Tłumacz książki Helfer wskazuje na klucz uniwersalizujący lekturę – sytuację kobiet w czasach wojny. I przywołuje cytat z „Córeczki” Tamary Dudy: „Wojna to zamknięty klub męski, ale z jakiegoś powodu kobietom obrywa się od niej rykoszetem”.
Lucia Berlin, Witaj w domu, przeł. Dobromiła Jankowska, Czarne 2024
Mieszkałam w tylu miejscach, że to wręcz absurdalne… a ponieważ tak często się przeprowadzałam, miejsce jest dla mnie bardzo, bardzo ważne ważne. Nieustannie szukam… szukam domu.
To pierwsze zdanie książki pochodzi ze wstępu syna Lucii, Jeffa, ale jest jej zdaniem wyjętym z jakiegoś wywiadu. I rzeczywiście było tych miejsc naprawdę dużo. Podobno początkowo miała taki zamysł, że nie będzie pisała w tej książce o ludziach, a tylko o miejscach, jednak dom to coś więcej niż pomieszczenia i otoczenie, to życie w nich, którego nie da się pominąć, a życie Lucia Berlin miała intensywne i przeważnie niełatwe. Niestety książki tej nie ukończyła, umarła i przerwała właściwie w pół zdania, doprowadzając swoją opowieść do roku 1965, kiedy miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat.
Umarła w roku 2004 – oczywiście nie tam, gdzie się urodziła. Urodziła się bowiem na Alasce, a potem rodzina zmieniała kilkakrotnie miejsce pobytu, jej ojciec był inżynierem górnictwa, pracował w różnych osadach górniczych, powiedzmy otwarcie, były to jakieś zadupia. W 1941 roku wstąpił do wojska i pojechał na wojnę, a matka z Lucią i jej siostrą przeprowadziły się do Teksasu do dziadków.
Potem kolejne miejsca – lata w Chile i następne, właściwie potem przez długi czas nigdzie nie mieszkała dłużej niż przez kilka miesięcy. Pod koniec lat osiemdziesiątych zrobiła ich listę i było tych miejsc osiemnaście, a towarzyszyły temu też odnotowane problemy, które się z nimi wiązały. Ledwo zamarkowane, ale i to robi wrażenie – jest tam dużo trzęsień ziemi i powodzi, ale też takie jak brak pieca, cienkie ściany, nietoperze albo pijaństwo osób, z którymi mieszkała, płacząca nieustannie matka…
czytaj także
Oczywiście w książce jest tego więcej. No i wszystkie jej trzy małżeństwa oraz czwórka dzieci. Pierwszy jej mąż był rzeźbiarzem, który próbował ją rzeźbić, czyli sprawić, żeby w każdej chwili wyglądała i zachowywała się tak, jak sobie tego życzył. I żeby spała twarzą w dół, dzięki czemu miała mieć mniej zadarty nos. Kiedy powiedziała mu, że jest w drugiej ciąży, uznał, że mu to nie pasuje, i po prostu odszedł. Drugi był całkiem miłym i przeważnie biednym jazzmanem, ale opuściła go dla jego bogatego przyjaciela – to jego nazwisko przyjęła. Wyglądało to całkiem nieźle, był tylko jeden szkopuł – okazał się heroinistą. Miała w tym czasie okresy prawdziwej biedy i luksusu, nie tylko z ostatnim mężem, ale też w Chile, gdzie obsługiwana przez służbę żyła dość luksusowo i wśród elity. Pierwszego papierosa podpalił jej książę Ali Khan.
Tę część książki czyta się bardzo dobrze, jest krótka i oszczędna w słowach i emocjach. Ale jest też druga połowa – to wybór listów, które pisywała w tym samym okresie do licznych przyjaciół. (Oraz mnóstwo zdjęć). I to już nie jest literacko tak dobre, często chaotyczne, nie zawsze rozumiemy kontekst. Jednak ciekawe, bo możemy porównać te osobiste dokumenty z tym, jak zostały, to, co w nich także opisuje, przetworzone na literaturę – autobiograficzną, ale formalnie dopracowaną. Zresztą wiele tych historii znamy.
czytaj także
W końcu Witaj w domu to książka, do której sięgną głównie – nie mówię, że jest tylko dla nich – miłośnicy jej opowiadań, przede wszystkim zbioru Instrukcja dla pań sprzątających. Kiedy czytamy opowiadanie o dziewczynce mieszkającej u dziadków – dziadek dentysta i paskudny alkoholik, oraz również pijąca matka, wiemy, że to fakt biograficzny, i znajdziemy tę historię również w Witaj w domu. Ale w opowiadaniu dziewczynka pod koniec, na jego prośbę, wyrywa dziadkowi wszystkie zęby. Wiadomo, że Berlin pisała o swoim życiu, jednak przesadzała, dodawała elementy fikcyjne. Gdzie kończy się prawda, a zaczyna fikcja? Autofikcja. Zestawienie listów, opowiadań i prozy autobiograficznej to bardzo ciekawa zabawa literacka. A jeżeli ktoś zacznie właśnie od autobiografii i zapragnie opowiadań, to też będzie czytał je już nieco inaczej. Ale właściwie dlaczego jest to w ogóle dla nas ważne, co jest prawdą, a co fikcją?
Monika Helfer, Hałastra, przeł. Arkadiusz Żychliński, Filtry 2023
Masz, weź te ołówki, narysuj mały dom, poniżej strumyk i studnię, ale słońca nie rysuj, bo dom stoi w cieniu! Za nim góra – prosta skała. Przed domem wyprostowana kobieta, wiesza pranie na sznurku, sznurek jest źle naciągnięty, trzyma się na dwóch drzewach wiśni, jedno rośnie po prawej stronie werandy, drugie po lewej.
Kredki były w tych czasach, dla tej rodziny, bardzo drogie, obrazek jednak powstaje. Kto ma go stworzyć? Narratorka tożsama z autorką, w swojej głowie. Czyli jesteśmy w autofikcji. Monika Hefler, kiedy ukazała się ta książka, była już po siedemdziesiątce. I jest to pierwsza z trzech książek dotyczących losów jej rodziny. Mam nadzieję, że będziemy mieli szanse na przeczytanie także kolejnych! Chociaż autorka była w Austrii znana od lat, to dopiero te przyniosły jej spektakularny sukces czytelniczy i wśród krytyków. Zasłużony. Bo ważne jest nie tylko to, albo wcale nie to, co ma się do opowiedzenia, ale forma, jaką się dla tego znajduje.
Opowiedziana w skrócie historia ta wydaje się dość prosta. Mała alpejska wioska, początek I wojny światowej. Bardzo biedna rodzina, Maria i Josef Moosbrugegerowie z czwórką dzieci, mieszka w prymitywnych warunkach na najdalszym skraju wsi. On musi iść do wojska, ona, młoda jeszcze, trzydziestoletnia kobieta zostaje sama z dziećmi, zależna od pomocy przyjaciela męża, burmistrza. Jest bardzo piękna, więc burmistrz… no wiadomo. Na chwilę pojawia się w jej życiu też przybysz z miasta, przypominając jej, czym może być zakochanie, do niczego jednak nie dochodzi. Mąż dwa razy przyjeżdża na przepustkę. Rodzi się dziecko. Wieś uznaje, że jest ono owocem zdrady.
Rysunek, który powstaje na naszych oczach na początku, z sielskiego szkicu zamienia się w realistyczny obraz: widzimy na nim już całą rodzinę po wojnie i piąte dziecko, dziewczynkę. Jej ojciec zachowuje się tak, jakby nie istniała. Nigdy na nią nie patrzy, nigdy się do niej nie odzywa. I właśnie ta odrzucona dziewczynka jest matką autorki/narratorki.
W powieści mieszają się rozmaite plany czasowe – obecna jest narratorka, która rozmawia z ciotką czy może też z innymi krewnymi, zbierając rodzinne historie. Patrzy na przeszłość z czułym dystansem, ale bez sentymentalizmu. A tytułowa hałastra, wybrana jako tytuł przez tłumacza, trochę się mija z oryginalnym Die Bagage, które utraciło narzucające nam się znaczenie i jest pogardliwym określeniem ludzi nisko przez nas ocenianych – hołoty? Jednak, jak twierdzi tłumacz, autorka neutralizuje wyższościowy charakter tego określania. Buduje swoje postacie nie tylko jako ludzi znajdujących się na marginesie, ale też mocne charaktery, osoby cieszące się niechętnym szacunkiem, wyróżniające się.
czytaj także
Zatem nie jest to ani sentymentalizacja swoich korzeni, ani opowieść z „ważnym przesłaniem klasowym”. Tłumacz wskazuje też na klucz uniwersalizujący lekturę – sytuację kobiet w czasach wojny. I przywołuje cytat z Córeczki Tamary Dudy: „Wojna to zamknięty klub męski, ale z jakiegoś powodu kobietom obrywa się od niej rykoszetem”. Właściwie można to nawet odnieść do Lucii Berlin, kiedy przypomnimy sobie, co pisze o swoim pobycie w domu dziadków, kiedy jej ojciec był na wojnie.