Zdaniem Rafała Matyi polityczny konflikt Kaczyńskiego z Tuskiem, a obecnie PiS-u zresztą Polski doprowadził do praktycznej likwidacji instytucji służących całej wspólnocie, osłabienia poczucia wspólnoty w społeczeństwie jako całości, przeniesienia „wojny na górze” także na dół, wreszcie paraliżu państwa jako aktora międzynarodowego przy coraz groźniejszej dynamice procesów zewnętrznych.
Z najnowszą książką Rafała Matyi mam problem podobny jak niegdyś z historią idei rosyjskiej Andrzeja Walickiego – robienie z niej notatek nie ma sensu, bo należałoby przepisać pół książki. Wydane przez Karakter Wyjście awaryjne to rzecz bardzo gęsta, na szczęście przy tym zwięzła, pisana z publicystycznym szwungiem, choć logika wywodu i język zdradzają doświadczonego akademika. Autor Konserwatyzmu po komunizmie i Rywalizacji politycznej w Polsce w ostatnich latach wyrósł na największy chyba autorytet rodzimej politologii; czytają go sfrustrowani przewidywalnością debaty czytelnicy od prawa do lewa.
Ja sam na plik z tekstem czekałem niecierpliwie, wkurzony, że to nie nasze wydawnictwo zaproponowało autorowi spisanie jego diagnoz w przystępną książkę. Po lekturze szlag mnie trafił. Znacie to uczucie: lewus czyta Cata-Mackiewicza, odlatuje z zachwytu, tylko potem sobie przypomina, że to jednak czarna feudalna reakcja była? No więc Matyja lewicowcem nie jest. Ale i tak jest to dla lewicy może druga, najbardziej inspirująca książka, jaką napisano w Polsce od czasu Postkomunizmu. Każdy z dziesięciu rozdziałów to materiał na seminarium.
Matyja: Niewiele zostało z państwa jako czegoś ponadpartyjnego
czytaj także
Po wszystkich duserach, teraz konkretniej (zastrzeżenia też będą, na szczęście). Ujmując rzecz najzwięźlej, zdaniem Rafała Matyi polityczny konflikt Kaczyńskiego z Tuskiem, a obecnie PiS-u zresztą Polski doprowadził – szczególnie w ostatnich dwóch latach – do praktycznej likwidacji instytucji służących całej wspólnocie, osłabienia poczucia wspólnoty w społeczeństwie jako całości, przeniesienia „wojny na górze” także na dół, wreszcie paraliżu państwa jako aktora międzynarodowego przy coraz groźniejszej dynamice procesów zewnętrznych. Największe zaś wyzwania to przebudowa zbiorowego, przede wszystkim historycznego imaginarium i… zbudowanie nowego państwa „na trudne czasy”, gdy to zastane okazało się „teoretyczne” nawet w czasach wyjątkowo dobrych. Nie dokona tego ani boska interwencja, ani tym bardziej lud – niezależna elita percepcji to jedyny aktor zdolny nas wszystkich, za kilkanaście lat, wybawić od katastrofy. O ile oczywiście nasz półperyferyjny region nie stoczy się w geopolityczną próżnię, a retoryczna wojna domowa nie wyeskaluje do tego czasu w wojnę domową po prostu.
Błędy i wypaczenia transformacji
A biorąc nieco dłuższy oddech: nie wszystko to wina Kaczyńskiego (ani Tuska, ani Tuska z Kaczyńskim pospołu), ale też nie zrzuca Matyja odpowiedzialności za wszystkie nasze problemy na panów folwarcznych eksportujących zboże do Amsterdamu w XVI wieku; zasadnicza perspektywa obejmuje III RP, z ciekawą wycieczką w schyłkowy komunizm, za nimi dopiero jest „długie trwanie” naszych półperyferii – i to przede wszystkim w naszej (nie)świadomości zbiorowej.
Główne zaniechania III RP zdiagnozowane w Wyjściu awaryjnym dotyczą naszego państwa i naszej tożsamości podpartej dominującymi ramami historycznego myślenia. Zamiast państwo rekonstruować, liberałowie chcieli je tylko demokratyzować i ograniczyć jego zasięg, prawica zaś dodawała potrzebę wymiany kadr – tak jakby problemy państwa PRL ograniczały się do autorytaryzmu, etatyzmu, względnie moralnej korupcji aparatu państwowego. Autor wskazuje jednak, że państwo teoretyczne, względnie silosowe, to właśnie dziedzictwo PRL – to KC PZPR, a nie Urząd Rady Ministrów posiadał bowiem narzędzia do koordynacji i uspójniania polityki. Dominująca zaś w myśleniu lat 90. „tranzytologia” (idea: mniej państwa i pod kontrolą, u prawicy skorygowana jeszcze o kwestię personaliów) nie pozwalała się na tym problemie skupić.
Do tego dochodzi dominacja symboliczna liberalnego myślenia. Elity III RP przekonane były o potędze swych mocy sprawczych w latach 80. i o moralnej wyższości nad „biernym dołem” (figura łącząca – nie wymienionych, co prawda, z nazwiska – Adama Michnika z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem). W efekcie tego (a także dominujących mód intelektualnych i nacisków Zachodu) wyraźnie przechyliły półperyferyjne wahadło na korzyść „rzecznictwa interesów globalnego centrum” i pacyfikacji nastrojów społeczeństwa kosztem „reprezentacji interesów lokalnych”. Spiesząc jednak „starej gwardii Gazety Wyborczej” z pomocą Matyja dodaje od razu, że prawica nie miała dużo lepszego pomysłu na „półperyferyjną grę” i budowanie podmiotowości Polski wobec Unii Europejskiej czy MFW. Koncentrowała się głównie na personaliach, ewentualnie symbolicznych plastrach w rodzaju „prywatyzacji w polskie ręce”.
Elicie III RP zabraknąć miało też presji ze strony „elity spoza centrum”, z chwalebnym wyjątkiem samorządowców przy okazji reform lat 1990 i 1998. Elita pozapolityczna (intelektualiści, komentatorzy, eksperci) zbyt silnie uzależnieni byli od sektora publicznego, a i w wielu innych grupach zawodowych sukces indywidualny możliwy (lub łatwiejszy) był za cenę politycznej bierności lub wprost „abdykacji”. Jeśli zaś chodzi o masy społeczne, te były, zdaniem Matyi, wyłączone z polityki lat 90. zdominowanej przez sponsorów partii, elity partyjne, niektóre środowiska opiniotwórcze forsujące główny nurt okcydentalizacji, wreszcie ludzi służb z ich kontaktami, wpływami i hakami personalnymi.
Unia rządzi, Unia radzi
Problemy wynikające z raczej bezkrytycznego przyjęcia zewnętrznej agendy modernizacyjnej – związanej z wejściem do zachodnich struktur – zmieniły swój charakter po zakończeniu procesu akcesyjnego. Reformy, które uczyniłyby państwo polskie narzędziem panowania nad własnym, półperyferyjnym losem, dalej nie były możliwe. Choć na przeszkodzie temu w coraz mniejszym stopniu stawała neoliberalna ideologia, wystąpiły za to dwa inne, równoległe procesy. Po pierwsze, nastąpiła seria „zwrotów populistycznych” wśród wyborców, wynikająca z legitymizacji zwiększonych roszczeń wobec państwa, ogromnego zwiększenia jego możliwości inwestycyjnych (fundusze UE!), ale też zwyczajnego zmęczenia Polaków bolesnymi reformami. Na tym tle (a także za sprawą ustawy o finansowaniu partii z 2001 roku) zmieniła się też logika sporu partyjnego – dzięki funduszom unijnym rozdzielanym na poziomie województw partie stały się nie tylko „agencjami pośrednictwa pracy”, ale też głównym kanałem pozarynkowego dojścia do ogromnych środków finansowych.
W takim kontekście ujawnił się cynizm Tuska i Kaczyńskiego, twórców „partii autorskich” niedopuszczających pluralizmu wewnętrznego i legitymizujących siebie nawzajem poprzez zwalczanie przeciwnika zamiast konkurowania na wizje reformy państwa. Nie wynikał on jednak z ułomności ich charakterów, lecz z czynników „obiektywnych”. Po pierwsze, dostrzeżonego rozdźwięku między wynikami rządzenia a wynikami wyborów; po drugie, z wyraźnej niezgody Polaków na ambitne posunięcia reformatorskie, wcześniej możliwe za sprawą wyparcia gospodarki ze sfery debaty publicznej; po trzecie wreszcie, ze zdiagnozowanej wreszcie przez obydwu liderów słabości i niemocy polskiego państwa, której ukrycie przed wyborcami było największym dla nich wyzwaniem, a temu z kolei najlepiej służyło podgrzewanie konfliktu.
Matyja podkreśla, że ów zanik wszelkich wizji reformowania państwa w pierwszej dekadzie XXI wieku przynosi brzemienne skutki dziś: Polacy oczekują szybszej poprawy warunków życia, dla której miarą jest dobrobyt państw zachodniego centrum, a która to miara logicznie wynika z liberalnej opowieści o szczęśliwym końcu polskiej historii w Europie. Jednocześnie w czasach kryzysu gospodarki i społeczeństwa ich własne państwo mierzy się z nieraz większymi problemami niż zachodni sąsiedzi, posiadając do tego o wiele gorsze narzędzia i zasoby.
Uchodźcy, gender i „sprawa polska”
Dlaczego jednak cały ten spektakl w ogóle działa? Dlaczego spór o sprawy symboliczne okazał się tak atrakcyjny dla obu stron konfliktu, a po wyczerpaniu paradygmatu „ciepłej wody w kranie” zaczął grać na korzyść Prawa i Sprawiedliwości? Dlaczego właściwie ta druga polska „wojna na górze” tak łatwo i tak powszechnie zstąpiła na dół? Tu dochodzimy do drugiego kluczowego wątku, czyli zbiorowego imaginarium Polaków.
Kaczyński wykręca kolejne bezpieczniki. Matyja: Żyjemy już w innym państwie
czytaj także
Matyja przywołuje koncepcję Lakoffowskich „ram myślenia”, które warunkują nasze tożsamości i stanowiska w politycznych sporach. Jak pamiętamy z głośnej książki Nie myśl o słoniu, amerykańskiej prawicy udało się skutecznie odwołać do figury „surowego ojca” (prezydenta), dyscyplinującego dzieci (surowe prawo karne, brak pomocy dla tych, którym się nie udaje), aby mogły sobie radzić samodzielnie w życiu (zarabiać na siebie na wolnym rynku i przestrzegać prawa). Rama ta jest korzystna tylko dla jednej strony sporu, a polityczne zwycięstwo wymaga narzucenia własnej ramy myślenia, a nie odpieraniu konkretnych tez przeciwnika na jego gruncie. W Polsce, zdaniem Matyi, owe ramy dające przewagę prawicy, to stosunek do historii, a konkretnie do „sprawy polskiej” na przestrzeni dziejów. Współczesna polityka i bieżące problemy interpretowane są właśnie w odniesieniu do tej ramy, w której po jednej stronie są obrońcy niepodległości, a z drugiej – zdrajcy wspólnoty.
W dominującej narracji historycznej, w której każda „kilkuosobowa konspira” ważniejsza jest od położenia na drodze asfaltu, doprowadzenia do miasta elektryczności czy nadania ludziom ziemi, „sprawa polska” zawsze gra na korzyść prawicy, która np. dziś w stosunkach z UE „broni suwerenności” i „chroni tradycyjną tożsamość” (a zatem jej przeciwnicy z definicji oddają Polskę pod okupację i szargają cenne dla Polaków wartości). Liberałowie, zdaniem Matyi, próbowali wyjść z tej pułapki w ogóle uciekając w narrację o „końcu historii”, ewentualnie licząc na to, że będąc w UE po prostu przyswoimy wartości i idee Zachodu.
czytaj także
W czasach dziejowego optymizmu (a więc w czasach przedakcesyjnych i krótko potem, do kryzysu UE) taka strategia od biedy mogła się sprawdzać. Okazało się jednak, że gdy dołączamy do wspólnoty zachodnioeuropejskiej, z wszystkimi jej bolączkami i sprzecznościami, nie mamy intelektualnych narzędzi, by się z nimi mierzyć. Świadomości zbiorowa Zachodu, obok kwestii narodowej ma bowiem przepracowane (a przynajmniej uświadomione) setki lat zmagań z kapitalizmem, sekularyzacją, emancypacją kolejnych grup, masowymi migracjami i urbanizacją, a więc tym wszystkim, co kojarzymy z pojęciem nowoczesność.
Czy zatem Polacy przez ostatnie dwieście lat tylko konspirowali – i dlatego teraz przepisują tematy uchodźców, pracowników delegowanych i gender na walkę o honor i niepodległość? Oczywiście nie, ale dominująca narracja o historii jako zmaganiach o „sprawę polską” w takie właśnie ramy wtłacza każdy problem, jaki napotkamy. W dobrych czasach Polacy byli zdemobilizowani politycznie, gonili za celami prywatnymi. Gdy nadeszły czasy trudne, z braku innej – poza radosnym końcem historii – ramy myślowej, łatwo podchwycili hasła o zagrożeniu naszego bezpieczeństwa i kultury, a także zaakceptowali infantylną narrację, w której „wstawanie z kolan” wyprowadzi nas z roli zależnej.
Przebudowa i nowe myślenie
Co z tym fantem zrobić? Przebudować świadomość historyczną, uzgodnić narrację dominującą z potocznym doświadczeniem, ukazać jego różnorodność – np. modernizacyjny „konkret ułatwiający życie” zamiast rzekomego oporu mas przeciw komunizmowi. Nie tylko dlatego, że taka historia bardziej odpowiada złożonym losom Polaków w ostatnich stu-dwustu latach, ale też pozwala wydobyć się wreszcie z „kultury gestu”, z moralnej i poznawczej schizofrenii, która pozwala na prozę codziennych kompromisów z rzeczywistością nakładać emocjonalny, patriotyczny frazes.
Żeby było jasne, tu nie chodzi tylko o przeciwstawienie „pracy organicznej” walce zbrojnej, ale o sklejenie narracji z realnym doświadczeniem. Przywołując Andrzeja Ledera i jego Prześnioną rewolucję Matyja wskazuje zarazem, że obok procesów dziejących się ponad i poza nami, mamy też na koncie rewolucje przeżyte i doświadczone naprawdę. I tak, obok historii emancypacji i modernizacji, trzeba pokazać historię sprawstwa – walki, ale też negocjacji ludzi z wielki trendami. Koronnym tego przykładem była Solidarność, zdaniem Matyi, konieczne dopełnienie „prześnionej rewolucji” z lat 1939-56: „Solidarność, nie wyrzekając się aspiracji ekonomicznych, ale starając się je, wbrew logice systemu, zrealizować poprzez poszukiwanie warunków godnej pracy, lepszego wynagrodzenia, prawa do podstawowych świadczeń. Przeciwstawianie tych dążeń i aspiracji postulatom politycznym Solidarności jest niezrozumieniem istoty ówczesnego procesu społecznego”. I dalej: „Epoka gierkowska uprawomocniła ekonomiczne aspiracje owego nowego «mieszczaństwa». Jeżeli patrzymy na Solidarność bez tła, jakim jest przejście ogromnych rzesz ludności ze wsi do miast, ze świata biedy i bardzo skromnych warunków bytowych do bloków z ciepłą wodą, lodówką i kolorowym telewizorem, wymazujemy pokaźną część własnej historii. Po to tylko, by widzieć Solidarność jedynie w kontekście działań Armii Krajowej, internowania Prymasa Wyszyńskiego czy – w nieco innej wersji – wyroków odsiadywanych przez Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego”.
Te wszystkie gry wyobraźnią historyczną mogłyby ostatecznie stanowić podłoże dla innej tożsamości narodowej, akcentującej zbiorowe sprawstwo i podmiotowość. Brak koncepcji „narodu politycznego” to zdaniem autora jedno z kluczowych zaniechań III RP – nikt bowiem nie potraktował serio wyzwania, jakie stawia przed nami Konstytucja RP, co wydatnie ułatwiło prawicy utożsamienie narodu ze wspólnotą etniczno-kulturową, a ostatnio wręcz z jedną tylko, bliską władzy, koncepcją patriotyzmu.
To nie jest symetryzm
Błyskotliwa krytyka błędów, wypaczeń, a przede wszystkim zaniechań III RP niemal w każdym przypadku wskazuje na fałszywe dychotomie, jakie ustawiły w Polsce spór polityczny; zazwyczaj nie ma jednego winnego, lecz źle zdefiniowane strony konfliktu. Mamy zatem „sprawę polską” albo „koniec historii” (zamiast historii sprawstwa i podmiotowości społecznej), mamy redukcję państwa i prywatyzację albo wymianę postkomunistycznych kadr (zamiast budowy spójnego ośrodka władzy), mamy wreszcie naród języka i kultury lub nadzieję na jego rozpłynięcie się w Europie (zamiast etycznej koncepcji narodu politycznego).
Ukazanie fałszywych dychotomii, które – tak się składa – grają dziś zazwyczaj na rzecz strony rządzącej, tylko z pozoru świadczy o „symetryzmie” autora Wyjścia awaryjnego. Choć sam Matyja pisze życzliwie o autorach takich, jak Rafał Woś czy Grzegorz Sroczyński, a wyjście poza logikę wojny obozów wprost uważa za warunek konieczny odtworzenia politycznej wspólnoty (!) Polaków, najbardziej krytycznie pisze jednak o środowisku polskiej prawicy. Skąd ten wniosek?
czytaj także
Anegdotycznie można wskazać, że w całym tym chłodnym (choć nie beznamiętnym) wywodzie, raz jeden tylko pada słowo wyraźnie obelżywe i dotyczy ono tej właśnie strony politycznego spektrum. „Troglodytami” nazywa bowiem Rafał Matyja rzeczników „wąskiego rozumienia polskości”, którzy „zapełniają dziś wszelkie propagandowe komunikatory nowej władzy”. Mówiąc jednak poważniej, autor z taką pasją krytykujący III RP jest w ocenie prezesa PiS i jego polityki jednoznaczny: „Jarosław Kaczyński wprowadził praktykę władzy nieobliczalnej i nieuznającej żadnych zewnętrznych ograniczeń. Zbudował swego rodzaju państwo prerogatywne, którego władze w niektórych sferach nie są związane obowiązującymi dotąd regułami. Jednocześnie nie ustanowił jednak nowych, których – jako poprawionych – byłby gotów przestrzegać. Pogłębił niektóre wady III Rzeczypospolitej i dodał do nich kilka innych. Co niezmiernie istotne – uniemożliwił naprawę tego systemu poprzez jego korektę”.
Zaznaczmy przy tym, że Matyja pisze swą książkę jako publicysta krytycznej wobec rządu, acz bliskiej prawicy „Nowej Konfederacji”, twórca pojęcia IV RP, bezwzględny krytyk elit rządzących Polską po 1989 roku i człowiek, który od swych prawicowych korzeni się nie odżegnuje. Nie przypadkiem pisze jako o swoim („[to złudzenie] było udziałem moim i moich rówieśników”) o projekcie „elitarnego konserwatyzmu” , który obok „republikańskiej nostalgii” ukazuje jako ślepą uliczkę prawicowego myślenia o lepszej Polsce. W swej analizie historycznej jest też wyraźnie sceptyczny wobec masowej partycypacji – to nie w jej braku, lecz w słabości i arogancji elit widzi główne źródło nędzy polskiej polityki państwowej lat 90. I to w „elicie percepcji” dostrzega nadzieję na ratunek.
Większość z jego diagnoz nie daje się jednak łatwo zaklasyfikować – choćby rozważania o polskim „duchu państwa” i „wschodnim” dziedzictwie polskiej biurokracji mogą być inspirujące tak dla libertarian, jak dla twardych socjaldemokratów; wołanie o wymianę pokoleń z kolei słychać od ruchu Kukiza po radykalne skrzydło feminizmu, z tezami na temat „doktryny europejskiej” zgodziliby się pewnie eksperci od Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz po Marka Cichockiego. To nie znaczy, że są „ogólnie słuszne” (bo ani władza, ani główny nurt opozycji niespecjalnie się tym wszystkim przyjmują), to tylko świadczy, że istnienie postulowanych przez Matyję diagnoz i recept spoza obozów PiS-anty-PiS jest możliwe.
Czego nie widzi elitarysta
Do całej tej wielkiej beczki miodu wielokwiatowego należy jednak dodać ze dwie chochle dziegciu. Widać bowiem w diagnozie Rafała Matyi co najmniej dwie, spore „ślepe plamki”, a więc tematy w ogóle nieporuszone: kwestię praw kobiet i modelu rodziny jako elementu konfliktu tożsamościowego oraz rolę ruchów społecznych jako aktora potrzebnej zmiany. Nie domagam się od twórcy pojęcia „IV RP”, aby przeszedł na feminizm IV fali i uwierzył w rewolucyjną moc „wielości”, ale bardzo chciałbym poznać jego opinię na te sprawy. Bo czy „ramy konfliktu politycznego”, które za Lakoffem przywołuje autor Wyjścia awaryjnego, obejmują w Polsce tylko postrzeganie historii? I jaką rolę ma do odegrania społeczeństwo poza merytokratyczną elitą?
Skoro aborcja była tak ważnym tematem we wczesnych latach 90., a emancypacja kobiet wzbudza największe może emocje ideologiczne w ostatnich dwóch latach – czy przebudowa wizji rodziny, ról społecznych płci, wzorców męskości i kobiecości, nie jest warunkiem koniecznym owego „wielkiego przemyślenia” kształtu naszej wspólnoty, o które książka Matyi jest tak sugestywnym wołaniem? Z innych wypowiedzi wiem, że model rodziny i roli kobiety preferowany przez opcję dziś rządzącą jest raczej odległy od zapatrywań autora; jeśli to jednak nie jest kwestia fundamentalna dla treści naszej tożsamości, chętnie przeczytałbym dlaczego – zwłaszcza, że te sprawy tak bliskie są „doświadczenia potocznego” czy „konkretu ułatwiającego życie”, na który w sferze historii Matyja się bardzo przekonująco powołuje.
Druga kwestia to ruchy obywatelskie, ruchu protestu, nowe formy organizacji. Rozumiem, że III sektor w obecnym stanie jawi się autorowi przede wszystkim jako ilustracja tez „diagnozy klientelistycznej”, rozumiem też, że KOD z jego narracją zalicza się do imaginarium odesłanego w książce na śmietnik historii. Czy jednak ruchy no logo, względnie Czarny Protest, czy energia za nimi stojąca, choć jeszcze nie wyartykułowana w kategoriach partyjnych – co zresztą nie jest dla autora najważniejsze – nie mogą być nośnikiem nowej wyobraźni Polaków o sobie samych i o państwie? Matyja ogromną rolę przywiązuje do ruchu Solidarności jako najważniejszego mitu o sprawczej mocy Polaków, niezbędnego uzupełnienia opowieści o prześnionych rewolucjach i prześnionych transformacjach. Skoro pierwsza Solidarność mogła być wehikułem dla projektu wcielenia społecznych aspiracji w nowe, etyczne państwo i skoro to solidarnościowa masa społeczna nadała ruchowi tak gigantyczną moc – czy nie w zalążkowych ruchach właśnie należy szukać aktora wyczekiwanej zmiany? Matyja w książce pisze tylko o epizodach obywatelskiego wzmożenia lat 90-93 i 2004-07, po których następowały długie okresy apatii; czy jednak domyślne zapisanie masowych wystąpień ostatnich lat do tego schematu nie jest jeszcze przedwczesne?
czytaj także
Potencjalny aktor zmiany, na którego wskazuje sam autor, to dość konserwatywnie rozumiana „elita percepcji”, a więc ludzie zawodowo myślący o wyzwaniach dla państwa i jego otoczenia, analizujący je i komentujący; ich najbliższym sojusznikiem i zbrojnym ramieniem miałyby być zaś lokalne elity średniego szczebla: wywierające presję na „górę”, ale też przygotowujące grunt wolny od partyjnego konfliktu, gdyby ten wyeskalował w sposób niekontrolowany. Najbardziej przekonująco wypadają chyba pod tym względem samorządowcy – nie tylko jako doświadczeni w skutecznej presji na centrum (przy okazji reform administracyjnych), ale też zdolni do forsowania najbardziej, zdaniem autora, potrzebnej zmiany paradygmatu polityk publicznych. Nie PKB mianowicie i nie standardy uśrednione, lecz realny dostęp obywateli do usług publicznych („realna gęstość państwa”), w tym zwłaszcza usług transportowych – oto wyznacznik nowoczesnej cywilizacji. Redystrybucja i emancypacja na planie geograficznym zamiast liberalnej polaryzacji i PiS-owskiego centralizmu to chyba najwyraźniejszy z postulatów ustrojowych autora, poza przywróceniem państwu wzroku, słuchu i rdzenia kręgowego.
Dobrze nie było i raczej nie będzie
Autor, który o naszym państwie wie chyba najwięcej od czasów Franciszka Ryszki i Stanisława Ehrlicha, stara się nie być katastrofistą. Wskazuje konkretne wyzwania, choć zdarza mu się w tym samym akapicie wstawić diagnozę i wykazać niemożność naprawy sytuacji. Pisze na przykład, zaraz po tym, jak poinformował nas, że praca nad imaginarium zajmie kilkanaście lat: „Nadrobić strat związanych z zaniechaniami w sferze tworzenia sprawnego i inteligentnego państwa nie sposób. Zmarnowano bowiem wszystkie dobre okazje istniejące jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Potem powstały już trwałe mechanizmy, które zablokowały możliwość reformy: postawy społeczne, wzorce relacji między polityką a administracją, opisane wcześniej reguły klientelizmu, a także typ zachowań biurokratycznych, jaki utrwalił się w III Rzeczypospolitej (…)”.
Nie wiem, czy tak tradycyjnie zdefiniowany aktor zmiany jak „elita percepcji” (przy czym Matyja błyskotliwie obnaża jego dramatyczną słabość w kraju, gdzie elitę definiował głównie kapitał kulturowy…) może podołać heroicznemu zadaniu, jakie mu autor Wyjścia awaryjnego postawił. Tym bardziej, że jest on sceptykiem w kwestii zdolności Polaków do zbiorowego wysiłku: „tracimy – jako społeczeństwo – chęć współdziałania. Nie wiem, czy w realnej kalkulacji następnych pokoleń Polaków będzie się opłacał wysiłek redukcji peryferyjności i poszukiwania sposobów wzmocnienia własnej pozycji”.
Nie od dziś wiemy, że łatwiej zmienić kraj pobytu niż zmienić swój kraj na lepsze. Trzeba się jednak zgodzić z puentą książki, że po tym, jak „partyjna rywalizacja na symbole zdewastowała przestrzeń politycznej wyobraźni, doprowadziła do instrumentalizacji pamięci, do uruchomienia obliczonych na skuteczną pogardę dystynkcji. Trzeba opowiedzieć wszystko – historię, państwo, tożsamość narodu politycznego, politykę – od nowa”. A to i tak przecież dopiero warunek wstępny, by nasze państwo potrafiło zareagować, gdy Historia zechce nasze półperyferia rozjechać na miazgę.