Jako człowiek w kwestii energetyki jądrowej w Polsce będący „za, a nawet przeciw”, po lekturze „Atomu dla klimatu” gotów byłbym przeprowadzić się do Finlandii. Może nawet zapisałbym się do tamtejszych Zielonych? Zwątpiłem natomiast, czy za mojego życia będziemy mieli w Warszawie – Helsinki, a pod Choczewem reaktor.
Atom dla klimatu, świeżo wydana z logo Polskiego Atomu książka ekspertki ds. energii Urszuli Kuczyńskiej, miała – jak sądzę – dostarczyć amunicji zwolennikom budowy elektrowni jądrowej w Polsce. Przekonać wahających się i niezdecydowanych. Całkiem u nas licznych, co zresztą nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę złożoność problemu oraz związane z nim kontrowersje.
Odczarowując atom
Autorka nie ukrywa swego entuzjazmu dla tego źródła energii, postulując – według słów jej rozmówczyń oraz cytowanych ekspertów – jego „odczarowanie” w świadomości obywateli. Chce je ukazać bez ideologicznych wykrzywień, czyli jako po prostu narzędzie. A przecież „narzędzia nie mają przymiotów etycznych: nie są ani z gruntu dobre, ani do cna złe. To ich użyteczność i skuteczność w osiąganiu założonego celu powinny stanowić o ocenie”. Tym celem zaś jest „zachować świat, jaki znamy – taki, w którym istnieje przyroda i człowiek jako jej integralna część. Taki, w którym energię elektryczną czerpie się w miarę potrzeb z dostępnego każdemu gniazdka i w którym przyszłość rysuje się w spokojnie jasnych barwach”.
Mówiąc krótko: jeśli chcemy uratować Ziemię i ludzką cywilizację przed katastrofą klimatyczną, mówi nam Kuczyńska, potrzebujemy niezależnego od pogody, nisko-, a właściwie zeroemisyjnego źródła energii, którego koszty środowiskowe będą ograniczone, a dostępność dla mas – w tym najuboższych – powszechna. Za atomem jako podstawą niskoemisyjnej energetyki mają przemawiać doświadczenia Finlandii i Francji; za atomem jako bezpiecznym źródłem energii – statystyki ofiar oraz demaskacja opowieści katastroficznych o Fukushimie i Czarnobylu; wreszcie, za atomem jako wiarygodną ofertą na przyszłość – przykłady polityk przemysłowych Rosji, Chin, Indii i USA.
Rozwój energetyki atomowej ma sens, ale nie w Polsce, jaka jest dziś
czytaj także
Przeciwnikiem, a raczej wrogiem politycznym, ukazanym jako tyleż infantylny i oderwany od rzeczywistości, ile szkodliwy dla dobrostanu ludzi i całej planety, jest w tej opowieści ruch antyatomowy. Przede wszystkim zielony, uosabiany przez Greenpeace oraz partie polityczne znane z krajów niemieckojęzycznych. W Atomie dla klimatu przypisuje się im antyintelektualizm i niechęć do nauki porównywalną z ruchami antyszczepionkowymi, mentalny konserwatyzm i zaściankowość, moralny elitaryzm połączony z obojętnością na los ubogich, fanatyzm ideologiczny i hipokryzję. A, i jeszcze pożyteczny idiotyzm (rzadziej agenturalność) względem interesów Władimira Putina z Gazpromem oraz całego sektora wydobycia paliw kopalnych.
Czy jako człowiek w kwestii energetyki jądrowej w Polsce będący „za, a nawet przeciw”, mogę po tej lekturze czuć się do niej przekonany? Powiedzmy dyplomatycznie, że chyba nie do końca.
Przeciwnicy atomu to lobbyści lub idioci
Nie tylko dlatego, że w polemikach z najbardziej wyrafinowanymi przeciwnikami autorka sprowadza ich poglądy do absurdu, do tego skrywając się za opiniami swoich rozmówców, wyjątkowo arbitralnymi i protekcjonalnymi. I tak na przykład według działaczy organizacji FOTA4Climate, która dała książce patronat, taki Marcin Popkiewicz – autor Rewolucji energetycznej, Świata na rozdrożu i współautor fundamentalnego podręcznika Nauka o klimacie – jakoby „demonizuje atom”, choć to autor bodaj najbardziej zniuansowanej analizy „za i przeciw” w kontekście energetyki jądrowej w Polsce. Jego propozycje – na podstawie jednej wypowiedzi z filmu dokumentalnego – kwitowane są stwierdzeniem, jakoby niosły „ogrom absolutnie niszczycielskich skutków”, a na koniec Popkiewicz (bo znów chyba o niego chodzi) zostaje sprowadzony do poziomu „popularyzatora wiedzy o zmianach klimatu”, który w zasadzie na niczym, z energetyką na czele, się nie zna.
Darujmy też autorce, że ruchy społeczne powstałe w innych epokach i warunkach politycznych odsądza od czci i wiary z pozycji „mądrej po latach” – jak w przypadku polskich przeciwników budowy Żarnowca. A był to ruch, przypomnijmy, działający w drugiej połowie lat 80. w PRL. Czyli w autorytarnym i nietransparentnym, pozbawionym mechanizmów legalnej kontroli społecznej państwie, z gnijącą gospodarką i niewydolną administracją. W państwie uzależnionym politycznie od mocarstwa, które swych najdzielniejszych ludzi – czarnobylskich strażaków – posłało w kwietniu 1986 roku na straszliwą śmierć, a własnych obywateli o wybuchu reaktora raczyło poinformować po kilku dniach lakonicznym komunikatem. Zresztą sojuszników, w tym jednego z najważniejszych – Wojciecha Jaruzelskiego, też informowało z opóźnieniem i fałszywie.
czytaj także
Autorytety w książce Atom dla klimatu też budzą wątpliwości. Wśród przywoływanych przez Kuczyńską ekspertów są postaci, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne. Głoszące – jak Michael Shellenberger, autor Apokalipsy nie będzie! – tezy wyjątkowo tendencyjne (atom – dobrze, wiatr i słońce – źle) i podejrzanie zbieżne z tonem i treścią materiałów Fox News czy gazet Ruperta Murdocha. Mediów zatem związanych z wielkim biznesem, w tym paliw kopalnych, piszących o wielkich zagrożeniach dla przyrody, ale tylko wówczas, jeśli powodowane są one przez turbiny wiatrowe czy panele słoneczne. To samo w sobie nie musi jeszcze przesądzać o słuszności ich tez bądź nie – ale niejasne powiązania i związki finansowe tej samej autorce pozwalają z góry dezawuować eksperta czy aktywistę, jeśli tylko krytykuje energetykę jądrową.
Oblężona twierdza zwolenników atomu
Całą książkę przenika też nieznośny ton martyrologiczny – zwolennicy atomu są w niej oblężoną twierdzą, obrońcami Termopil rozumu przed hordami oszołomów. Ktoś powie, że samopoczucie to rzecz subiektywna, ale warto przypomnieć, że Kuczyńska przywołuje taki obraz sytuacji, pisząc w Polsce. A więc w kraju, gdzie to „zielonych” ekologów przez dekady ukazywano jako wegebrudasów na rowerach, którzy z nudów lub fanatyzmu przykuwają się do drzew, chcieliby nas cofnąć do życia w jaskiniach i pozbawić dostępu do porządnych autostrad – bo żaby i jeże są dla nich ważniejsze od ludzi. W państwie, gdzie z wszystkich formacji w Sejmie dwie największe (w tym rządząca) są za budową elektrowni jądrowej, podobnie jak partia na prawo od PiS oraz partia na lewo od Koalicji Obywatelskiej. A Partia Zielonych, owszem, antyatomowa – startowała z list wyraźnie proatomowej Koalicji Obywatelskiej. Czy te wszystkie partie faktycznie nam reaktory nad Wisłą zbudują, to inna rzecz – ten krótki przegląd pokazuje jednak, że wśród elit zwolennicy atomu są w wyraźnej przewadze, a nie w jakiejś aktywistycznej niszy.
To wszystko – biorąc pod uwagę zaangażowanie autorki w sprawę, byłoby jakoś wybaczalne. No bo któż z entuzjastów jakiejś idei nigdy nie uciekł się do nieczystych zagrań w polemicznym ferworze? Komu, sfrustrowanemu jakąś historyczną decyzją determinującą jego los, nie przydarzył się prezentyzm w ocenie motywacji poprzednich pokoleń? Kto z nas wreszcie, w swej argumentacji nigdy nie był hipokrytą ani nie ustawiał się w roli pokrzywdzonej mniejszości, reprezentując faktycznie większościowy lub co najmniej wpływowy pogląd? Niech pierwszy czy pierwsza rzucą kamieniem.
Atom ma wielkie zasługi, ale…
Najpoważniejszy problem z Atomem dla klimatu polega na czymś zupełnie innym. Ale zanim beczka dziegciu, zaoferuję łyżeczkę miodu. Dzięki tej książce będzie nam łatwiej uwierzyć, że atom niekoniecznie musi być technologią „schyłkową” – stoi za nim nie tylko potęga mocarstw, ale i obiecujące przykłady prac naukowych nad jego rozwojem, od Rosji po Francję, wreszcie autorytety ludzi wybitnie dla ochrony klimatu zasłużonych, jak James Hansen (ten od przełomowych zeznań w sprawie klimatu przed amerykańskim Senatem w 1988 roku).
Dowiemy się też, że atom jako źródło energii ma duże zalety w bardzo różnych lokalnych kontekstach i że bywa atutem w pasjonującej – i często godnej poparcia – grze peryferyjnych czy półperyferyjnych państw o technologiczną suwerenność i wydobycie się z nędzy. Zrozumiemy, że historyczne zasługi twórców tej technologii obejmują także awans cywilizacyjny całych regionów – czego dobrym przykładem jest ukraińskie Polesie, któremu atomistyka przyniosła nowoczesną infrastrukturę, funkcjonalną urbanistykę i świetne wykształcenie lokalnych kadr. Wreszcie, łatwiej przyjmiemy do wiadomości fakt, że przedwczesne wyłączanie zamortyzowanych, acz sprawnych wciąż elektrowni atomowych to gruby błąd.
Tyle że z tego w ogóle nie wynika, że budowa elektrowni atomowej w Polsce to dobry pomysł. Ja nie przesądzam, że zły – ale ta książka na pewno nie przekona nas, że jest inaczej.
Podane przez Urszulę Kuczyńską przykłady atomowych sukcesów innych krajów uwydatniają przede wszystkim nasze własne braki, względnie przypominają o warunkach właściwych epokom, które dawno minęły. Za to przyczyny różnych klęsk i niepowodzeń światowej atomistyki – wbrew deklaracjom raczej przez Kuczyńską bagatelizowane – wydają się świetnie pasować do naszego dzisiejszego kontekstu. Popełnione gdzie indziej, ale też w Polsce błędy i zaniechania, które miałyby być dla nas nauczką, tworzą równocześnie trudne do ominięcia ścieżki zależności i zawężają nasze praktyczne pole manewru. Wreszcie, w argumentacji Kuczyńskiej wychodzi na jaw wiele ograniczeń paradygmatu ekomodernizmu – tego właśnie nurtu w myśleniu o planetarnym kryzysie ekologicznym, z którego autorka książki czerpie założenia o stanie świata i postulowane wartości.
Mocarstwo nuklearne i nordycki raj, czyli anty-Polska
A konkretniej? Ukazana jako wzór Francja to państwo z niskoemisyjną i względnie tanią energetyką, w dużej mierze niezależne od dostaw surowców z zagranicy, zdolne eksportować cenną technologię. Kłopot w tym, że gdy w ramach tak zwanego planu Messmera zaczynała w 1974 roku wielką rozbudowę atomistyki, była już mocarstwem nuklearnym. Nie tylko z własną bombą, ale dziewięcioma reaktorami pierwszej generacji i trzema innego rodzaju oraz dwoma eksperymentalnymi. Budowa kilkudziesięciu kolejnych w latach 70. i 80. była mniej kosztowna ze względu na ówczesne (mniej wymagające) normy bezpieczeństwa, a ogromna skala przedsięwzięcia bardzo obniżała jednostkowe koszty. Wreszcie, we Francji panował w tej (i nie tylko) sprawie konsensus elit politycznych, a nie wojna dwóch obozów na wyniszczenie.
Dziś ten sam kraj, z tak gigantycznym potencjałem nuklearnym, dalej rozbudowuje swoje elektrownie, ale koszty flagowego projektu Flamanville 3 przekroczyły założony budżet czterokrotnie, a przy realizacji projektu panował, jak czytamy w książce, „kompetencyjny i zarządczy bałagan”. Niech czytelniczka sama odpowie sobie na pytanie, pod jakimi względami Polska dzisiejsza jest i nie jest do tamtej i obecnej Francji podobna.
Atom najlepiej łączy bezpieczeństwo energetyczne z walką o klimat [rozmowa]
czytaj także
Jedźmy dalej – do Finlandii. Rozmówcy Kuczyńskiej w poświęconym jej rozdziale to dwójka sympatycznych aktywistów, proatomowych członków tamtejszej Partii Zielonych. Definiują się jako ekomoderniści, ale nie tacy amerykańscy, z ich hurraoptymizmem technologicznym rodem z Doliny Krzemowej. Według słów polskiego aktywisty proatomowego Adama Błażowskiego Finowie są „dużo bliżej natury i społeczeństwa”, zorientowani na „wspólnotę, państwo” i mają „zdecydowany rys socjalny”. Już mi serce bije mocniej, kupuję ten pomysł! Ale czytam dalej – o warunkach fińskich możliwości rozwoju atomistyki, w tym budowy Onkalo – bezpiecznego składowiska ostatecznego dla odpadów, składanych pod ziemię na 100 tysięcy lat. I czego się od Finów dowiaduję?
„Jesteśmy niedużym, solidarnym i bardzo dobrze wykształconym społeczeństwem”, mówi przekonująco prezeska fińskiego stowarzyszenia ekomodernistów. „Mamy świetny system edukacji, który uczy nas korzystać z technologii, również tych najnowszych”. A poza tym „jako społeczeństwo ufamy urzędnikom i władzom. A rekordowe poziomy społecznego zaufania i poparcia ma w Finlandii STUK, nasz dozór jądrowy”. No i wreszcie – dodaje drugi fiński rozmówca Kuczyńskiej: „w innych krajach politycy, którzy zechcieliby rozwiązać jakiś realny problem dotyczący energetyki jądrowej, nie robią tego, bo forsując konkretne rozwiązania, mają tylko coś do stracenia. Nie mogą nic na tym zyskać. W Finlandii jest inaczej. Dodatkowe punkty dostajesz od społeczeństwa wówczas, gdy decydujesz się z konkretnym problemem zmierzyć”.
Weźmy ich słowa – i całą fińską opowieść Kuczyńskiej – za dobrą monetę. W tym społeczeństwie – zamożnym, ufnym w możliwości swojego sprawnego państwa, zdolnym wynagradzać polityków za merytoryczną politykę, popierającym atom i nawet składowanie odpadów we własnym kraju – budowa trzeciego reaktora elektrowni Olkiluoto przeciągnęła się o 13 lat (miała trwać pięć), koszty budowy przekroczyły budżet 2,5-krotnie.
Ja po lekturze rozdziału Specjaliści od rzeczy niemożliwych mam ochotę przeprowadzić się do Finlandii, może nawet zapisałbym się do fińskich Zielonych. Zwątpiłem za to, czy za mojego życia będziemy mieli w Warszawie – Helsinki, a pod Choczewem reaktor.
Wschód, czyli to też nie u nas
Ciekawe rzeczy przynosi też rozdział o Rosji, o której Kuczyńska napisała prawdziwy pean – choć drugiego państwa tak bardzo gardzącego własnymi obywatelami ze świecą szukać. W kontekście zupełnego niemal braku kontroli społecznej nad polityką energetyczną i długiej tradycji katastrof ekologicznych (nie tylko jądrowych) dziwnie brzmią zachwyty nad faktem, że „Rosjanie nie dali się ponieść defetyzmowi”, nie polikwidowali reaktorów RBMK (czyli „czarnobylskich”) ani nie pozamykali elektrowni pod kopułami zabezpieczającymi.
Za to „Rosjanie mają dobry produkt i potrafią go nie tylko sprzedać, ale także na czas i w założonym budżecie dostarczyć”. Gwoli sprawiedliwości dodajmy: autorka wspomina, że eksport technologii przez Rosatom służy celom geopolitycznym i bywa instrumentem nacisku na nabywców i ich sąsiadów. Niech będzie. Ale ciekawszy jest inny wątek: w opisie autorki za sukcesy rosyjskiej atomistyki odpowiada przede wszystkim… ciągłość. Konsekwencja, wysokie nakłady na badania, korzystanie z wielu dekad dorobku własnych uczonych, świetne warunki pracy zapewniające optymalną selekcję kadr. Jeśli to wszystko prawda, to byłby kolejny element, którego Polsce do udanego rozwoju atomistyki zwyczajnie brakuje.
Do podobnych wniosków prowadzi zresztą przykład Ukrainy, która „w spadku po ZSRR dostała zróżnicowany miks paliwowy i sprawny sektor energetyczny”. A w latach 90. umiejętnie przehandlowała z Zachodem zamknięcie działających wciąż reaktorów Czarnobyla za środki na budowę nowych. Tylko pogratulować i pozazdrościć – ze świadomością, że w takim razie nasz EJ Żarnowiec był może i wielką szansą, ale bezpowrotnie utraconą, a warunki pozwalające na uzyskanie analogicznych środków zewnętrznych dawno nieaktualne.
To wszystko zresztą potwierdzają „polskie” rozdziały Atomu dla klimatu. „Wszyscy odeszli, zanim przyszło którekolwiek z nas”, mówi ze smutkiem bardzo przekonująca i wiarygodna pracownica naukowa Narodowego Centrum Badań Jądrowych w Świerku. „Nie było następstwa pokoleń, jest ich zastępstwo”. Czy można było inaczej? Być może, ale po stwierdzeniu Kuczyńskiej, że zaniechanie budowy Żarnowca to „stracona szansa na zdobycie wiedzy i doświadczenia eksploatacyjnego, na transfer technologii i wykształcenie własnych jądrowych kadr”, pytanie: „Może już czas nadrobić zaległości?” brzmi w kontekście doświadczeń innych krajów mało przekonująco.
Technologia niewinna, właściciele owszem
W interesującym fragmencie o Japonii autorka zapewnia nas z kolei, że nie bagatelizuje awarii i nuklearnych katastrof, ale za tytuł rozdziału obiera słowa japońskiego atomisty: „bać należy się przede wszystkim własnego strachu”. Przywoławszy dane o ofiarach japońskiego tsunami i wskazując na koszty nadmiernej, panicznej reakcji państwa (niepotrzebne wysiedlenie mnóstwa ludzi z okolic elektrowni w Fukushimie), wydaje się mieć sprawę załatwioną: to nie przez atom, tylko przez antyatomowych panikarzy ludzie cierpią, a z nimi cała planeta (bo wyłączenie wszystkich reaktorów w reakcji na katastrofę drastycznie podniosło japońskie emisje).
A potem czytamy arcyciekawą historię źródeł katastrofy z 2011 roku. Bo oto przy budowie feralnej Fukushimy Daiichi dla obniżenia kosztów pracy pomp wody chłodzącej w latach 60. obniżono osłaniające ją wzgórze o 25 metrów i postawiono zbyt niski wał przeciwpowodziowy. Kiedy po kłopotach jednej z elektrowni francuskich w 1999 roku zarekomendowano właścicielowi – korporacji TEPCO – poprawę zabezpieczeń, firma to zignorowała jako „czarnowidztwo”. Podobnie jak ostrzeżenia środowisk naukowych i wnioski raportu wewnętrznego w samej spółce z roku 2008. A kiedy potężna fala jednak zalała teren elektrowni, „podjęto serię panicznych, nieskoordynowanych działań”, aż w końcu po serii błędów doszło do eksplozji i rdzenie reaktorów zaczęły się topić. Sprawę w końcu potraktowano poważnie, ale „kryzys jednak tylko narastał, to był efekt kuli śniegowej”.
czytaj także
A teraz dopowiem wnioski, których z własnych wywodów nie chce wyprowadzić Kuczyńska. Jasne, to nie sama technologia jądrowa zrodziła katastrofę, tylko dziadostwo, oszczędności, dezynwoltura i brak wystarczającego nadzoru. W Japonii ważnym czynnikiem były „drzwi obrotowe” między rządem a sektorem jądrowym – ci sami ludzie, którzy nadzorowali elektrownie, dostawali w nich potem intratne posady. Patologiczny styk państwa z biznesem – inaczej niż w Finlandii, której nadzór jądrowy autorka wręcz krytykuje za nadmierną upierdliwość, podrażającą i wydłużającą inwestycję w Olkiluoto – sprawił, że język „obiektywnej nauki” po prostu ignorowano, a najlepiej nawet wykształcone kadry inżynierskie nie zapobiegły awarii. Zadajmy sobie pytanie, gdzie na tym spektrum znajdować się może polskie państwo i działające tu korporacje.
To nie ideologia, to projekt cywilizacyjny
I jeszcze jeden problematyczny wątek na koniec. Autorka sama wpisuje się w tradycję ekomodernizmu. Deklaratywnie w tej fajniejszej, „bliższej naturze, wspólnocie, bardziej socjalnej” fińskiej wersji, innej niż technocentryczny ekomodernizm amerykański, bo uwzględniającej społeczne konteksty funkcjonowania źródeł energii.
A jednak w całym wywodzie wszystkie te niuanse gdzieś giną. Proste jak cepy dychotomie – z jednej strony nauka i rozum, fizyka i ekonomia, z drugiej zaś ideologiczne zaczadzenie – tylko na początku wydają się retorycznym chwytem, pałą do bicia po głowie zielonych. Z czasem orientujemy się, że problem jest głębszy, bo retoryka prowadzi autorkę do wniosków kuriozalnych. Na przykład, że wielkie projekty transformacyjne angażujące elity dużego państwa są tylko fasadą dla ideologicznie motywowanego celu grupy oszołomów.
Na 35. stronie książki czytamy bowiem (w kontekście krytyki – w dużej mierze trafnej – przyspieszonego odejścia Niemiec od atomu pod wpływem szoku katastrofy w Fukushimie), że „ideologiczną nadbudowę Atomausstieg stanowi słynna Energiewende, nowatorski pomysł na transformację energetyczną w stronę oparcia energetyki na źródłach wytwórczych zależnych od pogody (słońce i wiatr), silnie wspieranych rosyjskim gazem ziemnym”. Złośliwość i karykaturalny obraz tej koncepcji to drobiazg w zestawieniu z nieporozumieniem fundamentalnym.
Jeśli już trzymać się tej nomenklatury, niemiecka Energiewende to nie żadna „nadbudowa”, tylko „baza”. To projekt cywilizacyjny, który można i za pewne rzeczy warto krytykować. I owszem, przeciwnicy atomu byli jego współautorami, ale taki redukcjonizm (Niemcy robią „zwrot energetyczny” jakoby po to, by wyjść z atomu) i sprowadzanie go do ideologicznej zasłony to jakiś żart.
Za Energiewende stały rozmaite motywacje, przede wszystkim gospodarcze. Chodziło między innymi o spozycjonowanie Niemiec w roli awangardy technologicznej w kluczowym obszarze energetyki odnawialnej, ale także zbudowanie podstaw rozwoju lokalnej demokracji, a przynajmniej siły lokalnych wspólnot i samorządów. Chodziło o animację rozwoju tak zwanego Mittelstandu, czyli średnich przedsiębiorstw, którymi niemiecka chadecja stoi, wreszcie o eksport technologii przyszłości na cały świat. Krótko mówiąc – to był pomysł na podtrzymanie i ekspansję niemieckiego modelu gospodarczego i politycznego, który ma odpowiadać na kluczowe wyzwania epoki. Dostosować Niemcy do warunków zmiany klimatycznej, tak by zarazem wspierać ich potęgę i dobrobyt.
Czy to koncepcja słuszna, sprawiedliwa i udana, czy nie, korzystna dla Polski i Europy, dająca się wdrożyć w innych kontekstach bądź eksportować jako model – to rzecz na inną rozmowę i inny artykuł. Bo nie chodzi o to, że Kuczyńska niemiecki projekt krytykuje, ale że go nie rozumie. A nie rozumie, dlatego że w jej dychotomicznej wizji świata inny projekt organizacji społeczeństwa (niech będzie nawet, że inżynierii społecznej) – może być oparty li tylko na fantazmacie, względnie na zbiorowej pomroczności jasnej.
Co z rozwojem i demokracją?
Rewersem tego sposobu myślenia jest prześlepienie wszystkich aspektów społecznych i politycznych innych niż atom źródeł energii (chyba że akurat coś w związku z OZE nie wypali, jak w omawianym przypadku elektrowni słonecznych w Indiach). A przy okazji z horyzontu tej książki wypada kwestia rozwoju regionalnego czy demokratycznej partycypacji.
Bo owszem, z Atomu dla klimatu dowiemy się, jak wiele w tej mierze energetyce jądrowej zawdzięcza Ukraina i co tłumaczy tak wysokie poparcie jej mieszkańców dla rozwoju atomistyki, pomimo tragicznego doświadczenia Czarnobyla. Dowiemy się na przykładach amerykańskich, że model własności elektrowni jądrowych nie musi ograniczać się do wielkiej korporacji prywatnej lub państwowej, lecz zdarzają się formy komunalne lub spółdzielcze.
I to wszystko świetnie, szkoda jednak, że te same kwestie zostają zupełnie pominięte w przypadku OZE. A te, dzięki swemu rozproszeniu, dają się naturalnie, a nie na zasadzie wyjątku od reguły (tak jak atom), organizować w formie spółdzielni, własności drobnej czy komunalnej. Pozwalają tym samym upowszechnić korzyści płynące z produkcji energii i umożliwić zarządzanie nią przez inne podmioty niż korporacja gigant czy rząd państwa. Co, dodajmy, było jednym z kluczowych motywów stojących za wsparciem publicznym tych źródeł energii w takich krajach jak Niemcy czy Dania. Ta ostatnia już w latach 70. uznała rozwój energetyki wiatrowej za motor nie tylko produkcji na eksport, ale też własnego rozwoju regionalnego.
Lista wątków kluczowych w kontekście rozwoju atomu w Polsce, a pominiętych przez Kuczyńską jest dłuższa. Na przykład kwestia udziału w łańcuchu tworzenia wartości – jaką jego część wytwarzać możemy w kraju w przypadku OZE, a jaką w przypadku technologii jądrowych? Z którymi krajami konfrontujemy się, a z jakimi wchodzimy w sojusz, decydując się na jedno z tych rozwiązań? A jak było w przypadku krajów zbliżonej do nas wielkości i potencjału, jak Korea Południowa? W jak szczególnych warunkach geopolitycznych otrzymywały one technologie jądrowe od większych partnerów? Czy można pominąć ich militarny kontekst – jak to było w przypadku „białej” RPA w latach 70.? Zwłaszcza w czasach, gdy w polskiej debacie pojawiają się horrendalne pomysły podjęcia prac nad krajową bombą atomową? Czy „suwerenna” kontrola rządu nad elektrownią zbudowaną przez inne mocarstwo faktycznie zabezpiecza interesy Polek i Polaków lepiej niż gęste połączenia z sieciami innych krajów pozwalające na wielostronny przepływ energii w zależności od potrzeb? I przy okazji – wiążące nas z Unią Europejską i jej rynkiem energii mocniej niż jakiekolwiek deklaracje polityków?
Ja bardzo bym chciał, żeby ktoś mnie do atomu w Polsce przekonał. Po lekturze Atomu dla klimatu nie pozostaje mi nic innego, tylko chcieć dalej.
**
Urszula Kuczyńska, Atom dla klimatu, Słowa na wybiegu 2021