Polskość jako efekt pogryzienia przez trupy to całkiem fajna definicja. Kinga Dunin czyta „Gdzie jest prezydent?” Billa Clintona i Jamesa Pattersona oraz „Ale z naszymi umarłymi” Jacka Dehnela.
Na upały coś, co zmrozi albo chociaż trochę ochłodzi krew w żyłach. Thriller, horror – jednak od polityki trudno się opędzić.
Bill Clinton, James Patterson, Gdzie jest prezydent?, przeł. Karolina Rybicka, Znak 2019
– Otwieram posiedzenie komisji specjalnej…
Wokół mnie krążą rekiny. Poczuły krew. Jest ich trzynaście, żeby być dokładnym: osiem z opozycji, pięć z mojej partii.
Komisja przesłuchuje prezydenta, który jest oskarżony o to, że podjął rozmowy z wyjątkowo groźnym terrorystą, uchronił go przed odstrzałem, a przy okazji doprowadził do śmierci amerykańskiego żołnierza. Jak się broni prezydent? Powołuje się na tajemnicę państwową i zaklina, że cokolwiek zrobił – choć może nie to, o co go się oskarża – to wszystko dla dobra ukochanego kraju. Oczywiście nie przekonuje komisji. W pewnym momencie wstaje i mówi: „Mam już dość”. Jego współpracownicy też przerywają inscenizację, bo to była tylko próba przesłuchania. Prawdziwe odbędzie się za kilka dni i może skończyć się impeachmentem.
W ten sposób zdradziłam pierwszy zaskakujący zwrot w tym thrillerze, ale będzie ich jeszcze mnóstwo. I oczywiście dominujący jest wątek sensacyjny: zagrożenie Ameryki cyberatakiem, który sprawi, że zniknie w tym kraju internet i wszystkie zapisane dane. Można sobie wyobrazić, do czego by to doprowadziło. Żeby temu zapobiec, prezydent musi działać w dużej mierze na własną rękę – szczególnie że w jego otoczeniu znajduje się zdrajca – i opuścić Biały Dom. To dobrze opowiedziana historia, trzyma w napięciu, w sam raz na letnią lekturę. Zapewne za tę część odpowiadał Patterson, taki Stephen King tylko od thrillerów, bardzo znany i sprzedający ogromne nakłady. Sprawdzona firma.
A Bill Clinton? Należy przypuszczać, że jemu zawdzięczamy różne smaczki dotyczące funkcjonowania Białego Domu i politycznych układów oraz ideolo. Bo jest to też powieść dydaktyczna i moralizatorska. Oczywiście obsługująca demokratów, a nie zwolenników Trumpa. Chociaż kto wie, może kogoś nawróci?
Markiewka: Tragedii nie ma, czyli wszyscy żyjemy w Czarnobylu
czytaj także
Już na poziomie świata fikcyjnego widać, że zadbano o polityczną poprawność. Bardzo dużo kobiet w tym Białym Domu: wiceprezydentka, szefowa personelu, dyrektorki CIA i FBI, a jedna z nich jest Afroamerykanką. Chociaż grupa terrorystyczna nazywa się Dzieci Dżihadu, z dżihadem ani z islamem nie ma nic wspólnego. Zero islamofobii.
Prezydent to człowiek, który jest gotów zrobić wszystko dla dobra swojego kraju. To szlachetny weteran wojny w Zatoce, dobry mąż i ojciec, wierzący w Boga i Amerykę, otoczony jednak ludźmi, którzy ponad dobro ojczyzny przedkładają bieżące gry polityczne. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć sobie o tym, że Clinton sam cudem uniknął impeachmentu i to z powodu zarzutów obyczajowych: palił, ale się nie zaciągał, z Monicą Lewinsky.
czytaj także
Kiedy Jon Duncan, czyli powieściowy prezydent, w końcu uratuje Amerykę (to literatura gatunkowa, chyba nie spodziewaliście się innego zakończenia?), przemówi do Kongresu, Senatu oraz narodu i przedstawi swój program dla ocalonego kraju. Jego notowania gwałtownie skoczyły w górę, opozycja przycichła, ma więc nadzieję, że zanim entuzjazm po jego wyczynach opadnie, uda mu się przynajmniej część tego programu zrealizować. Zmniejszyła się też polaryzacja i ludzie w mniejszym stopniu polegają na ekstremalnych mediach, szukając prawdziwych informacji. To też mu sprzyja.
W planie Duncana/Clintona dla Ameryki znajdziemy: zmianę prawa wyborczego na bardziej inkluzywne i lepiej chroniące wybory przed wpływami z zewnątrz, ochronę wszelkich mniejszości, życzliwe otwarcie na imigrację i niezalegalizowanych imigrantów, ograniczenie dostępu do broni, program pomocy dla uzależnionych od opiatów, inwestycje wspierające rozwój mniejszych miejscowości i tworzenie tam nowych miejsc pracy, politykę klimatyczną i OZE. I tak nam dopomóż Bóg, Ameryka jest wielka!
Jak widzimy, to taka agenda oświeconych liberałów, dla lewicy co najwyżej plan ple-ple minimum. I fragment mocno popularnej literatury. Dlaczego polscy liberałowie nie potrafią wyrazić chociażby takiej wizji? Nie żyjemy w powieści, więc nie pytam, czy mogliby ją zrealizować. Zostawiając na boku amerykańską specyfikę, np. dostęp do broni, czy to nie jest jakieś minimum, które każdy w miarę cywilizowany liberał powinien dzisiaj po prostu mieć w głowie?
czytaj także
*
Jacek Dehnel, Ale z naszymi umarłymi, Wydawnictwo Literackie 2019
Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi.
Maria Janion
Co prawda liczyłam na to, że przed wakacjami pojawi się nowy kryminał Maryli Szymiczkowej, czyli duetu Dehnel-Tarczyński. Tym razem jednak Piotr Tarczyński dał tylko impuls, i to wiele lat temu, w 2011 roku, a w końcu książkę napisał jego mąż i powstawała przez wiele lat – nie jest to bez znaczenia.
Pomysł, na którym się opiera, jest naprawdę rozkoszny. Oto w Polsce zaczynają wstawać z grobów umarli, na ulicach pojawiają się zombie, początkowo zupełnie niegroźni, przynajmniej dla Polaków. Widzimy wśród nich także różne znane postacie, ożywają, jeśli można to nazwać życiem, wszyscy pochowani na Wawelu. Wszyscy! Piłsudski wyrusza na wileński cmentarz na Rossie, żeby zabrać swoje serce z grobu matki.
Żywe trupy w niektórych budzą lęk lub obrzydzenie, oczywiście ciekawość, będą atrakcją turystyczną, zostaną wykorzystane politycznie. Dla wielu stają się przedmiotem wręcz religijnego, fanatycznego kultu i są nazywane antenatami. Zombiaki zaczynają jednak atakować – początkowo tylko obcych. Zjadają ich albo zmieniają w Polaków-zombi (polskość jako efekt pogryzienia przez trupy to całkiem fajna definicja). I przekroczą granice Polski, zaleją cały świat, który w ten sposób zdobędziemy, ale też zzombizujemy. Budzi to w Polakach imperialny entuzjazm – ale nie skończy się dobrze. Trzeba będzie bronić Częstochowy. Może się to skończyć, jak w Reducie Ordona (co oczywiście jest równie prawdziwe jak zasługi ks. Kordeckiego) – czyli bardzo romantycznie. Bez romantyzmu jednak się chyba w Polsce nie da.
czytaj także
Gdybyście jeszcze się nie połapali, o czym naprawdę jest ta książka, autor na koniec spieszy z wyjaśnieniem: „… to, co jest zasadniczym tematem opowieści, czyli stopniowy wzrost nacjonalizmu, jego epidemiczne narastanie, normalizacja języka przemocy i chorych fantazji, zaczęło się materializować na naszych oczach. Z roku na rok pomysł Piotra, z początku jeszcze dość niewinny i raczej satyryczny, nabrał zupełnie innego znaczenia”.
Moim zdaniem jest to jednak wciąż pomysł z ducha reakcji na katastrofę smoleńską, a dziś duch jest inny. Mniej w nim mimo wszystko zbiorowych uniesień mesjanistycznych, martyrologicznych, romantycznych. Niby są, ale to raczej narzędzia w bezwzględnej walce politycznej, a każde pięć minut kontaktu z dziennikiem w TVPiS to większy horror, niż cokolwiek Dehnel był w stanie wymyślić. Teraz, z drobną przerwą na niszczenie Rzecznika Praw Obywatelskich, PiS i służalcze wobec niego media jako wroga potrzebnego na zbliżającą się kampanię wyborczą wybrały, jak się wydaje, środowiska LGTBQ+. Wspominam o tym, bo wiodącymi w powieści postaciami jest para gejów, zresztą żyjących w otwartym związku, opisanym w dość wyidealizowany sposób.
Każde pięć minut kontaktu z dziennikiem w TVPiS to większy horror, niż cokolwiek Dehnel był w stanie wymyślić.
Owszem, istnieje powiązanie między homofobią a polskim nacjonalizmem, dość dokładnie opisane np. przez Agnieszkę Graff czy Błażeja Warkockiego, ale w powieści Dehnela homofobia, z którą spotykają się bohaterowie, wynika głównie z niedojrzałości, głupoty i daje się wyleczyć miłością oraz zrozumieniem. Przeciwko kampanii nienawiści rozkręcanej przez PiS raczej to nie zadziała, a PO nie ma na to żadnej odpowiedzi.
Dehnel nie jest mistrzem prozy gatunkowej, stworzył satyrę polityczną, od której miało wiać grozą, ale to bardziej – miejscami zabawna – opowiastka na upały.