wiele gadzinowych organów tytułuje emigrację polską jako »hordę dzikich, krwiożerczych mieszkańców wschodu Europy« i uważa ją za niepożądany nabytek dla narodu Stanów Zjednoczonych”.
Alfred Fiderkiewicz, który wrócił do Polski w roku 1922, relacjonował, że w Ameryce powszechne są uprzedzenia narodowe i mamy tam do czynienia ze „stałym zaszczepianiem jadu zgnilizny w psychikę ludzką”, czego świadectwem jest choćby kultura masowa. Przytaczał przykład kabaretów, w których kultywowano stereotypy i np. stale przedstawiano „Żyda jako handlarza żywym towarem, Murzyna jako gwałciciela białej kobiety, z brzytwą gotową do poderżnięcia gardła, Włocha z nożem w zębach, Polaka z maczugą, Greka w postaci złodzieja”.
„Powiał wiatr reform społecznych”
Oczywiście socjaliści nie malowali amerykańskiej rzeczywistości wyłącznie w czarnych barwach. Oprócz często podkreślanej kwestii wysokości płac roboczych wskazywali też na szeroki zakres procedur demokratycznych w życiu politycznym.
Korzystnie wypadały również niektóre różnice kulturowe. Fiszler pisał choćby, że „klasy uprzywilejowane w Stanach Zjednoczonych nie mają tego hańbiącego godność ludzką lekceważenia dla prostego robotnika, a przynajmniej boją się okazywać go publicznie”. Justyna Budzińska-Tylicka wskazywała także na powszechny charakter bezpłatnej edukacji. W roku 1928 PPS-owski „Robotnik” podkreślał, że pomimo wielowiekowego zapóźnienia z powodu niewolnictwa odsetek analfabetów wśród czarnych Amerykanów jest niższy niż w społeczeństwie polskim.
Duże uznanie wzbudziły reformy przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych podczas prezydentury Franklina Delano Roosevelta. Realizowany od roku 1933 program Nowego Ładu, stanowiący odpowiedź na kryzys gospodarczy, wprowadzający m.in. płacę minimalną i ubezpieczenie od bezrobocia, postrzegali socjaliści jako historyczny zwrot w polityce amerykańskiej.
„Robotnik” pisał w roku 1936, że rządy Roosevelta są przełomowe i kierują USA „na tory istotnej demokracji. Po raz pierwszy w dziejach Stanów Zjednoczonych zmuszono przedsiębiorców do uznania organizacji robotniczych i ich praw. Po raz pierwszy ukrócono bezgraniczną samowolę i dyktaturę kapitału. Powiał wiatr reform społecznych. W kraju najwyżej rozwiniętego kapitalizmu robotnik po raz pierwszy poczuł się obywatelem”.
Działania Roosevelta były możliwe, bo straszliwy kryzys, naznaczony masowymi bankructwami i zamykaniem fabryk, wstrząsnął fundamentami USA. Osiągnięto moment, w którym, jak pisał Piotrowski, proletariat zaczął tracić „wiarę w nieomylność i genialność kapitalizmu, w prywatną własność”.
Poseł PPS przestrzegał jednak przed formułowaniem zbyt daleko idących oczekiwań, jeżeli chodzi o możliwe zmiany społeczne w Stanach Zjednoczonych. W jego opinii Roosevelt zastosował „mocne lekarstwa”, bo „zdawał sobie sprawę, że słabsze narkotyki nic tu nie wskórają”. Nie zrobił tego jednak, by zbudować nowy ustrój, tylko po to, by spróbować ocalić ten istniejący: „Roosevelt jest rzecznikiem prywatnej własności, stoi na gruncie kapitalistycznej gospodarki, ale zreformowanej i przystosowanej do zmienionych warunków i wymogów. Sam się łudzi, że można ludzkość wyzwolić z pęt kryzysu, nie ruszając podstaw kapitalizmu”.
Zrozumiała była więc obawa co do stabilności kursu wytyczonego przez Nowy Ład. Potęga i wpływy amerykańskich kapitalistów oznaczały ciągłe ryzyko, że reformy zostaną zatrzymane, a zamiast nich nastąpi za oceanem „fala powrotna reakcji i ucisku”.
Dalsze wydarzenia potwierdziły wstrzemięźliwe oceny co do szans na społeczną przebudową Stanów Zjednoczonych. Amerykańscy reformatorzy nie podjęli próby zmiany ustroju, co najwyżej na różne sposoby starali się przystosowywać gospodarkę kapitalistyczną do zmieniającej się rzeczywistości. A spoglądając na bieżącą sytuację, socjalistyczni komentatorzy sprzed stulecia doszliby pewnie do wniosku, że w USA zaczyna się właśnie kolejna „fala reakcji”.
**
Przemysław Kmieciak – z wykształcenia politolog, z zawodu księgowy, z zamiłowania historyk na trudnym odcinku popularyzacji dziejów polskiej lewicy.