Jeden z moich rozmówców ma w swoim domu wielkie archiwum prasy polonijnej. Dziś żadna z tych gazet już nie istnieje. W miasteczkach, do których emigrowali Polacy, są jeszcze wieczorki polskie, polskie sklepy, restauracje. W Douai funkcjonuje nawet chór polskich górników – mówi Aleksandra Suława, autorka książki „Przy rodzicach nie parlować. O polskich powrotach z Francji”.
Kaja Puto: W krakowskiej szkole, do której chodziłaś, mało kto mógł się pochwalić dziadkiem urodzonym we Francji.
Aleksandra Suława: To podnosiło moją pozycję w grupie rówieśniczej. (śmiech) Brzmiało tak, jakbym była w jednej czwartej Francuzką. Jednak gdy pytałam w domu o szczegóły rodzinnej historii, nikt nie był w stanie klarownie wytłumaczyć, skąd w niej ten francuski wątek. Często bywa tak, że pytamy dziadków czy rodziców o losy poprzednich pokoleń, a oni wyciągają album, w którym są wyłącznie zdjęcia z chrzcin, komunii i ślubów. Wszyscy wyglądają na nich tak samo i mają tak samo na imię.
czytaj także
Długo więc nie rozumiałam, skąd ta odmienność mojej rodziny. Na święta dostawaliśmy kartki z Francji, w domu mieliśmy francuskie książki, ktoś jeździł tam w odwiedziny lub przyjeżdżał stamtąd do nas. Dopiero na studiach przeczytałam w „Polityce” artykuł, który opowiadał o ludziach bardzo podobnych do mojego dziadka, czyli grupie kilkudziesięciu tysięcy reemigrantów z Francji. Po wojnie osiedlili się na Dolnym Śląsku i choć od ich powrotu do Polski minęło pół wieku, nigdy tą swoją pierwszą ojczyzną nie przestali żyć.
Decyzję o emigracji podjęli jego rodzice w latach 20. Co przekonało ich do wyjazdu w nieznane?
Nie przekonała, a raczej zmusiła – bieda. Podobnie jak dwa miliony Polaków, którzy w tamtym czasie wyemigrowali nie tylko do Francji, ale i do innych miejsc na świecie, moi pradziadkowie zdecydowali się na wyjazd, ponieważ tutaj nie mieli szans na nic ponad egzystencjalne minimum. Mieszkali wówczas na Śląsku, mój dziadek był cieślą kopalnianym, a babcia kelnerką. Zapewne mieli problemy mieszkaniowe – wielu Polaków żyło wówczas całą rodziną w jednym pokoju lub w jakiejś suterenie bez wody, światła i dostępu do świeżego powietrza.
czytaj także
Być może przeczytali w gazecie, że w tym miesiącu do pracy we Francji potrzeba jest tylu a tylu górników, tylu robotników przemysłowych, tylu rolników. Być może, bo nie zachowały się żadne dokumenty, a mój dziadek zmarł, zanim zaczęłam pracę nad książką. Podejrzewam, że pradziadek – wówczas silny mężczyzna w kwiecie wieku, z doświadczeniem pracy w górnictwie – po prostu zgłosił się do jednego z punktów rekrutacyjnych. Kryteria były surowe, ale jemu się udało. Wyjechał do północnej Francji z żoną i trójką dzieci i kontynuował swoją ścieżkę zawodową.
Emigracja ekonomiczna zazwyczaj powoduje napięcia między lokalnymi pracownikami a przyjezdnymi, którzy – zdezorientowani w nowym miejscu – przystają na gorsze warunki pracy. Czy tak było również przed wojną?
Zależy kiedy. Na początku – jak wynika z relacji pamiętnikarskich – Polaków witano ciepło. W zniszczonej pierwszą wojną Francji byli pożądanymi pracownikami, zwłaszcza w kopalniach, na najcięższych stanowiskach, na których Francuzi nie chcieli pracować. Dawano im do dyspozycji murowane domy z kawałkiem ogródka i pomieszczeniem gospodarczym. Praca była pewna, z ubezpieczeniem, składkami na emeryturę. Dzieci chodziły do francuskiej szkoły. Polacy spotykali się z życzliwością Francuzów: mogli liczyć na wsparcie w pracy, zachowały się również świadectwa pomocy sąsiedzkiej.
7 najprawdziwszych prawd, jakie znajdziecie w materiałach Polskiej Kroniki Filmowej
czytaj także
Sytuacja pogorszyła się w okresie wielkiego kryzysu, kiedy pracy i pieniędzy zabrakło również dla Francuzów. Zaczęły się komentarze: brudni Polacy, zabieracie nam chleb, wracajcie do siebie. To oczywiście nie dotyczyło tylko Polaków, również innych imigrantów, na przykład Włochów. Przyjezdni byli pierwsi do zwolnienia czy zatrudnienia na jeszcze gorszym stanowisku, pierwsi do obłożenia karą za niewyrobienie normy. Byli traktowani gorzej niż lokalni, mimo że w kontrakcie podpisanym między Polską i Francją zapisano równość warunków pracy i płacy.
Górnicy we Francji byli wówczas rozpolitykowaną grupą. O rząd ich dusz walczyły różne odłamy socjalistów. Jednak Polacy niezbyt angażowali się w tamtejszy ruch robotniczy. Dlaczego?
Ze strachu czy raczej z poczucia niepewności swojego miejsca na obczyźnie. Karą za udział w strajku było często zwolnienie z pracy lub wręcz wydalenie do Polski, które materializowało się w ciągu kilkudziesięciu godzin. Rodziny objęte tzw. ekspulsją miały np. dwie doby, żeby spakować majątek zgromadzony przez lata emigracji. Niektórzy sprzedawali go za bezcen lub w desperacji palili. Polacy nie mogli też zakładać własnych związków zawodowych. W dodatku kopalniane władze często wspierały działalność polonijnych organizacji katolickich, by te odwodziły robotników od uczestnictwa w socjalistycznym ruchu.
Jednak część Polaków działała w związkach francuskich. Co więcej – uznawano ich za grupę butną, która występowała nie tylko w obronie swoich krajan, ale niekiedy i Francuzów. Polacy byli jednymi z organizatorów bardzo spektakularnego strajku w miejscowości Leforest w 1934 roku. Ci górnicy spędzili pod ziemią około trzydziestu godzin, pisały o tym ogólnokrajowe gazety. Obiecano im negocjacje, a ostatecznie uczestniczących w strajku imigrantów ukarano ekspulsją. Jednym z nich był późniejszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek.
W szczytowym momencie co piąty francuski górnik był Polakiem. Jaki ślad odcisnęło to na stereotypie Polaków we Francji? Jakie wrażenie po sobie pozostawili?
Myślę, że dobre. Świadczy o tym chociażby fakt, że gdy po wojnie zaczęli wracać do kraju, Francuzi mówili: nie odjeżdżajcie. Przekonywano ich podwyżkami, awansami. Nie możemy być pewni, że to prawda – a nie komunistyczna propaganda – ale zachowały się relacje, według których przodownik pracy Wincenty Pstrowski był namawiany przez swoich belgijskich kolegów, by został w swojej kopalni. Podobne scenki można wyczytać we francuskiej prasie z tamtych lat.
Czy na ten pozytywny obraz wpłynęła działalność Polaków we francuskim ruchu oporu?
Na pewno. Działalność w ruchu oporu wiązała się często z działalnością w organizacjach komunistycznych lub zawodowych. O tym pamięta się do dzisiaj – w małych przemysłowych miasteczkach można spotkać tablice upamiętniające Polaków, którzy polegli w czasie walk partyzanckich.
czytaj także
Jak takie doświadczenie wpłynęło na tożsamość emigrantów? Stali się bardziej Francuzami czy traktowali to jako „eksterytorialny” czyn patriotyczny?
Nie sądzę, żeby poczuli się przez to Francuzami – zresztą pod koniec wojny w obrębie francuskiego wojska powstały dwa zgrupowania piechoty polskiej, co świadczy o tym, że żołnierze chcieli zachować swoją tożsamość. Ale z pewnością wpłynęło to na integrację z Francuzami i zmniejszenie poczucia bycia obywatelami drugiej kategorii. I być może po wojnie odwodziło niektórych od pomysłu powrotu do Polski.
Choć do reemigracji zniechęcać mogły również inne powody. Rozmawiałam z synem Polaka – żołnierza, który nie zdecydował się na powrót do kraju. Dwóch jego kolegów z armii wróciło, a przed wyjazdem obiecywali, że napiszą do niego listy. Nigdy nie napisali, a ojcu mojego rozmówcy zapaliła się w głowie czerwona lampka.
Wielu emigrantów zdecydowało się na powrót po wojnie?
Zaraz po wojnie we Francji było pół miliona Polaków – ale to byli nie tylko robotnicy, również wojenna emigracja polityczna. I z tej liczby do kraju wróciło około 70–80 tysięcy, a jeśli doliczymy żołnierzy – ponad 100 tysięcy.
Zostali zaproszeni do kraju przez nową władzę.
Komuniści wystosowali do polskich robotników we Francji prośbę o powrót do kraju i pomoc w jego odbudowie. Potrzebowali kadr do rozwoju górnictwa na Górnym i Dolnym Śląsku. Zapewniali emigrantów, że czekają na nich wyposażone domy, praca, szkoły, towary w sklepach itd. Wielu Polaków we Francji ogarnął wówczas patriotyczny entuzjazm, części podobało się, że Polska stała się krajem socjalistycznym – krajem dla robotników.
Ale im więcej czasu upływało od końca wojny, tym bardziej entuzjazm opadał. Z Polski dochodziły wieści od tych, którzy wrócili, często w zawoalowanej formie. Polonijne gazety drukowały listy reemigrantów, którzy prosili o pomoc w powrocie do Francji, bo byli rozczarowani powrotem.
czytaj także
Dlaczego?
Często okazywało się, że obiecane domy nie istnieją. Moja rodzina tego nie doświadczyła, bo otrzymała w Wałbrzychu połowę skromnego domu – pradziadek był zadowolony. Inni dostawali zakwaterowanie w lokalach bez okien, bez podłogi, zarobaczonych. Niektórzy czuli dyskomfort, przejmując poniemieckie mienie. W dodatku praca w Polsce była ponoć cięższa niż we Francji – mój dziadek wspominał, że ze względu na specyfikę wydobywanego węgla łatwiej było o pylicę. A w sklepach brakowało towarów. Krótko mówiąc – żyło się trudniej niż na obczyźnie.
Reemigranci doświadczali też poczucia obcości, bo kraj nie wyglądał tak, jak zapamiętali go z lat 20. ani tak, jak sobie go wyobrażali. Szczególnie dotykało to młodych ludzi, którzy urodzili się we Francji, a polski był dla nich drugim językiem. Doświadczali szoku kulturowego – we Francji inaczej się ubierano, jadło, były większe swobody obyczajowe. Chodzenie z dziewczyną za rękę czy pocałunek na ulicy nie były niczym zdrożnym, w Polsce owszem. Dlatego małżeństwa reemigranci zawierali często między sobą. Ich enklawy w śląskich miastach nazywano „małymi Francjami” lub „małymi Paryżami”.
Rozczarowywał wreszcie polski socjalizm – inny niż we Francji, gdzie była to jedna z opcji politycznych, a nie jednopartyjny reżim, który bardzo szybko zaczął na reemigrantów podejrzliwie patrzeć. A dlaczego oni chcą z powrotem na Zachód? A dlaczego krytykują warunki pracy w kopalniach? Co piszą w listach za granicę?
Wielu repatriantów zaangażowało się w Polsce w działalność polityczno-społeczną.
Zapisywali się do partii, brali udział w czynach społecznych, stawali się członkami rad zakładowych. Skłoniła ich do tego wiara w nową władzę, chęć uczestnictwa w odbudowie kraju, ale również przywieziony z Francji odruch zaangażowania. Wielu po jakimś czasie zauważało w PRL niezgodność czynów i słów, więc odpuszczali. Mój dziadek wystąpił z partii po tym, jak dowiedział się o wkroczeniu radzieckich wojsk na Węgry.
Co oprócz zaangażowania społecznego przywieźli ze sobą z Francji?
Ubrania, które wyróżniały ich na ulicy. Dla dzieci dziergane sweterki i podkolanóweczki, dla dorosłych kapelusze, kaszkiety, berety i fulary. Instrumenty muzyczne, zwłaszcza akordeony, które wykorzystywano później na zabawach dla „Francuzów” – „zwykli” Polacy nie mieli tam wstępu, bo, jak mi mówiono, nie umieli się bawić. Rowery, które służyły jako miejski środek transportu oraz rekreacji. Kulki do gry w bule. A ze zwyczajów kulinarnych – jedzenie śniadań na słodko, zupy przecierane, sałatkę z cykorii, sos winegret. Niektórzy próbowali uprawiać na podwórkach winorośle.
„Daleko od szosy”, czyli hybryda kapitalistyczno-socjalistyczna
czytaj także
Mieszkańcy „małych Francji” często rozmawiali ze sobą po francusku. A jeszcze parę lat wcześniej, mieszkając we Francji, prosili swoje dzieci, by „przy rodzicach nie parlować”. Czy w kondycję repatrianta wpisana jest wieczna nostalgia, poczucie, że „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”?
Nie ujęłabym tak tego, choć faktycznie reemigrantom towarzyszy ciągłe rozdarcie. Jednak te dwie nostalgie trzeba rozdzielić na dwa pokolenia. Pokolenie moich pradziadków spędziło swoje dzieciństwo i młode lata w Polsce, polskość była dla nich wyjściową tożsamością, za którą we Francji tęsknili. Natomiast dla pokolenia mojego dziadka krainą dzieciństwa była Francja. Polskę znali wyłącznie z opowiadań i szczątkowych lekcji języka polskiego, wydawała im się bajkową krainą srogich zim, w której spodziewali się spotkać niedźwiedzia polarnego. A później – jak mój dziadek – tęsknili za Francją do końca swoich dni. Kto miał taką możliwość, oglądał francuską telewizję, czytał tamtejszą prasę.
Wspomniałaś o Edwardzie Gierku, jednym z najbardziej znanych górniczych repatriantów. Czy twoi rozmówcy są dumni z tej postaci, czują, że to jeden z nich?
Nie spotkałam się z tym na masową skalę, ale jedna z moich rozmówczyń rzeczywiście, nawet niepytana podkreślała, że jest to dla niej ważna postać. Opowiadała, jak bardzo była dumna, kiedy Gierek doszedł do władzy, właśnie dlatego, że był jednym z nich. Inna sprawa, że jego historia nie jest do końca reprezentatywna. Po wydaleniu z Francji wyemigrował do Belgii, tam namawiał górników na powrót do Polski.
Wajda, kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał robić w Łodzi rekonstrukcji historycznej
czytaj także
Większość i tak została na obczyźnie. Czy Polacy, którzy zostali we Francji, oraz ich potomkowie, wciąż tworzą społeczność o odrębnej tożsamości?
Dziś to już zasymilowani Francuzi – przynajmniej ci, których poznałam. Jeden pracuje we francuskich mediach, inny jest wykładowcą. Wielu żyje w mieszanych małżeństwach, niektórzy nie znają polskiego. Ale oczywiście są w mniejszym lub większym stopniu zainteresowani swoimi korzeniami. Jeden z moich rozmówców ma w swoim domu wielkie archiwum prasy polonijnej. Dziś żadna z tych gazet już nie istnieje. W miasteczkach, do których emigrowali Polacy, są jeszcze wieczorki polskie, polskie sklepy, restauracje. W Douai funkcjonuje nawet chór polskich górników.
Wróćmy do repatriantów. Pomimo rozczarowania PRL-em czują się dziś dumni, że tak aktywnie uczestniczyli w odbudowie Polski. Jednak polityka pamięci III RP ich nie rozpieszcza.
Zdarza im się usłyszeć, że są komunistami – w najgorszym tego słowa znaczeniu. Że ich zaangażowanie wynikało z koniunkturalizmu albo że padli ofiarami propagandy. A przecież nikt nie chce postrzegać siebie jako ofiary, którą łatwo nabrać. Sami postrzegają swoją dawną działalność jako patriotyczną, więc czują się niezrozumiani i zapomniani. Oni – albo ich rodzice – porzucili przecież dla Polski w miarę wygodne życie we Francji. Chcieli zaangażować się w odbudowę kraju – jak ujęła to jedna z moich rozmówczyń – takiego, jaki był wtedy, bez czekania na idealny moment i idealną władzę. Zakasujemy rękawy, odgruzowujemy Wrocław, budujemy nowe osiedla i ruszamy do pracy w poniemieckich kopalniach – tak można opisać ich postawę.
Wierzyłem, że znajdę nazwisko osoby, która odpowiada za śmierć Pyjasa [rozmowa z Łazarewiczem]
czytaj także
O repatriantach ze Wschodu jest głośno – i słusznie – a o tych z Zachodu mówi się mało. Jedni mają swoje miejsce w historii i są częścią wiedzy powszechnej, losy drugich są wiedzą lokalną, jeśli w ogóle. Wpływ ma na to wiele czynników, nie tylko tych związanych z naturą pamięci, ale i z polityką, która przyzwyczaiła nas, by o poprzednim ustroju myśleć w czarno-białych kategoriach. A przecież nie musimy tych ludzi gloryfikować – wystarczy, że potraktujemy ich jak temat ważnej historycznej lekcji.
**
Aleksandra Suława – absolwentka historii sztuki oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Publikowała w „Dzienniku Polskim” i „Gazecie Krakowskiej”, obecnie jest dziennikarką Interii. Otrzymała nagrodę Kryształowe Pióro oraz nominację do nagrody Grand Press w kategorii wywiad, z także do Nagrody Dziennikarzy Małopolski. Wnuczka reemigranta z Francji. W 2023 roku ukazała się jej debiutancka książka Przy rodzicach nie parlować. O polskich powrotach z Francji.