Mimo kilku świetnych motywów „Służby specjalne” Vegi nie będą nowymi „Psami”.
Jakiś już czas temu grupa krytyków filmowych na tych łamach zastanawiała się, jak różni twórcy światowego kina (od Michaela Baya po Krzysztofa Zanussiego) zekranizowałaby raport Komisji Millera, wyjaśniający przyczyny katastrofy smoleńskiej. Oglądając zwiastun Służb specjalnych, nowego filmu Patryka Vegi, ma się wrażenie, że reżyser postanowił zekranizować inny raport. Nie Millera, a Macierewicza. Nie o Smoleńsku, ale o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych.
WSI, czyli wojskowe służby wywiadu i kontrwywiadu – żadna chyba instytucja państwowa nie obrosła w ciągu ostatnich dwudziestu pięć lat tak czarną legendą. W narracji Prawa i Sprawiedliwości to WSI miała być jednym z filarów „układu”, symbolem ciągłości między starym systemem a nowym, dowodem infiltracji państwa przez nieformalne grupy interesu.
Film Patryka Vegi zaczyna się w momencie likwidacji WSI. Zwolniony ze służby generał organizuje nielegalnie grupę agentów – która ma „rozebrać państwo i poskładać je na nowo”. Doprowadzić do upadku rządzącego układu i zastapić go innym, bardziej przyjaznym ludziom z WSI. W pozostających poza wszelkimi granicami prawa i konstytucyjnego ładu działaniach funkcjonariuszy nietrudno dopatrzeć się odniesień do skandali znanych z pierwszych stron gazet. Agenci mordują przedsiębiorcę wyglądającego jak Roman Giertych i w mord wrabiają jego syna (co przywodzi na myśl sprawę poćwiartowanego przez swojego syna wiceministra w rządzie PiS Eugeniusza Wróbla); zmuszają do samobójstwa polityczkę, która nie może się widzom nie skojarzyć z Barbarą Blidą; razem z pewnym zakonem kierowanym przez dawnego TW spekulują gruntami; przy pomocy sterujących mediami uśpionych agentów ustawiają debatę publiczną, wyciszając niewygodne tematy; fingują w końcu samobójstwo chłopskiego polityka w biało-czerwonym krawacie.
Czy film w ten sposób wpisuje się w PiS-owską paranoję?
Na szczęście to nie Układ zamknięty. I w redakcji „Gazety Polskiej” raczej się nie spodoba. Jedną z najbardziej groteskowych postaci w filmie jest poseł wzorowany na Antonim Macierewiczu. Zabawnie sepleniąc, wypytuje wszystkich weryfikowanych oficerów, „czy potwierdza pan, że Wojskowe Służby Informacyjne były organizacją przestępczą?”. Rozwala stary wywiad wojskowy, a w jego miejsce wysyła do Afganistanu, gdzie stacjonują polskie wojska wystawione na rzeczywiste zagrożenie, niemających o niczym pojęcia kolegów z harcerstwa i strażników miejskich.
Patryk Vega ma na koncie zarówno jeden z najlepszych seriali w polskiej telewizji po roku 1989 – Pitbulla, jak i jedną z najbardziej żenujących polskich komedii ostatniego ćwierćwiecza – Ciacho (a biorąc po uwagę takie tytuły, jak Testosteron, Och Karol 2 czy Wyjazd integracyjny, konkurencja w tej kategorii jest niemała). Ta sinusoida odbija się też w jego najnowszym filmie. Są w nim sceny szkolnie spartaczone, niedopracowane scenariuszowo, niedoreżyserowane, są budzące politowanie zdjęcia Sejmu ze stocka; ale są też momenty na światowym poziomie.
Świetnie wymyślona jest trójka głównych bohaterów, zebrana przez generała grupa działających poza prawem agentów. W ich rolach prawdziwe popisy dają Olga Bołądź, Janusz Chabior i Wojciech Zieliński. Zwłaszcza ta pierwsza dwójka jest genialna. Grany przez Chabiora pułkownik Marian Bońka to stary ubek, w PRL zaprawiony w zwalczaniu Kościoła. Dziś bez pracy, chory na raka trzustki, chce tylko zarobić na terapię, która pozwali mu przeżyć do ślubu córki. Odtwarzana przez Bołądź porucznik Aleksandra Lach to kobieta w męskim świecie, która by w nim przetrwać, musi być dwa razy twardsza od swoich kolegów: szybciej biegać, mocniej uderzać, bardziej przeklinać. Poznajemy ją w scenie, gdy podjeżdża samochodem pod warszawski klub, pakuje sobie w udo zastrzyk z jakimś anabolikiem, znieważa dwóch stojących przed klubem kilkakrotnie większych od siebie ochroniarzy, wdaje się z nimi w bójkę i spuszcza im porządny wpierdol. Nie było w polskim kinie tak oryginalnie wprowadzonej postaci kobiecej.
Ale próbując uczłowieczyć tę trójkę, nadać im rysy psychologicznej wiarygodności, Vega czasem trafia na manowce. Jak w łzawym, szantażującym widza moralnie wątku kapitana Cerata (Zieliński), przygotowującego się razem z żoną do adopcji małego chłopczyka z sierocińca. Zupełnie żałosnym zabiegiem jest próba ocieplenia bohaterów przez sugerowanie ich religijnego nawrócenia. Nie jest zwolennikiem hejtowania filmów i filmowców w ramach takich imprez jak Złote Węże, ale za motyw z poświęconym przez papieża różańcem (tego papieża, wiadomo, że różaniec poświęcony przez jakiegoś Argentyńczyka się nie liczy) zasługuje na wszelkie możliwe antynagrody filmowe.
Film Vegi – tak jak gatunkowe próby z Gdyni – pada ofiarą niedopracowania i gnypalstwa. Największy problem jest z końcówką. Zabrakło po prostu w Służbach specjalnych trzeciego aktu. Po głównym zwrocie akcji film skacze na główkę ku zakończeniu. Brak czasu, by widz mógł przewartościować obraz świata, jaki wcześniej sobie układał, by mogły wybrzmieć wszelkie konsekwencje przewrotki, jakiej właśnie był świadkiem.
Ten brak ostatniego aktu ostatecznie przypieczętowuje też to, że mimo kilku świetnych motywów Służby specjalne nie będą nowymi Psami.
Ten film sprzed dwudziestu dwóch lat w sensacyjnej, widowiskowej formule dał jedną z najbardziej przenikliwych diagnoz nastrojów i rzeczywistości Polski ery transformacji. Także Vega mógł wyrazić uzasadnione obawy, jakie – niezależnie od tego, jak sceptycznie traktujemy diagnozy Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego – mamy prawo żywić jako obywatele. Prywatyzacja aparatu przemocy, infiltracja instytucji państwa i społeczeństwa obywatelskiego, takich jak media, przez prywatne grupy interesów; stan powszechnej nieufności; wszechobecna manipulacja i dezinformacja; służby działające poza kontrolą powołanych do tego konstytucyjnych organów; erozja wolności obywatelskich w imię wojny z niewidocznym terrorystycznym zagrożeniem, którego skali jako opinia publiczna nie mamy w zasadzie szansy ocenić – to wszystko są realne problemy demokracji liberalnych drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. W kulturze popularnej najciekawiej wyraz daje im proza Johna Le Carré – która ma też ostatnio szczęście do świetnych ekranizacji. Na mało atrakcyjnych dla wielkich graczy polskich półperyferiach nie jest może tak źle jak w Kongu z Pieśni misji i być jesteśmy też dalej od frontu „walki z terrorem” niż Niemcy z Bardzo poszukiwanego człowieka – ale także o polskiej rzeczywistości twórca pokroju Le Carré miałby co pisać. A WSI z pewnością stanowić by mogło skarbnicę tematów.
Niestety, tak jak Warszawę od Londynu dzieli 900 mil, tak świat prozy Le Carré dzieli od filmu Vegi podobny, jeśli nie jeszcze większy dystans. Zamiast podanej w atrakcyjnej filmowej fabule diagnozy problemów polskiej demokracji w Służbach specjalnych otrzymujemy zbiór mętnych aluzji nieskładających się w żadną wartą uwagi myślową całość. Ale czasami – między nimi – także świetne kino.