Trudno zrobić serial komediowy, w którym komizm bierze się z zażenowania, kiedy rzeczywistość za oknem już dawno przerosła wyobrażenia twórców o tym, co jest naprawdę krindżowe.
Zacznijmy od tego, że nie jest to serial tak zły, jak sugerowały jego zwiastun, grafiki promocyjne przypominające reklamę jesiennej ramówki TVN-u czy wątpliwa realizacja obiecującego pomysłu marketingowego z wykorzystaniem fikcyjnych profili na LinkedInie. (Umówmy się: menadżer udzielający ze śmiertelną powagą skrajnie złych porad w obszarze zarządzania to po prostu typowy użytkownik LinkedIna).
The Office PL to w końcu licencjonowany produkt oparty na wielokrotnie sprawdzonej matrycy, którą stanowi brytyjski sitcom Ricky’ego Gervaisa i Stephena Merchanta, absolutny kanon tzw. cringe comedy i być może największy gwóźdź do trumny śmiechu z puszki. W ramach międzynarodowej franczyzy przepisuje się go i rozwija od niemal 20 lat, na czele z niezwykle popularną wersją amerykańską, którą kojarzycie, nawet jeśli nigdy jej nie widzieliście, dzięki memom i gifom z komentarzy na Facebooku. Czy dałoby się to zniweczyć? A czy da się zepsuć Randkę w ciemno, Familiadę albo Jersey Shore? (Ok, Jersey Shore nie da się zepsuć także z innego powodu).
czytaj także
Mamy więc przeciętne miasto (Siedlce), w nim niewielkie biuro niczym niewyróżniającej się firmy (Kropliczanka – producent wody), a w biurze garstkę z pozoru zupełnie nieciekawych antybohaterów, którzy z bólem pleców i nudą wymalowaną na wbitych w monitory twarzach brną przez codzienną rutynę swoich niskopłatnych etatów, odliczając godziny do fajrantu, dni do weekendu, tygodnie do urlopu, przeklinają w duchu przełożonego, spiskują przeciw innym pracownikom, kontemplują akcydentalny mimetyzm plamy na ścianie. Ot, zwyczajna praca.
Przykre wrażenie, jakie wywołuje ten realizm, nie byłoby zapewne tak dojmujące, gdyby nie pseudodokumentalny sposób filmowania. The Office – podobnie jak Zelig czy Borat – jest mockumentem. Dla sitcomu, do jakiego zdążyliśmy się przyzwyczaić, stanowi to fakt o rewolucyjnej doniosłości. Oznacza on zerwanie z teatralną proweniencją tej formy komedii, a zatem zniesienie przestrzennego podziału na widownię (kamerę) i scenę (plan). Nieobecność autentycznej czy tylko pozorowanej publiczności to koniec słyszanych zza kadru salw śmiechu, które terroryzowały nas społecznym dowodem słuszności, narzucając „prawidłową” reakcję na serialowe dowcipy i gagi. Miejsce śmiechu z puszki zajął największy koszmar telewizyjnej rozrywki: krępująca cisza.
W całym The Office żarty najczęściej kwitowane są pełnym konsternacji i zażenowania milczeniem bohaterów. Ich oczy zamiatają wzrokiem sufit, a dłonie mimowolnie wędrują do czoła. Riposty padają rzadko i niezgrabnie. Bywa, że przybierają formę liścia na twarz albo wściekle warkniętego „asshole”. A śmiech? Owszem, zdarza się, zwykle jednak nie wynika z autentycznego rozbawienia. Śmiechem próbuje się zdobyć pozycję, zawiązać sojusz, potwierdzić własny wizerunek lub – trochę jak w tradycyjnym sitcomie – po prostu sygnalizuje się dowcip. Tyle tylko, że tutaj chichot jest wymuszony, samotny i należy do autora żartu. Tak właśnie rodzi się cringe. (Notabene wspólne, naturalne rozbawienie stanowi oznakę prawdziwego porozumienia i od początku wyróżnia kiełkujący wątek miłosny).
Niektórych peszy obecność kamery w biurze, inni traktują ją raczej obojętnie. Siła napędowa serialu bierze się jednak z reakcji, w jaką obiektyw wchodzi z niebotycznymi pokładami narcyzmu głównego bohatera. Efektem są niemal zawsze popisy, które sytuują się w skali od żałosnych po autentycznie szokujące i nieustannie chybiają celu, jakim jest szczera admiracja. Brytyjski David, amerykański Michael, polski Michał – każdy z nich chce przede wszystkim być podziwianym. Cringe natomiast bierze się między innymi z tego, jak uparcie wypierają fakt, że nie są nawet szanowani, a każda próba zdobycia popularności tylko ich od niej oddala.
Wydaje się, że cringe, to osobliwe poczucie dyskomfortu i zapośredniczonego zawstydzenia – jak skrępowanie, które odczuwamy, gdy ktoś w naszej obecności robi z siebie durnia – zawsze opiera się na jakimś dysonansie. W przypadku Davida, Michaela, Michała zachodzi on również między brakiem naturalnej charyzmy a formalną pozycją, jaką zajmują oni w hierarchii firmy, czy też między zwyczajowym rozumieniem odpowiedzialności wpisanej w stanowisko kierownicze a jej niezrozumieniem u bohaterów, czy wreszcie między tym, co społecznie akceptowalne, a tym, co uznajemy za rasizm, seksizm, mobbing.
Prawdziwym dramatem Davida/Michaela/Michała nie jest jednak sam roztaczany przez nich cringe, lecz idące z nim w parze osamotnienie. Nie licząc cynicznego lizusa Garetha/Dwighta/Darka, szef nie ma w biurze żadnego sojusznika, a jego życie towarzyskie poza pracą zdaje się nie istnieć. Co istotne, nie sprzyja mu również ekipa filmowa. Gdyby było inaczej, ujęcia kończyłyby się wraz z wypowiedzią, kamera nie wyławiałaby zdezorientowanych twarzy, kłopotliwa cisza przepadałaby w montażu. Gdyby podejście do stylistycznych rozwiązań było nieco bardziej konwencjonalne, The Office nie byłoby tak zabawne i być może również nie tak gorzkie.
Polska wersja niby ma to wszystko: są zmieszane spojrzenia w kamerę, momenty niezręcznej ciszy i jeszcze mniej fortunne próby jej zagłuszania, jest cringe. Jednocześnie nie potrafię pozbyć się wrażenia, że to zaledwie rekonstrukcja – oparta na zbyt mechanicznych powtórzeniach, lekceważąca istotne niuanse, wzbogacona o często chybione pomysły, skrojona z przesadną ostrożnością pod możliwie najszerszą grupę odbiorców. Porównania z oryginałem narzucają się same i nie mogą być dla polskiej wersji łaskawe.
Wróćmy do głównego bohatera. Odgrywający go Ricky Gervais (wersja brytyjska) i Steve Carrell (amerykańska) to wybitni aktorzy komediowi. Do roli Davida/Michaela predestynuje ich zresztą nie tylko talent, ale i fizjonomia – obaj są raczej niscy, co najwyżej przeciętnie atrakcyjni, Gervais także nieco korpulentny. Typowo biurowy gajer daje ich bohaterom +10 do pospolitości.
O uwagę muszą więc zabiegać inaczej – są natarczywi, ekspansywni, zajmują dużo ekranowego czasu i przestrzeni. Ich zachowanie nierzadko przekracza granicę przemocy, co zwłaszcza w przypadku Davida wydaje się w pełni zamierzone. Brakuje im inteligencji – zarówno emocjonalnej, jak i tej zwykłej – oraz życiowej mądrości, za to ich żarty zdradzają spore zorientowanie w popkulturze. Być może to właśnie ją należałoby winić za ich parcie na szkło, chorobliwe aspiracje czy osobliwe rozumienie popularności.
W porównaniu z Davidem i Michaelem nasz Michał Holc (Piotr Polak) stanowi postać pozbawioną siły, głębi i wiarygodności. Jeżeli twórcy muszą się chwytać „śmiesznego” krawata i szelek, to znaczy, że bohater sam w sobie nie jest wystarczająco wyrazisty, albo uparli się, by Michał już na pierwszy rzut oka był jedynie infantylnym i w sumie zupełnie niegroźnym błaznem. Tak właśnie traktują go podwładni, bo w istocie ma on wyłącznie wesołą twarz klauna, do której tylko czasami domalowuje łezkę.
David/Michael budził dyskomfort, lecz ostatecznie także współczucie, gdy widzieliśmy jego autentyczne cierpienie, wstyd albo łzę wzruszenia, z jakim na kartonowym podium przyjmował medal z wieczka od jogurtu. Michał sam jest postacią z tektury, która nie wywołuje głębszych emocji. Zresztą trudno się oprzeć wrażeniu, że z tą aparycją zawsze mógłby znaleźć zatrudnienie w warszawskim ratuszu jako dubler Rafała Trzaskowskiego albo nawet wystartować w wyborach na prezydenta stolicy i bez żadnego programu osiągnąć w nich lepszy wynik niż Jan Śpiewak.
czytaj także
Słabość postaci Michała wynika również z tego, że de facto musi on rywalizować o miejsce – zarówno w firmie, jak i w scenariuszu oraz na ekranie – z Patrycją, bohaterką napisaną od zera przez polskich twórców (Vanessa Aleksander). Zapatrzona w Dominikę Kulczyk i Margaret Thatcher „kobieta biznesu” i córka właściciela Kropliczanki przybywa do Siedlec z Warszawy, by realizować fantazję o tzw. samodzielności.
Patrycja dubluje pozycję i niektóre cechy osobowości Michała, aczkolwiek uzupełnia go jako nieco inna odmiana braku merytokratycznej legitymacji do władzy. Rzucając postępowymi frazesami o ekologii i feminizmie i z trudem kryjąc odrazę do wszystkiego, co prowincjonalne, stanowi też mało subtelną karykaturę nieświadomej własnego przywileju przedstawicielki górnego procenta.
Wątek pełnej napięć dystynkcji między Warszawą a oddalonymi o niemal 100 km niegdyś wojewódzkimi Siedlcami jest ciekawy i zasługuje na większe rozwinięcie. Jako były mieszkaniec Siedlec mogę dodać, że krindżowy potencjał miasta Rafatusa i Marlenki, w którego centrum znajduje się otoczony wysokim murem i drutem kolczastym zakład karny, nie został w pełni wykorzystany.
Patrycja jest jednak tylko płaskim, lewicowym memem, z którego obecności (a także obecności „silnej, kobiecej postaci”, ha ha) w mainstreamie może i powinienem się cieszyć. Ale cóż, widziałem dużo lepszych lewicowych memów, nie mówiąc o momentami znacznie brutalniejszej w swojej satyrze, choć przecież bliższej realizmowi, Sukcesji, wyświetlanej równolegle na innej platformie.
czytaj także
Kornelia Strzelecka i Mikołaj Matczak zdają się zawdzięczać swoje role przede wszystkim fizjonomii, bo Asia i Franek rzeczywiście przypominają fizycznie Dawn i Tima z brytyjskiej wersji. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W to, że coś między nimi iskrzy, nie sposób uwierzyć, wątek ich flirtu został zresztą potraktowany zupełnie po macoszemu. Może to dziwić o tyle, że w oryginale stanowił on właściwie jedyny promyczek rozświetlający ponurą szarość biurowego marazmu.
Tim i jego amerykański odpowiednik Jim byli po prostu w porządku. Nie musieli nosić czapki daszkiem do tyłu czy chwalić się znajomością z „wymiataczami w mountainboardingu” (?), żeby wydawać się cool. Stanowili dowód na to, że kiepska praca nie jest karą dla okropnych ludzi. Dla polskiego Franka Kropliczanka to jednak prawdopodobnie tylko chwilowy – spowodowany pandemią – przystanek na drodze do kariery w jakiejś warszawskiej agencji reklamowej.
Obok kilku postaci z dalszego planu – Gosi (Monika Obara), Łukiego (Adam Bobik), Dawida Podsiadły (Dawid Podsiadło) – chyba najkorzystniej wypada Darek. Wzorowany na Garecie/Dwighcie, a zarazem jednak silnie osadzony w znajomej tradycji polskiej komedii – a także, co tu kryć, polskiego kabaretu – ma w sobie coś z Adasia Miauczyńskiego, w czym na pewno zasługa Adama Woronowicza, odtwórcy obu z nich. Darek to człowiek pozornych sprzeczności: mizantrop i patriota, niewierzący, lecz praktykujący katolik, antykomunista z sentymentem do autorytaryzmu, wierny mąż nielubianej żony… aż chciałoby się go podsumować jednym słowem: Polak.
Podobnie jak jego brytyjski pierwowzór Darek przejawia tendencje do myślenia spiskowego i fascynację orężem, tyle że Gareth był niemal psychopatą. Jego odpychający sposób bycia, niepowodzenia w kontaktach z kobietami w połączeniu z obsesją na punkcie seksu i militariów sprawiały, że idealnie wpisywał się w dzisiejszy stereotyp incela w jego najgroźniejszej, budzącej strach odmianie. Darek tymczasem może sprawiać wrażenie zabawnego, ale na pewno nie groźnego. Jest śmieszny w sposób konwencjonalny, nieszczególnie krindżowy.
czytaj także
Tak docieramy do być może głównego problemu serialu. W porównaniu z brytyjskim oryginałem czy nawet przystępniejszą wersją amerykańską The Office PL wydaje się zbyt pruderyjne, bezpieczne, zachowawcze. Tak jakby polska widownia była bardziej liberalna czy wręcz lewicowa od zachodniej, jakby już samo użycie słowa „Murzyn” miało wywoływać w nas spazmy oburzenia. (Symptomatyczne, że najlepszy odcinek to ten, w którym twórcy za pośrednictwem Michała znęcają się nad księdzem).
Doprawdy nie mam pojęcia, skąd takie założenie. Jeszcze kilka lat temu, gdy pracowałem w pewnej warszawskiej firmie marketingowej, wchodząc do aneksu kuchennego w biurze, mogłem usłyszeć: „co ma Murzyn białego?”, a seksualnie nadpobudliwych koneserów rubasznego dowcipu w rodzaju serialowego Tadka – niemającego startu do złowieszczego Fincha z oryginału – zdążyłem w swoim krótkim zawodowym życiu poznać co najmniej kilku.
Twórcy serialu mają dobrą intuicję, wkładając w usta Michała monolog prezydenta Dudy, ale poziom krindżu generowanego przez nasze polityczne elity jest wciąż poza ich zasięgiem. Żyjemy w kraju, w którym najgłośniejszy strażnik tzw. suwerenności Polski nie zna słów jej hymnu, do biura znieważonej na Twitterze posłanki przychodzą spontanicznie „zwykli Polacy” z gitarą oraz pokrzepiającą pieśnią na ustach, a dysponent największej władzy w państwie zakłada przed kamery dwa różne buty i zegarek do góry nogami, co służalcze media muszą potem wyjaśniać w karkołomnej egzegezie „kulturowym troglodytom”. A to tylko kilka ostatnich wydarzeń przywołanych z pamięci.
Inwigilacja? Złodziejstwo? Krew na granicy? Nikogo to już nie rusza
czytaj także
Sama cringe comedy także ewoluowała od czasu powstania pierwszego The Office, czego jednym z lepszych przykładów jest dostępny na Netflixie show I Think You Should Leave with Tim Robinson. Odgrywani przez Robinsona bohaterowie powodują niezręczne sytuacje, po czym w odpowiedzi na zmieszane reakcje innych zwykle tracą nad sobą panowanie, wrzeszcząc, pocąc się, płacząc. Przyłapani na kłamstwie brną w nie dalej, przekraczając granice absurdu, gotowi prędzej wyłamać drzwi z zawiasów, niż przyznać się, że powinni byli pchać, zamiast ciągnąć. To ten rodzaj humoru, który sprawia niemal fizyczny dyskomfort.
Potrzebujemy znacznie, znacznie mocniejszych bodźców, niż do tej pory zaoferowało The Office PL. Jeśli serial w kolejnych sezonach miałby przebić to, co już znamy z naszych ekranów, i to, co widzimy, gdy odrywamy od nich wzrok, by rozejrzeć się po open spejsie, musi zacząć wywoływać prawdziwe ciarki i dreszcze. Takie, które kończą się spazmatycznym śmiechem.