Edward Obertyński, który przyjechał do Gdyni ze Lwowa i zrobił szybką karierę w żegludze, wspominał, że jego pierwszym lokum była betonowa rura kanalizacyjna. Inni spali na porzuconych budowach, w wozie Drzymały, w wilczym dole, w uziemionym samochodzie, w przewróconym kutrze.
Wszystkie bolączki młodego miasta – od bezrobocia i sezonowości rynku pracy, przez napięcia klasowe, po niedowład planowania urbanistycznego – skupiały się w jednym, nadrzędnym problemie: mieszkaniowym. Sytuacja w Gdyni była prawdopodobnie najgorsza w Polsce. Mieszkań ciągle brakowało, więc należały do najdroższych w kraju. Komorne wynosiło tu przeciętnie o 30–50% więcej niż gdzie indziej. Za jednoizbowe lokum robotnicy płacili tu przeciętnie 30,7 złotych miesięcznie, podczas gdy w Warszawie i Poznaniu ponad 21, a w Łodzi 11,7. Jednocześnie Gdynia była praktycznie wyjęta spod ustawy o ochronie lokatorów. Uchwalone w 1924 roku prawo chroniące przed eksmisjami nie obejmowało budynków nowych, ukończonych po lipcu 1919 roku, a w Gdyni przecież prawie nie było starszych.
czytaj także
Mieszkania często były zupełnie niewarte pieniędzy, których za nie żądano. Zaangażowany w budowę portu inżynier Władysław Łabuć wspominał lokum wynajęte w nieco gorszej części Kamiennej Góry, przy ulicy Lipowej 26, jako „dwa pokoje z kuchnią, piece, cienkie ściany, które w zimie pokrywały się szronem. Jedno było tu luksusowe – komorne”, wynoszące 250 złotych miesięcznie, „co nawet przy stosunkowo wysokiej pensji” – wtedy 800 złotych – „[…] stanowiło poważny wydatek”. Nic dziwnego, że kiedy ceny znów szły w górę albo kiedy gulden gdański tracił na wartości, niektórzy wynajmowali mieszkania w WMG.
Pracownicy publicznych instytucji i firm i tak byli w najlepszej sytuacji. Samorządy miały ustawowy obowiązek kwaterowania nauczycielek i nauczycieli. O kolejarzy troszczyła się kolej, a o wojskowych – Fundusz Kwaterunku Wojskowego, największy inwestor mieszkaniowy w międzywojennej Polsce. W Gdyni postawił i koszary Marynarki Wojennej na Oksywiu, i blok podoficerski przy ulicy Morskiej 67, i okazałą kamienicę oficerską przy reprezentacyjnej ulicy 10 Lutego 29. Wszystkie zaprojektował warszawski klasycyzujący modernista Marian Lalewicz. W domu oficerskim powtórzył schemat wielkomiejskiej burżuazyjnej kamienicy, z podziałem na klatkę paradną i służbową, choć bez oficyn, a na tyłach umieścił nawet małą willę. W kompleksie na Oksywiu zbudował natomiast trzynastoizbową willę dowódcy floty, zamieszkiwaną przez admirała Unruga z rodziną. W przeliczeniu na metr sześcienny był to najdroższy budynek zrealizowany przez FKW w całej Polsce.
Willa Unruga była ekstremum, ale choć standard wojskowych mieszkań był zróżnicowany, był też przewidywalny i znacznie wyższy niż w przeciętnym budownictwie. W domach FKW obowiązywały od 1927 roku normy dotyczące powierzchni i wyposażenia:
„Niżsi podoficerowie mieli prawo do pokoju z mieszkalną kuchnią o powierzchni 20 m2, starsi podoficerowie do dwóch pokojów z kuchnią o powierzchni 50 m2, młodsi oficerowie żonaci (do kapitana włącznie) do trzech pokojów z kuchnią i łazienką o powierzchni 90 m2, a majorzy i pułkownicy do mieszkania czteropokojowego o powierzchni 120 m2”.
Kiedy ukończono koszary na Oksywiu, komentator „Gazety Gdańskiej” pisał, że przypominają Kalifornię. „Wybudowano je, jak na stosunki nasze, ogromnie szybko i z takim komfortem, że mieszkać w nich mogliby nawet żołnierze amerykańscy” – dodawał z nutką ironii.
Gdańsk jak Wenecja, a Hel będzie wyspą. Co cieplejszy klimat robi z Bałtykiem?
czytaj także
Przy instytucjach zwykle przewidywano służbowe mieszkania. W budynku Biura Budowy Portu zamieszkał inżynier Tadeusz Wenda, a piętro niżej woźny, a de facto jego prawa ręka, Franciszek Fryzeł z rodziną. Dyrektor Żeglugi Polskiej Julian Rummel, dopóki nie zbudował sobie willi na Kamiennej Górze, mieszkał niedaleko Wendy, w gmachu firmy. Dyrektor Banku Polskiego Stanisław Woda zajmował sześciopokojowy apartament z kuchnią i służbówką w siedzibie banku przy ulicy 10 Lutego, a Franciszek Sokół (i jego poprzednicy) mieszkał w gmachu Komisariatu Rządu. Od służbowego gabinetu do prywatnej jadalni dzieliło go kilkanaście kroków, więc obiad zwykle jadł z rodziną, a przed powrotem do urzędowania mógł sobie jeszcze uciąć drzemkę.
Jakość i położenie mieszkań odzwierciedlały hierarchię służbową i społeczną. Uczestnicy konkursu na gmach Sądu Okręgowego mieli na przykład przewidzieć w projekcie cztery mieszkania dla „Prezesa Sądu Okręgowego, Prokuratora, Kierownika Sądu Grodzkiego oraz Intendenta” w osobnym skrzydle wychodzącym na południe, z osobnym wejściem od ulicy, a mieszkania dla „niższych funkcjonariuszy” w suterenach.
Dla tych, którzy przyjeżdżali do Gdyni w ciemno i dopiero na miejscu stykali się z drożyzną i deficytem mieszkaniowym, nawet taka suterena byłaby nie do pogardzenia. Trafić – jak wspomniana wcześniej rodzina Sikorów – do wynajmowanego pokoiku w lichej kamienicy też byłoby dla nich szczęściem. Edward Obertyński, który przyjechał do Gdyni ze Lwowa i zrobił szybką karierę w żegludze, wspominał, że jego pierwszym lokum była betonowa rura kanalizacyjna. Inni spali na porzuconych budowach, w wozie Drzymały, w wilczym dole, w uziemionym samochodzie, w przewróconym kutrze.
Jerzy Żukowski przyjechał spod Wilna wyposażony w skromne oszczędności i list polecający od wójta. Marzył o pracy na morzu. Najpierw zatrzymał się w hotelu robotniczym na Grabówku (złotówka za noc w czterdziestoosobowej sali), potem nocował pod płaszczem w jamie wygrzebanej w ziemi. Toaletę codziennie załatwiał w zatoce. Ludzi, którzy prosto z dworca pędzili ku morzu, później często opisywano jako pielgrzymów. Pracownik firm armatorskich Wincenty Bartosiak wspominał na przykład, że Gdynia „była świętością narodową jak Częstochowa”, a „ludzie z nabożeństwem wchodzili do morza, żegnali się morską wodą, zabierali butelki z morską wodą dla tych, co pozostali w domu”. W Mieście z morza i marzeń Ryszarda Ciemińskiego ludzie wysypują się z pociągów, dźwigając zawinięte w tobołki najpotrzebniejsze rzeczy, relikwie prawie. Wlewali się tłumnie w rzadką zabudowę ulicy 10 Lutego. Szli naprzeciw wiatrom, dmącym ze sporą siłą od strony brzegu i placu Kaszubskiego, wędrowali, by dokonać swoich zaślubin z morzem. Nabierali wodę morską w ręce i próbowali, czy aby jest słona. […] Hen, gdzieś tam, pozostawili karłowate gospodarstwa Białostocczyzny, wyrobnictwo w piotrkowskim powiecie.
Piękna to wizja i na pewno byli tacy, którzy pędzili na plażę z ciekawości czy w patriotycznym odruchu, lecz ilu – tak jak Żukowski – po prostu nie miało widoków na inną wannę niż Zatoka Gdańska?
czytaj także
Kiedy pan Jerzy stracił kolejne 15 złotych, fundując kolejne obiady naciągaczowi, który mamił go perspektywą załatwienia pracy, był już zmuszony do spania „pod liściem”, a jeśli padało – w muszli koncertowej na Kamiennej Górze. Żywił się tym, co „spadło” przy przeładunku w porcie, pił z podwórzowych studni. Uciekał przed policją polującą na włóczęgów, zarabiał grosze, nosząc bagaże na dworcu, biegał na posyłki w sklepie z farbami. Mył taksówki na postoju, a kiedy kierowcy go polubili, pozwalali mu się zdrzemnąć w aucie. Zdarzało mu się też wynajmować z przygodnymi znajomymi obskurne pokoje – a to w baraku na Orłowie, a to w jakimś domu na Kamiennej Górze. W końcu wystał swoje w kolejce do biura werbunkowego w porcie, załapał się na pomocnika kuchennego na statku „Piłsudski” i zaczął się piąć w marynarskiej hierarchii. Jego problem mieszkaniowy rozwiązała praca na morzu, ale większość takich jak on, którzy przyjechali do Gdyni bez dużych oszczędności, załatwionej posady albo szybko się nie wżenili, przez lata mieszkała w budach i barakach.
Baraki nie były gdyńskim wynalazkiem. W Łodzi, na Śląsku czy w Zagłębiu, do których od kilku dekad migrowali pracownicy ze wsi, urbanizacja często przybierała formę faweli. W dodatku wielki kryzys przełomu lat dwudziestych i trzydziestych wygonił na bruk rzesze ludzi – nie tylko robotników, ale też zredukowanych (jak wtedy eufemistycznie nazywano wyrzuconych z pracy w ramach zaciskania pasa przez rząd) urzędników czy nauczycieli. Symbolem tamtych czasów stały się w Warszawie przepełnione noclegownie, takie jak osławiony Cyrk czy baraki na Żoliborzu i Annopolu. Bezdomni zeskłotowali nawet opuszczone pawilony Powszechnej Wystawy Krajowej 1929 roku, tworząc tak zwane Wesołe Miasteczko. Ponura, ironiczna puenta pokazu sukcesów niepodległej Polski.
W Gdyni budy i baraki kłuły jednak w oczy najbardziej. I nie chodziło tylko o kontrast między legendą ziemi obiecanej a zawodem, jaki przyniosła rzeczywistość, lecz o wyraźną dominację tymczasowej zabudowy w krajobrazie. W starszych miastach stały tandetne, urągające higienie kamienice, które dały się dzielić na nędzne mieszkania i pokoje, lecz w Gdyni brakowało nawet takiego zasobu. Pod koniec lat dwudziestych w tymczasowych budowlach żyło tu już 20 tysięcy osób, a więc większość gdynianek i gdynian. Proporcja ta powoli się zmieniała, w miarę powstawania kolejnych kamienic, ale w połowie lat trzydziestych wciąż tylko 35% domów mieszkalnych stanowiły stałe budynki, a 65% baraki. Komisarz Sokół alarmował, że gdyńskie domy (te stałe i te tymczasowe) są najbardziej zatłoczone w Polsce. W 1936 roku na każde mieszkanie przypadało średnio 4,4 osoby. Statystykę zaniżały wille i apartamenty klasy wyższej, ponieważ w barakach, w izbach o powierzchni 8–12 metrów tłoczyły się przeciętnie 3–4 osoby. Kryzys sprzyjał też rozwojowi „kątownictwa”, czyli przyjmowania sublokatorów wyłącznie na nocleg, a także dzieleniu posłania czy spaniu na zmiany przez niespokrewnione osoby. W połowie lat trzydziestych 42,6% ludności Gdyni dzieliło mieszkanie z sublokatorami, co było rekordem wśród polskich miast.
Gdynia – mit kapitalistyczno-zamordystyczny czy postępowy? [rozmowa z Grzegorzem Piątkiem]
czytaj także
Tymczasowe drewniane konstrukcje towarzyszyły Gdyni od początku urbanizacji, skoro widział je już Żeromski. W Wietrze od morza opisał stojące tuż przy porcie „baraki z jasnych tarcic, nakryte płaskimi daszkami z niepowabnej papy, pełne posłań i długich stołów jadalni zbiorowej – klozety roznoszące w nieskalanym powietrzu potworny fetor odchodów kilku setek pracowników”. Chodziło zapewne o budowle postawione przez dyrekcję budowy portu dla robotników zatrudnionych przy inwestycji. W pierwszych latach drewniany był pierwszy pirs niewielkiego portu, a kapitanat mieścił się w baraku. W 1928 roku Ministerstwo Przemysłu i Handlu ufundowało „najlepszy barak w Gdyni” – sporych rozmiarów, symetrycznie rozplanowaną drewnianą halę noclegową, rodzaj hotelu robotniczego. Warszawski działacz mieszkaniowy Teodor Toeplitz komentował:
Znowu barak i w tym baraku te same co wszędzie dwupiętrowe nary drewniane. Ale tu przynajmniej jest jasno i tym- czasem czysto. Choć trudno będzie utrzymać czystość tam, gdzie obok siebie i jeden nad drugim bez żadnych przerw i przejść leżeć ma w jednej sali 60 ludzi…
To, co zrozumiałe w pionierskich czasach, kiedy Gdynia była głównie zapleczem budowy „tymczasowego” portu, utrwaliło się jednak jako podstawowy typ zabudowy. Budy i baraki zaczęły kontrastować z rozmachem i nowoczesnością urządzeń portowych czy splendorem pierwszych gmachów publicznych, takich jak dworzec czy poczta. Zazwyczaj powstawały oddolnie – półlegalnie lub nielegalnie – rękami drobnych kombinatorów albo desperatów, których nie było stać na nic innego. Materiały – przypadkowe: deski, cegły, kawałki blachy czy papy, co tam kto tanio zdobył albo zwędził.
Wiele z tych budowli było jednak całkiem solidnych, niektóre nawet tynkowano i obsadzano zielenią. Majsterkowiczowskie konstrukcje były zwykle niższe od murowanych parterowych domów. Wyglądały, jakby chciały zapaść się pod ziemię ze wstydu. Jakby obawiały się, że zdmuchnie je wiatr od morza. Przytulały się jedna do drugiej, a druga do kolejnej, jakby dodawały sobie otuchy. Nieliczne osią- gały wysokość dwóch kondygnacji. Pisano, że „na Leszczynkach mieszkają ludzie w szałasach, do których włażą po drabinach. Na noc drabiny te wciągają do wnętrza”. Inne domy rozrastały się na boki, o szopki, przybudówki czy werandy. „Powstawał barak prowizoryczny, »aby tylko przezimować«, po roku się rozbudowywał, stopniowo ulepszał, i to, co miało być prowizorium, zaczęło nabierać cech stałości” – relacjonował jeden z gdyńskich urzędników.
czytaj także
Te zlepki powstawały nie na chwilę, ale na lata. Właściciele nawet je ubezpieczali, dzięki czemu wiadomo dziś, ile kosztowało postawienie takiej stałej prowizorki. Kiedy 19 października 1934 roku spłonął barak robotnika Władysława Piątkowskiego na Witominie, straty oszacowano na 3000 złotych, a polisa opiewała na 2400. Miesięczny czynsz w Gdyni wahał się wtedy między 50 a 80 zł miesięcznie za izbę. W połowie lat trzydziestych w tygodniku wydawanym przez Ministerstwo Przemysłu i Handlu konstatowano: „Kwestia mieszkaniowa robotników została przez nich samych rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i dla nich samych, w sposób jednak jedyny, który pozostawał w ich dyspozycji”.
*
Fragment książki Grzegorza Piątka Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. Pominięto przypisy.
**
Grzegorz Piątek (1980) – pisarz, publicysta, krytyk, z wykształcenia architekt, znawca historii i architektury Warszawy. Opublikował m.in. książki Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego (za którą otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy), Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949 (finał Nike 2021) oraz Niezniszczalny. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy. Od kilkunastu lat pisze o architekturze, miastach i obyczajach do prasy (m.in. „Architektura-Murator”, „Gazeta Stołeczna”, „Gazeta Wyborcza”, „Salon”, „Dobre Wnętrze”, „Vogue Polska”). Współtworzył też wystawy, m.in. Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings (Złoty Lew na Biennale Architektury w Wenecji, 2008) i Dane warszawskie (Muzeum Warszawy, 2017).