Czy serial dokumentalny o narkotykach, gdzie policjant jest kowbojem, czarny diler zamaskowanym zbójem, a uzależnieni zombioidalną masą, to najgorsze, co można sobie wyobrazić w 2018 roku?
Dope to serial dokumentalny wyprodukowany przez Netflix. Pierwszy, czteroodcinkowy sezon miał swoją premierę pod koniec 2017 roku. Drugi, równie krótki, tydzień temu. Co znaczy Dope? „Ludzie, którzy nie mają styczności z narkotykami, określają tak marihuanę. Ludzie, którzy palą marihuanę, mówią tak na heroinę. Słowo używa się, żeby podkreślić, jak bardzo coś jest dobre”. Oraz „Według starych ludzi: marihuana. Według ludzi z Południa: metamfetamina. Według ludzi z Północy: heroina. Dope może wyrażać również, że coś jest zajebiste”. Czyż nie są piękne te definicje Urban Dictionary?
Po polsku pewnie najlepiej byłoby powiedzieć „towar”. Serial Dope jest w każdym razie o narkotykach we współczesnej Ameryce. Najważniejsze jednak, żeby zaznaczyć, że Netfliksowy serial bynajmniej nie jest zajebisty. W zasadzie jest tak zły, że gdyby istniał jakiś soczysty antonim słowa „zajebiście”, należałoby go tutaj użyć. Tak pierwszy, jak i drugi sezon jest najgorszym serialem, jaki wyprodukował czerwono-czarny dostarczyciel kontentu na laptopy, telewizory, smartfony i tablety.
Wojna światowa, ale amerykańska
Teatr wojny z narkotykami nie znajduje się w jakimś jednym miejscu, które można byłoby geograficznie określić. To nie jest wojna w Syrii ani we wschodniej Ukrainie, to bez wątpienia jest wojna światowa – od bieguna do bieguna, z błogosławieństwem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nie byłoby jednak nadużyciem stwierdzenie, że war on drugs to produkt amerykański. I to amerykański na wskroś, tak jak broń palna, 4 lipca, Święto Dziękczynienia i Donald Trump. W końcu to Amerykanin Harry J. Anslinger lobbował jako pierwszy za kryminalizacją marihuany. Nie kto inni jak Amerykanie rozpętywali kolejne akty tej wojennej tragedii: Richard Nixon jako surowy ojciec narodu w 1969 i Nancy Reagan jako dobrotliwa matka namawiająca dzieci, żeby „powiedziały NIE narkotykom” kilkanaście lat później.
czytaj także
Od emisji ostatniego odcinka kultowego serialu HBO The Wire mija w tym roku dekada. Co bardziej sentymentalni krytycy pewnie uważają, że scenarzyści tego telewizyjnego klasyka powiedzieli już wszystko, co można powiedzieć o narkotykowej branży. W ciągu tych dziesięciu lat zmieniło się wiele, ale jedna rzecz pozostała stabilna: narkotyki wciąż się czytają, oglądają i klikają. Sprzyja temu sytuacja polityczna. W Ameryce w tym samym czasie kolejne stany głosują za legalizacją rynku konopnego i dziesiątki tysięcy ludzi umierają na skutek przedawkowania opioidów. Na świecie otwierane są kolejne bezpieczne pokoje konsumpcyjne (gdzie użytkownicy przy asyście pielęgniarki mogą przyjąć substancję psychoaktywną), podczas gdy na Filipinach dochodzi do bezprecedensowych masowych morderstw na dilerach i użytkownikach metamfetaminy. Dlatego nie dziwi, że Netflix postanowił ulokować swoje zasoby i zainteresowania właśnie w obszarze dragów.
czytaj także
Najpierw reanimował dogorywający gatunek kina gangsterskiego w trzech sezonach serialowego hitu Narcos, a później, idąc za ciosem, zabrał się za dokumenty: nominowany do Oscara film Heroin(e) (o kobietach pracujących z osobami uzależnionymi) i właśnie Dope (przegląd problemów świata dilerów, użytkowników i policji).
Heroin(e) to laurka poświęcona kilku kobietom – komendantce straży pożarnej, sędzi i wolontariuszce. Wszystkie twierdzą, że pomagają uzależnionym. Na czym ta pomoc polega? W bogatym repertuarze wolontariuszki jest na przykład jeżdżenie w nocy po mieście i przekonywanie kobiet sprzedających usługi seksualne, żeby zeszły ze ścieżki grzechu. Ot, taka amerykańska wersja „księdza Marka nawracającego prostytutki” na drodze krajowej pod Częstochową.
Z kolei w Dope poznajemy głównie reprezentantów służb (szeryfów, policjantki, łowców nagród) oraz dilerów i producentów tytułowego towaru. Dopiero w ostatniej kolejności samych użytkowników.
W pierwszym sezonie autorzy serialu zabierają widzów do Oakland, Baltimore i Meksyku, żeby wrócić w ostatnim odcinku do „światowej stolicy morderstw”, czyli Chicago. Ekipa filmowa towarzyszy gangsterom średniego i niskiego szczebla w bandanach i przypakowanym policjantom w kewlarowych kamizelkach. Widzowie dowiadują się, jak się przerzuca narkotyki przez pilnie strzeżoną granicę na południu i jak wygląda życie na ostatniej prostej do „złotego strzału”, czyli śmierci z przedawkowania.
Cztery odcinki drugiego sezonu, wpuszczone do sieci 20 kwietnia, to wycieczka na Karaiby, metamfetaminowa historia z Indiany o wiele mówiącym tytule Jesteś na to zbyt niewinna, dilerzy handlujący MDMA w Detroit oraz stolica trapu, czyli Atlanta.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
„It is fake as fuck”
Zacznijmy od problemów niewielkiego kalibru – chociaż z serialu wiemy, że nawet najmniejszy kaliber w niewłaściwych rękach (np. rękach czarnych zamaskowanych dilerów, równie groźnych jak bohaterowie bajki Scooby-Doo) może być śmiertelny.
Śródtytuł zaczerpnąłem z wątku na Reddicie, gdzie zatroskany widz opisuje, jak wadzi się z ojcem w sprawie wiarygodności scen przedstawionych w tym serialu dokumentalnym. Ojciec uważa, że to podstawieni aktorzy opowiadają niestworzone historie do kamery, więc syn zaczął wątpić i postanowił zasięgnąć wiedzy u ludności tubylczej internetu. To dość ryzykowny ruch, bo przecież wiadomo, że ludność internetowa ma w zwyczaju produkować treści wątpliwej jakości analitycznej i naukowej, jak choćby godziny wykładów o spisku iluminatów w produkcjach Disneya. Jednak nikomu, kto podjął trud zapoznania się z chociażby jednym odcinkiem Dope, nie trzeba tłumaczyć, skąd wynikają wątpliwości skołowanego syna.
Dokument nakręcony jest w konwencji policyjnego reality show. Kamerzyści znajdują się w samym środku akcji przez cały, blisko 50-minutowy odcinek. Trochę jakby każda scena miała wykrzyczeć widzom: „Byliśmy tam! W samym środku tego dramatu!”.
Materiały nakręcone w czasie obserwacji przeplatają się z rozmowami nagranymi na spokojnie, przy dobrym oświetleniu. Wywiadu udziela na przykład facet podpisany jako undercover cop (tajny agent policji). Kto jak kto, ale akurat dilerzy handlujący na skrzyżowaniach w Baltimore to chyba oglądają Netfliksa (ich praca to w ogromnej mierze czekanie i obczajanie ekranu smartfona), więc mogą sobie odpalić serial Dope i rozpoznać swojego lokalnego undercover cop.
Pytanie, czy w produkcji oznaczonej jako najprawdziwsze non-fiction oglądamy rzeczywiście twarz głęboko zakonspirowanego gliniarza czy aktora, jest jednak istotne i pochodzi z innego porządku niż rozważania, czy to możliwe, żeby Chev Chelios, bohater filmu akcji Adrenalina, przeżył skok z helikoptera bez spadochronu.
Najbardziej kompletną listę błędów, przekłamań i scen co najmniej wątpliwych znalazłem na Twitterze. Skomponował ją (jeśli wierzyć opisowi konta) ekspert od cyberbezpieczeństwa cierpiący zdecydowanie na nadmiar wolnego czasu, Asher Langton. Mała próbka: w jednym z pierwszych odcinków pojawia się stolik z okna i pustaków na melinie w Baltimore; dziwnym trafem kilka scen dalej zamaskowany diler w innej miejscówce dzieli sobie towar dokładnie na tym samym stoliku. Albo w stanie Maryland funkcjonuje jakiś żulerski odpowiednik IKEI dla heroinistów i dilerów, albo Netflix miał poważnie ograniczony budżet na rekwizyty.
Netflix's new "documentary" Dope didn't have a big enough prop budget. pic.twitter.com/9CGSqxjw6K
— Asher Langton (@AsherLangton) December 29, 2017
Langton wyzłośliwia się dalej na bezsensowne podpisy, które w założeniu mają objaśniać widzom spoza tematu, o czym mówią bohaterowie. Możemy dowiedzieć się na przykład, że „80% użytkowników heroiny uzależnia się poprzez opiaty”. Pozwolę wyjaśnić sobie małą niespójność – to trochę tak, jakby powiedzieć, że „80% osób pijących wódkę uzależnia się przez picie alkoholu”. Szczerze podziwiam zaangażowanie, którym wykazał się cyberekspert Langton. Skonfrontował kozaczenie jednego z serialowych bohaterów-dilerów, opiewającego swoją kolekcje rzekomo wyjątkowej broni. Otóż okazuje się, że pistolety i karabiny z dumą prezentowane filmowcom Netfliksa można spokojnie znaleźć na necie i jest to broń gównianej jakości. I tak dalej, i tak dalej.
Nawet jestem w stanie zrozumieć, że ze względu na ochronę tożsamości wywiadowanych niektóre sceny trzeba było „odegrać”, a gość od arsenału może po prostu chciał się posadzić do kamery, więc nie jest to wina producentów Netfliksa. Ale w takim razie chciałbym dostać o tym wyraźną informację – czy rzeczywiście słyszę opowieść faceta pracującego na ulicach Baltimore, czy pierwszy lepszy typ z łapanki w skarpecie na głowie cytuje wypowiedzi zebrane od prawdziwych dilerów (zredagowane, poddane obróbce, selekcji). Autorzy dokumentu markują styl „po bandzie” na pierwszej linii frontu i nie tłumaczą nawet z grubsza metody, którą uzyskali te niezwykle ekskluzywne wywiady. Trudno się dziwić, że wrażenie, jakie pozostaje, sprowadza się do konstatacji „it is fake as fuck”.
A gdybym chciał być jeszcze bardziej złośliwy, to powiedziałbym, że oglądając mrożące krew w żyłach PRAWDZIWE sceny z życia dilerów, czułem się, jakbym wrócił do wieczorów z docudramą Detektyw z Krzysztofem Rutkowskim w roli głównej. Wszystko było niby surowe, prawdziwe i brutalne, ale też wszyscy wiedzieliśmy już, że reality show nie istnieje, Big Brother to ściema, a Krzysztof Rutkowski pewnie kręcił kilkanaście dubli, zanim legendarne „Czy ty wiesz, z kim tańczysz?” siadło jak należy.
Chcę Wstąpić Do Policji
Nieścisłości, podkręcanie rzeczywistości, balansowanie między fikcją a reportażem to nie są błahe problemy, ale ośmioodcinkowemu dokumentowi można postawić niestety dużo poważniejsze zarzuty. Wsłuchując się w głos narratora, wybranego ewidentnie w castingu na „faceta, który tonem twardziela opowie historię tragedii”, miałem nieodparte wrażenie, jakbym słyszał dokładnie to samo, co szuflują w innych scenach naładowani adrenaliną gliniarze. W ostatnim odcinku łowca nagród (w Stanach funkcjonuje zawód bounty hunter, najemnika zajmującego się łapaniem osób poszukiwanych przez wymiar sprawiedliwości) z rozbrajającą szczerością opowiada, że latanie za zbójami z gangu Bloods daje mu takiego samego kopa jak narkotyki.
Nie mam problemu z tym, żeby do serialu włączyć sceny, w których policjanci traktują ludzi chorujących na uzależnienie jak nic niewartych „ćpunów”. Jeśli tak jest, to obowiązkiem dokumentalistów jest to pokazać. Autorzy Dope zdecydowali się jednak wprowadzić narratora – obiektywny głos z offu, który ma dostarczyć obiektywnej wiedzy o tym, jak obiektywnie jest.
A co słyszymy od pana narratora? Policja aresztuje za posiadanie gościa, który ledwo kontaktuje, bo przez ostatnie kilka dni nie śpi, tylko pali kryształy metamfetaminy. Narrator komentuje: „Może czas spędzony w więzieniu sprawi, że rzuci nałóg”. Wolałbym się dowiedzieć od tego wszechwiedzącego twardziela, jaką skuteczność w leczeniu uzależnienia ma zamykanie ciężko chorych ludzi. Ktoś wykonał te badania, ktoś to sprawdził.
Ta scena to tylko wierzchołek góry lodowej. Z surowych, ojcowskich komentarzy narratora dość łatwo można zrekonstruować wyobrażenie twórców o wojnie z narkotykami i samych narkotykach. To takie substancje niemal alchemiczne, zmaterializowane zło, które pcha całe społeczności (najczęściej niebiałe) na skraj upadku i odczłowieczenia (inny z moich ulubionych cytatów: „Kiedy z dzielnicy wyprowadzili się ludzie, wprowadzili się dilerzy”).
Użytkownicy nie mają tutaj żadnej podmiotowości (poza jedną bohaterką z Indiany, która dostaje trochę więcej czasu ekranowego), są przegrani, już po drugiej stronie. Więcej mają wspólnego z Tolkienowskim Gollumem niż z realnymi uzależnionymi, z którymi miałem okazje rozmawiać osobiście. Dilerzy są z kolei opętani żądzą władzy, hajsu, zupełnie zdemoralizowani; to kolejni straceni dla porządku „normalnego”, „porządnego” świata.
Natomiast prawdziwi główni bohaterowie serialu, gliniarze i funkcjonariusze innych służb, są współczesnym odpowiednikiem rycerzy stojących na straży niewinności, czystości i porządku. Ryzykują życiem, są honorowi i przejęci losem świata. Nie wiem, ile razy pada w serialu jakaś wersja stwierdzenia: „Udało się. Jednego dilera mniej. Jeśli uratowałem przez to chociaż jednego dzieciaka, to mogę być z siebie dumny”.
W sieczce eksperckich narracji pisanych zza biurka, z wysokości akademickich katedr czy z głębin wygodnych redakcyjnych foteli materiał z samego serca rzeczywistości może się wydawać czymś wyjątkowo atrakcyjnym. Przecież właśnie na tej dynamice udało się dokumentalistom VICE’a zbudować swoją medialną pozycję. Zabranie kamery pod pachę, wrzucenie jej w okopy wojny nie zwalnia jednak ze zrobienia researchu.
Jeśli trudno wyobrazić sobie to w warunkach amerykańskiej war on drugs, to polecam sprawdzić, czy taka metoda działa na bardziej konwencjonalnej wojnie. YouTube zapchany jest nagraniami z kamer przytroczonych do żołnierskich hełmów na współczesnych konfliktach wojennych. Polecam obejrzeć sobie nagrania z Donbasu. Jeśli ktoś jest w stanie powiedzieć coś sensownego o wojnie we wschodniej Ukrainie na podstawie kilku minut filmu z walenia na oślep z kałacha i jaraniu szlugów w okopie, to gratuluję.
Będzie tylko gorzej
Czy stereotypowy serial dokumentalny (o ile jest to w ogóle dokument) o narkotykach, gdzie policjant jest kowbojem, czarny zamaskowanym zbójem, a uzależnieni zombioidalną masą, to najgorsze, co można sobie wyobrazić w 2018 roku? Słyszeliście pewnie o morderstwach osób uzależnionych od metamfetaminy na Filipinach. Amnesty International i Human Rights Watch dowiodły swoimi śledztwami, że prezydent Duterte autoryzował dziesiątki tysięcy zabójstw. Co robi Netflix? Zaprasza do produkcji serialu o filipińskiej policji i narkotykach Brillante Mendozę, reżysera, który publicznie popiera politykę Duterte, a antynarkotykową krucjatę uważa za konieczną. Serial nie jest jeszcze dostępny dla polskich użytkowników serialowej platformy.
czytaj także
Kilka tygodni temu na stronach „Krytyki Politycznej” Emilia Konwerska rozpływała się nad rewolucyjnością i progresywnością seriali ze stajni Netfliksa. Pisała nawet, że „Netflix rozpierdoli system, proszę państwa”. Ja tam nie wiem, czy rozpierdoli czy nie, ale wolałbym jednak chyba, żeby zajął się tym rozpierdalaniem ktoś inny. Bo nie chciałbym żyć w świecie prostackich wyobrażeń autorów Dope.