Osią mojej tożsamości nie jest to, że jestem łysa, ani to, że jestem kobietą. Osią jest to, że piszę, że maluję. Rozmowa z Zuzanną Bartoszek, poetką, artystką, jedną z bohaterek książki „Alopecjanki. Historie łysych kobiet”.
Emilia Konwerska: Niedawno ukazała się książka pod tytułem Alopecjanki. Historie łysych kobiet autorstwa Marty Kawczyńskiej. Jesteś jedną z jej bohaterek. Opowiadasz o alopecji, czyli łysieniu plackowatym, ale przecież nie tylko, bo nikt nie chce być utożsamiany ze swoim ciałem. Jesteśmy kimś więcej niż osobą grubą, łysą, chudą, niską.
Zuzanna Bartoszek: Trudno od tego uciec. Oczywiście nie chciałabym być postrzegana wyłącznie jako ta „łysa laska”, ale też nie ma co narzekać, ta choroba daje mi charyzmę. Ostatnio czytałam mój biogram, który ktoś przygotował na wystawę malarstwa. Zostałam tam opisana jako osoba, która na swoim Instagramie dokonuje „częściowej afirmacji swojej cielesności”. Bardzo mnie to rozbawiło. Nawet jeśli w sztuce nie posługuję się ciałem, ludzie nadal go używają, by opisać moją sztukę.
Osią mojej tożsamości nie jest to, że jestem łysa, ani to, że jestem kobietą. Osią jest to, że piszę, że maluję. Wydaje mi się, że ciało jest dziś zbyt ważne. Popularność pojęcia „ciałopozytywność” i dyskusja wokół niego też na to wskazuje.
Chyba właśnie o to chodzi w tym ruchu, że ciało nie ma znaczenia, że powinniśmy przestać poświęcać mu tyle uwagi. Że ani piękno, ani defekty nie są jądrem naszej osobowości. Że wygląd nie powinien być tematem.
W takim razie się z tym zgadzam, ale to jest projektowanie jakiegoś idealnego świata. Idealnie byłoby, gdybyśmy nie mieli płci, klonowali się i ciała nie byłyby żadnym obciążeniem. Ale skoro już je mamy, to lepiej nie być wytykanym na ulicy. Myślę, że żaden ruch, body neutral czy body postive, nie jest w stanie usunąć złośliwości, ona jest czymś zwierzęcym i podstawowym, tak samo jak zazdroszczenie komuś ciała.
Krytyka ruchu body neutral tego właśnie dotyczy: że na neutralność wobec własnego ciała mogą sobie pozwolić tylko osoby, które są normatywne, których ciała nie rzucają się w oczy. Są jednak ciała bardziej i mniej „widzialne”.
Tak, właśnie dlatego to jest dość naiwna wizja idealnego świata. Jakby nie było tego gościa, który na przystanku powie ci: „O kurwa, ale masz wielką dupę!” albo „Lol, łysa baba”. Więc postulat „neutralności” traktuję jako myślenie życzeniowe.
A internet pomaga? Pamiętam, że jak oglądałam Grubaski na front (Fat Front), film dokumentalny o dużych laskach, to ich działalność w Sieci była pokazana jako coś bardzo pozytywnego, dającego siłę. Nagle okazuje się, że grube dziewczyny mają chłopaków! A później zdałam sobie sprawę, że te bohaterki siedzą przyklejone do smartfonów, i zaczęłam się zastanawiać, jak dalece pozorne są nasze internetowe popularności. Więc co dobrego można wyciągnąć z internetu w kwestii cielesności?
Na przykład komplementy i DM-y, przy odpowiedniej wypince. Na Instagram planowałam wrzucać tylko obrazy. Robienie setek różnych selfie wydawało mi się nieskończenie smutne, a jednak zaczęłam to robić, weszłam do piekła i mam tam swój stoliczek.
Nie spotkałam się tam z hejtem, za to niedługo po założeniu konta na Instagramie brałam udział w sesjach fotografika Tima Walkera, które do dzisiaj latają po różnych muzeach na całym świecie. Innym razem na placu Zbawiciela zaczepiła mnie kobieta i zaprosiła do grupy alopecjanek na Facebooku. Tam spotkałam się z dużą grupą osób chorych na łysienie plackowate.
To było budujące, ważne?
Dla mnie nie tak bardzo, bo to wszystko mam już za sobą. Ja akceptuję swoje ciało, ale widzę tam posty matek, których dzieci zaczęły łysieć. Rodziny są przerażone, nie wiedzą, co się dzieje. I wtedy my, osoby doświadczone, mówimy im, że na przykład nie ma co kilkumiesięcznego dziecka truć lekami immunosupresyjnymi, może im to rozwalić wątrobę, bo lekarze są często nieodpowiedzialni. A choroba jest taka, że nie da jej się wyleczyć.
No właśnie. Kiedy czytałam Alopecjanki, zaskoczyło mnie to, że bohaterki książki przez lata ukrywają przed mężami to, że nie mają włosów, że śpią w perukach, nawet będąc same w domu. Pomyślałam, że to jest podstawowa rzecz, której powinniśmy oczekiwać od swoich kochanków. Że ja mogę sama nie akceptować swojego ciała, ale mój facet musi się nim zachwycać, musi je kochać, musi uważać je za piękne. Musi dać mi poczucie bezpieczeństwa. Musi mnie kochać bardziej, niż ja sama siebie kocham.
Tak, też mną to wstrząsnęło. Dla mnie to, że partner ma być wsparciem, też zawsze było oczywiste i sama nigdy nie byłam z innymi, ale być może miałyśmy wyjątkowe szczęście.
Ale tacy mężczyźni są! Komentują wygląd swoich partnerek, to, że utyły, że się zestarzały. Część bohaterek mówi, że ich partnerzy powiedzieli im: „Dla mnie wygląd nie jest najważniejszy”. Ale wydaje mi się, że to są słowa, których nikt z nas nie chce słyszeć. Chcemy słyszeć, że jesteśmy piękne, piękni.
Tak, bardzo bym nie chciała tego usłyszeć, bo to znaczy, że ktoś byłby ze mną pomimo mojego wyglądu. Mamy tutaj fikołek – mówiłam, że jako artystka nie chcę być sprowadzana do mojego ciała, ale jako kobieta nie chcę słyszeć od partnera, że „wygląd nie jest najważniejszy”. Chodzi po prostu o to, że chłop ma kochać mnie całą. I nie pomimo że jestem łysa, tylko właśnie między innymi dlatego.
Pocałuje cię w głowę albo żylaka, którego wstydziłaś się całe życie. Może o to właśnie chodzi. O taką rewolucję. Zmianę kanonów piękna. Może musimy w końcu mówić głośno o tym, że wcale nie podobają nam się cechy, które powinny się podobać, że kanony urody to największa klisza, z jaką mamy do czynienia. Może właśnie jeśli chodzi o wygląd, relacje, seks, powinniśmy pozwolić sobie na skrajny indywidualizm, osobistą potrzebę. Niezależną od tego, co nam się wmawia. To mogłoby wyzwolić nas wszystkich.
Dla mnie jednym z ważniejszych doświadczeń związanych z tymi sprawami było pierwsze spotkanie z moim byłym chłopakiem, który jak mnie zobaczył, to zapytał: „Dlaczego w ogóle chodzisz w chuście? Jesteś piękna!”. Zdjął koszulkę i pokazał, że jest cały w łuszczycy. Natychmiast się zakochałam.
czytaj także
Nie ukrywam, że zaczęłam bardziej akceptować siebie, jak zaczęłam się podobać facetom. Ale od razu mam pewne poczucie winy, bo feminizm nakazywałby szukać akceptacji w sobie, wewnątrz. Znaleźć siłę w samej sobie.
„Bycie piękną dla samej siebie” wydaje mi się strasznym, solipsystycznym farmazonem. Nikt nie chodzi po domu w szpilkach, a jeśli tak, to tylko po to, żeby zrobić sobie w nich zdjęcie i komuś je wysłać. Nie ma czegoś takiego jak immanentne podobanie się sobie. Trudno się sobie podobać bez czyjejś pomocy. U mnie zaakceptowanie tego, że jestem łysa, wiązało się z tym, że znalazłam sobie chłopaka. Zanim on się pojawił, było ze mną średnio i nie uważam, że to świadczy o mojej słabości. Myślę, że sama akceptacja od kolegów i rodziców by mi nie wystarczyła.
Pomyślałam też, że jeśli myślimy o swoim ciele źle, to dlatego, że ludzie na nie źle reagują. Babcia mówi, że musisz schudnąć, typ na ulicy wyzywa, ktoś komentuje. Lena Dunham w Dziewczynach mówi, że dla niej jej ciało jest okej. To świat daje jej inny feedback. Może jeśli to ludzie „zepsuli nam” nasze ciała, to tylko inni ludzie mogą je nam „naprawić”. Może sami jesteśmy zbyt słabi, żeby skonfrontować się ze swoimi ciałami.
No tak, ciało jest widzialne, nie da się uniknąć komentarzy. Jeżeli chodzisz do szkoły i jesteś łysa albo nie masz ręki, to nie ma opcji, żeby tego dzieci nie zauważyły.
W Alopecjankach opowiadasz o tym, że w przestrzeni publicznej zdarzają się osoby, które myślą, że chorujesz na raka, i okazują ci litość, troskę, czasem trochę fałszywą. I wydaje mi się, że tutaj nasze doświadczenia są zupełnie odmienne, bo osoby grube nieustannie doświadczają obwiniania za swoją tuszę, za swój wygląd. Wywołują gniew. A jeśli pojawia się jakaś fałszywa troska, to tylko po to, żeby usprawiedliwić nieprzyjemne, często podłe komentarze. Bo chyba jeszcze nikomu komentarz „ale gruba świnia” nie pomógł schudnąć. Zastanawiam się, z czym jest ciężej. Z litością czy nienawiścią.
Litość jest bardzo często problemem osób z łysieniem plackowatym, większość osób myśli, że mamy raka. Ja wtedy zwykle tłumaczę na spokojnie: „Słuchaj, ja nie umieram, to nie jest to, wszystko okej” – takich sytuacji miałam dziesiątki. Kiedyś byłam na nielegalnym rejwie w Poznaniu, gdzie byli sami penerzy. Jeden z nich podszedł do mnie, objął mnie i powiedział: „Ej, mój ziomek miał to co ty i zmarł”. To akurat było śmieszne, ale nie wiem, czy by mnie bawiło, gdybym miała raka. Te osoby podchodzą często z tak zwaną dobrą energią i wolą pogadania, klepią mnie po plecach i czasem odchodzą, zanim zdążę im cokolwiek odpowiedzieć.
I z jakim uczuciem zostajesz?
Z poczuciem niezrozumienia i zdenerwowania, bo nie mam co zrobić z tą ich litością. Od razu sobie projektuję sytuację, w której naprawdę miałabym raka. Myślę, że byłoby to przykre, gdyby co chwila ktoś obcy mi o tym przypominał. Wydaje mi się to nie na miejscu, kiedy ktoś przekracza tę granicę i mówi o tej czy innej chorobie. Chyba że to komplementy, a one się zdarzają.
czytaj także
Zdałam sobie sprawę, że kiedy zaczepiali mnie ci ludzie z tak zwanymi dobrymi intencjami, to ja się z nimi zgadzałam. Zgadzałam się, że źle wyglądam i że to moja wina. I teraz myślę, że moje nieustanne poczucie winy wynika z tego doświadczenia. Że moja wina, że jestem gruba, że przyzwyczaiłam się, że wszystko jest moją winą. To może na terapię?
Ważnymi bohaterkami tej książki są matki. One są mocniej osadzone w konserwatywnych rolach, bardziej się przejmują tym, jak „trzeba wyglądać”. Te matki często powodują, że czujemy się gorzej. Nie chciałabym jednak obwiniać matek, bo wiadomo, że to najbardziej banalna i krzywdząca konstatacja.
Pamiętam, że kiedyś za jeden wywiad o moich chorobach dziękowało mi wiele matek z grupy. Zobaczyły, że można z tym żyć bez chowania się, być silną osobą i robić to, co się chce. Jestem przekonana, że moja matka zawsze będzie chciała, żebym miała włosy, ale nie dlatego, żebym była zaakceptowana przez społeczeństwo, tylko żeby mieć zdrowe dziecko. Bo skoro teraz choroby autoimmunologiczne atakują cebulki włosów i skórę, to w każdym momencie może pojawić się inna choroba autoimmunologiczna.
Tak rzeczywiście jest?
Tak, choroba może nagle zaatakować wątrobę. I to już jest raczej wyrok. Dlatego rozumiem martwienie się mam. Na pewno dużo matek chce po prostu, żeby ich dziecko normalnie wyglądało. Dziewczyny z fejsbukowej grupy mówią, że jestem radykalnie łysa. Bo jako jedyna, poza dziećmi, nie mam zrobionego permanentnego makijażu brwi i rzęs. Uważam, że łysa twarz wygląda ładnie, nigdy nie nosiłam też na stałe peruki. Wiele alopecjanek i mam dzieci z łysieniem plackowatym robi zrzutki na peruki (tzw. systemy), które kosztują nawet 20 tysięcy złotych.
Pamiętam, że jak byłam młodą dziewczyną, to byłam przekonana, że gruba dziewczyna nikomu się nie podoba. Dostawałam takie komunikaty w domu, w szkole. W telewizji nigdzie nie było wątków, w których ktoś zakochuje się w grubszej dziewczynie, nie było żon plus size. Dla mnie, dziewczynki, od świata płynął prosty komunikat – nigdy nikt cię nie pokocha.
W popkulturze jest dużo wymazywania ciał. I to jest fajne w ruchu body positive, że wcześniej usuwane ciała zaczęły się pojawiać. Choć te ciałopozytywne kampanie polegają często na tym, że są sexy dziewczyny, z których robi się taki bukiecik – jedna ciemnoskóra, jedna grubawa i jedna z bielactwem. A w rzeczywistości często jest tak, że rodzisz się grubą, czarną dziewczyną z bielactwem albo łysą z atopowym zapaleniem skóry, albo innym zestawem. Kiedy byłam w agencji modelingowej i miałam brać udział w komercyjnej kampanii jakiejś marki, klienci decydowali się często na inną łysą dziewczynę, ale ogoloną, zdrową. Ostatnio szukałam, czy są jakieś łyse baby w anime, nie znalazłam. Podobno w Japonii nie ma żadnej tolerancji dla łysych kobiet. Prawdziwie przełomowym gestem nie wydają mi się jednak ciałopozytywne sesje, ale to, że w BBC pogodynką jest Lucy Martin, która urodziła się bez ręki. Bez upupiającego komentarza „uwaga, teraz pokażemy ciałopozytywną kobietę”.
czytaj także
Byłoby wspaniale, gdyby udało się w dyskursie oddzielić seksualność od zdrowia. Przypomniały mi się takie bardzo seksualne, twórcze, atrakcyjne osoby jak Frida Kahlo, Halina Poświatowska. Pamiętam, jakim szokiem i zachwytem była dla mnie dziewczyna z Mowy ptaków Xawerego Żuławskiego. Ukochana głównego bohatera, która kuleje! Ma coś z nogą!
Ostatnio podczytywałam sobie biografię Byrona, który podczas jednego pobytu w Wenecji miał ponad dwieście kochanek i kochanków, a całe życie kulał z powodu zniekształconej stopy. Wystarczy poczytać sobie biografie słynnych ruchaczy, żeby wiedzieć, że seksualność i wola mogą iść sobie obok tego, nic sobie nie robić ze „słabości”.
Może drogą do zmian mogłaby być właśnie seksualność, ale nierozumiana jak ta rewolucja z lat 60., gdzie trzeba było być pięknym i wszyscy musieli wyglądać podobnie. Może właśnie seksualność jako potężna siła, która jest poza dobrem, złem, kanonami urody, przyzwyczajeniami. Natura przeciwstawiona kulturze. W książce wspominasz o tym, że bardzo ucieszyła cię informacja, o tym, że są fetyszyści, którzy jarają się łysymi laskami.
Dużo mówi się o tym, jak fałszywa jest pornografia, w tym sensie, że pokazuje się w niej tylko piękne, idealne ciała. Wydaje mi się, że osoby, które tak mówią, nie oglądają pornografii albo oglądają tylko taką beznadziejną, z aktorami po solarium. W Polsce najbardziej popularnym hasztagiem na PornHubie jest „milf”. Tymczasem kobiety panicznie boją się starzenia i wydają krocie na kremy i operacje plastyczne. Na PornHubie od jakiegoś czasu jest mnóstwo amatorskiego porno, bo można na tym zarabiać. W związku z tym jest tam dużo różnych ciał, zupełnie zwyczajnych, a nie tych z reklam. Krzywe penisy, asymetryczne cipki, wielkie dupy, łyse dziewczyny, dziewczyny trans, cellulit, wszystko. Nie zobaczysz tego w filmie, w reklamie ani w telewizji, ale zobaczysz to w amatorskim porno. I okazuje się, że takie ciała ludzi podniecają, bo ludzie szukają tych filmów. Podobnie z mężczyznami – ostatnie badania pokazały, że kobiety wolą dad bod od absu.
Czyli pornografia mówi o nas jakąś prawdę: pewne potrzeby czy preferencje nadal są dla nas tabu, więc je wypieramy i zastępujemy odgrywaniem wyuczonych schematów. A sexting? Na ile ta forma relacji seksualnych, najbardziej chyba oddalona od klasycznej relacji z ciałem, może nas od ciała i od kompleksów wyzwolić?
Hipokryzji i pruderii jest dziś mnóstwo. Śmieszy mnie to, że w większości dzisiejszych artykułów, niezależnie od tego, jak liberalne nie byłoby medium – o pornografii i sextingu pisze się jak o czymś niebezpiecznym, złym i odległym, przed czym należy przestrzegać młodzież. Zawsze z takim dystansem: „popularne wśród internautów”, „milenialsów”, „młodszego pokolenia” itd. Jakby nie chodziło o nas wszystkich, a przynajmniej o potężną część społeczeństwa.
Seks, kłamstwa i Messenger – czego boją się ludzie młodsi ode mnie?
czytaj także
Ale sexting może być też chyba ucieczką przed ciałem, przed tym, czego się nie akceptuje. Bo to my decydujemy, co zobaczy druga osoba. Ludzie, którzy to robią, podkreślają ten element kontroli nad własnym ciałem, pokazywania go tak, jak się chce, żeby było postrzegane.
Tak, i to też może być atut tej formy. Nie musisz pokazywać tego, czego nie chcesz. Przez sexting można też odkryć to, że czerpie się dużą satysfakcję z fotografowania i nagrywania siebie dla kogoś.
Trzeba trochę zakochać się w sobie, zobaczyć w sobie kogoś pięknego. Seksownego. Można to zrobić. Tylko niech obcy ludzie nie mówią nam, jak mamy wyglądać, co ma nam się podobać, jak mamy uprawiać seks. Nie chcemy słuchać złośliwych opinii, złotych rad i komentarzy.
Pewnie, nikt nie chce słyszeć przykrych słów od partnera, cioci, pani w autobusie czy lekarza. Ale do pokochania siebie też potrzebni są nam ludzie.
**
Zuzanna Bartoszek – urodzona w roku 1993 w Poznaniu. Poetka, artystka. Publikowała na łamach „Twórczości”, „Małego Formatu”, „Wizji”, Dwutygodnika, „Lampy”, „Czasu Kultury”, „Biura Literackiego”, „Fabulariów”. W roku 2016 ukazał się jej debiutancki tomik wierszy Niebieski Dwór. Swoje prace wystawiała m.in. w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Kunsthalle w Zurychu, Cell Project Space w Londynie, Kevin Space w Wiedniu, Arsenic w Lozannie, Galerii Pina w Wiedniu, Galerii Serce Człowieka. Mieszka i pracuje w Warszawie.