„Moje wspaniałe życie”, trzeci film Łukasza Grzegorzka, potwierdza jego pozycję jako oryginalnego autora filmowego, bardzo konsekwentnego w swoim pomyśle na kino.
Kino Łukasza Grzegorzka, choć cenione przez krytykę, do tej pory nie doczekało się uznania i uwagi, na jakie zasługuje. Może szansę na zmianę tego stanu rzeczy przyniesie premiera najnowszej produkcji reżysera, nagrodzonego w Gdyni za reżyserię Mojego wspaniałego życia. Trzeci film artysty potwierdza pozycję Grzegorzka jako oryginalnego autora filmowego, bardzo konsekwentnego w swoim pomyśle na kino.
Jakie to kino? Przede wszystkim odświeżająco bezpretensjonalne. Grzegorzek nie nadyma się, nie zastyga w artystowskich pozach, nie odbębnia żadnych wielkich tematów: czy to rodem ze współczesnych publicystycznych sporów, czy z podręcznika historii. Przygląda się z przewrotnym humorem swoim bohaterom, pozornie zwykłym i niczym się niewyróżniającym, z codziennych, banalnych sytuacji wydobywa surrealistyczny humor i życiową mądrość.
Reżyser czerpie najlepsze wzorce z amerykańskiego kina niezależnego i sprawnie przenosi je w polskie realia. W tych prywatnych, kameralnych historiach jest sporo prawdy, jeśli nie o „współczesnej Polsce” – bo to nie jest perspektywa interesująca reżysera – to na pewno o współczesnych Polakach i Polkach. Zwłaszcza tych drugich, bo Grzegorzek potrafi pisać ciekawe postaci kobiece.
Kino, które wie, że życie bywa skomplikowane
Taką postacią bez wątpienia jest Joanna Lisiecka, Jo, bohaterka Mojego wspaniałego życia (Agata Buzek). Mieszka w Nysie, małym miasteczku, jakich wiele w Polsce. Uczy angielskiego w miejscowym w technikum rolniczym, gdzie dyrektorem jest jej mąż, Witek (Jacek Braciak). Małżeństwo dzieli dom z chorą na demencję matką Joanny oraz dwójką synów. Jeden kończy szkołę średnią, drugi sam ma żonę i dziecko.
Joanna ucieka z przepełnionego domu, gdzie ciągle ktoś czegoś od niej chce, do mieszkania po rodzicach. Jest niewielkie, zagracone brzydkimi meblami pamiętającymi czasy Gierka, ale daje trochę własnej przestrzeni. Jo udziela w nim prywatnych lekcji angielskiego, ratujących rodzinny budżet, słucha muzyki, pali marihuanę i spotyka się ze swoim kochankiem – kolegą z pracy, nauczającym przedmiotów zootechnicznych w tym samym technikum (Adam Woronowicz).
W miarę uporządkowane, nawet jeśli podwójne, życie Joanny zaczynają jednak burzyć anonimy. Ktoś zostawia kobiecie listy z krótkim, wyrazistym komunikatem: „masz przejebane!”. Napis tej samej treści zostaje też wykaligrafowany wielkimi literami białą kredą na czerwonym murze szkoły, gdzie pracuje Jo. Kolejne anonimy jasno wskazują, że osoba je wysyłająca zna wszystkie tajemnice Joanny i prędzej czy później zamierza je ujawnić. Kobieta stara się na własną rękę dojść, kto stoi za szantażem.
Historia wydaje się prosta, zastawia jednak na próbującego opowiedzieć ją filmowca szereg pułapek. Bardzo łatwo można by ją utopić w siermiędze telewizyjnego małego realizmu, zanudzić konserwatywnym lub progresywnym moralizatorstwem, położyć przesadą, zmienić w niezgrabną karykaturę.
Moje wspaniałe życie unika wszystkich tych raf. Grzegorzek jednocześnie trzyma się jako reżyser blisko rzeczywistości i przygląda się jej we własny, od razu rozpoznawalny dla jego widzów sposób – to kino ma swój styl, swój artystyczny idiom. Reżyser umiejętnie wydobywa niespodziewaną, poetycką dziwność z rzeczywistości Nysy 2021 roku, pozwala wybrzmieć wszelkim barwnym idiosynkrazjom swoich bohaterów, ale ten obraz nigdy nie zmienia się w tanią, kabaretową karykaturę.
Wreszcie, co najważniejsze, Grzegorzek nie moralizuje, potrafi za to pokazać, że życie bywa skomplikowane, a ludzie mogą żywić wiele pozornie sprzecznych uczuć jednocześnie. I to tak, że niekoniecznie muszą one nimi miotać jak nieznana siła bohaterką graną przez Isabelle Adjani w słynnej scenie w berlińskim metrze w Opętaniu.
czytaj także
Jo jednocześnie kocha swoją rodzinę i ma jej serdecznie dość: chorej, wymagającej coraz większej opieki matki, nieporadnego starszego syna, jego opryskliwej żony i ich ciągle płaczącego dziecka, młodszego syna zamykającego się całymi dniami w swoim pokoju. Ucieka przed nimi w mury pustego mieszkania po rodzicach, którego nie chce oddać rodzinie starszego syna, choć synowa naciska na to w coraz bardziej agresywny sposób.
Trudno powiedzieć, czy Joanna kocha jeszcze swojego męża. Na pewno irytuje ją to, że traktuje on siebie i różne swoje role – z dyrektorską na czele – ze znacznie większą powagą, niż na to zasługują. Jednocześnie małżeństwo jest dla niej wartością – tyle że by w nim wytrwać, potrzebuje romansu, który bardziej niż melodramatyczną eksplozją namiętności jest w filmie pocieszno-żałosną komedią.
Grzegorzek ma wielki talent do prowadzenia aktorów, wydobywania z nich złożonych, subtelnych emocji. Agata Buzek tworzy w Moim wspaniałym życiu swoją najlepszą kreację aktorską w karierze. Jak zawsze świetny jest Jacek Braciak w roli jej męża, na drugim planie rewelacyjny jest nie tylko doświadczony Adam Woronowicz, ale także nieznani jeszcze młodzi wykonawcy.
Podwójne życie Jo w końcu stawia kobietę pod ścianą, jej rodzina znajduje się na granicy rozpadu. Grzegorzek nie jest jednak reżyserem, który stawiałby wykrzykniki, niespecjalnie stawia nawet kropki. Zamiast sądu nad bohaterką i wyroku w jedną lub drugą stronę otrzymujemy otwarte zakończenie, każdy w swoim pragnieniu musi sobie odpowiedzieć, co się dalej stanie.
„Wesele” Smarzowskiego: Polska jest garem, w którym kipi Obrzydliwość
czytaj także
Na skrzyżowaniach
To samo podejście widać było w dwóch poprzednich filmach reżysera: Kamperze (2016) i Córce trenera (2018). Ten pierwszy tytuł był jeszcze pod wieloma względami niedopracowany, nie wszystko się tam do końca układało, ale na tle polskiego kina zaskakiwał świeżością, konsekwentnym autorskim spojrzeniem i talentem do wydobywania emocjonalnej prawdy z historii, w której pozornie dzieje się bardzo niewiele.
Debiut Grzegorzka przyglądał się młodemu małżeństwu, dwójce ludzi powoli wchodzących w życiowy etap, w którym młodości jest już więcej za nimi niż przed nimi, trzeba przestać się zapowiadać, konieczne staje się podjęcie wielu decyzji, od których odwrót będzie bardzo trudny.
Inaczej niż w dwóch następnych filmach reżysera, tu narracja skupia się na męskiej postaci: Mateuszu (Piotr Żurawski). Młody mężczyzna pracuje jako tester gier komputerowych i marzy o wyprodukowaniu własnej, marnuje czas, snuje plany, z których nic nie wynika. Nie ma wielkich materialnych zmartwień, bo ładne, dość duże mieszkanie zapewnili parze rodzice jego żony, Mani (Marta Nieradkiewicz).
Miesiąc miodowy małżeństwa dawno się jednak skończył, weszło ono w fazę, którą ilustrować mogłaby piosenka Love Will Tear Us Apart. Mania zbliża się do swojego nauczyciela gotowania – marzy o karierze szefowej kuchni – Mateusz do pięknej, pochodzącej z odległego kraju nauczycielki hiszpańskiego. Mężczyzna zdaje też sobie sprawę, że nie może do końca życia snuć planów bez szansy na realizację, że musi znaleźć sobie jakiś dojrzały pomysł na życie.
Grzegorzka mniej interesuje to, jak bohaterowie rozstrzygną te dylematy, bardziej to, co dzieje się w momencie, gdy rozstrzygnięcie wciąż nie zapada, gdy Mania i Mateusz znajdują się na rozdrożach, w strefie pomiędzy jedną mogącą zmienić życie decyzją a drugą.
W podobnej strefie znajduje się para bohaterów drugiego filmu reżysera, Córki trenera: trener tenisa Maciej Kornet (Jacek Braciak) i trenowana przez niego od niedawna dorosła córka Wiktoria (Karolina Bruchnicka). Ta dwójka przemierza drogi i miasteczka Dolnego Śląska, jeździ po kolejnych zawodach tenisowych. Jesteśmy bardzo daleko od Wielkiego Szlema, to mało prestiżowe zawody, nie wielki sport. Maciej liczy jednak, że letnie turnieje pozwolą zdobyć córce doświadczenie i zwycięstwa, pozwalające wejść do rywalizacji o poważne stawki.
Widzimy, że ten układ między córką a ojcem zbliża się do swojej daty ważności. Ojciec przeniósł na córkę zbyt wiele niespełnionych ambicji, by to mogło zadziałać, córka niekoniecznie chce podążać wyznaczoną przez ojca drogą, coś musi pęknąć, coś musi się zmienić. Ale zanim to się stanie, Grzegorzek przygląda się temu, co pomiędzy, być może ostatniemu wspólnemu latu ojca i córki. Jacek Braciak i Karolina Bruchnicka tworzą wspaniały duet aktorski, zdolny oddać na ekranie wszystkie niuanse tej relacji.
Jak można się spodziewać, na końcu Córki trenera Wiktoria odchodzi od ojca, idzie swoją własną drogą. To figura, która często wraca w kinie Grzegorzka: by utrzymać relację, jego bohaterowie muszą czasem odejść, lub pozwolić odejść, by się przybliżyć, trzeba pozwolić sobie i bliskim najpierw się oddalić. Grzegorzek tworzy pełne ciepła i empatii portrety małżeńskich i rodzinnych więzi, a jednocześnie jego kino stoi na przeciwstawnym biegunie do ciągle pokutującego w Polsce ideologicznego kultu rodziny jako czegoś, czemu jednostka musi podporządkować swoje aspiracje, indywidualność, prawo do dążenia do szczęścia.
Dramedia po polsku
Podstawowym tonem kina Grzegorzka jest dramedia: dramat, który wie, że w ostatecznym rachunku jest śmieszny, i komedia, która zdaje sobie sprawę z lęku, desperacji i depresji, kryjących się za śmiechem. Wolę neologizm dramedia od komediodramatu, jak czasem tłumaczy się angielskie dramedy. Komediodramat brzmi zbyt akademicko, zbyt uroczyście, nie pasuje do świata, gdzie ani czysta komedia, ani tragedia nie są już chyba możliwe.
Dramedia wydaje się estetyką szczególnie powołaną do tego, by oddać doświadczenie przeciętnego życia w naszym miejscu i czasie – przynajmniej tam, gdzie dalekie jest ono od ekstremów deprywacji. Grzegorzek czuje ten język jak mało który polski filmowiec. Dramedia jest być może gatunkiem letnim i powierzchownym, ale nie wszystko musi być gorące i głębokie. Kino Grzegorzka nie sili się z pewnością na wielkość i głębię, ale w obserwacji banału bywa prawdziwe i piękne.