Czytaj dalej

Dym z płonącej stodoły zasłonił polską krzywdę: oto refren „Małej Zagłady”

Olga Wróbel o książce Anny Janko.

Mała Zagłada to książka, którą niełatwo zrecenzować. Intymna, a jednocześnie zabierająca głos w historycznej, wielowątkowej debacie. Osobista, ale starająca się obiektywnie diagnozować wojenną rzeczywistość i kwestie zbiorowej pamięci.

1 czerwca 1943 roku wieś Sochy na Zamojszczyźnie przestała istnieć. O świcie Niemcy rozstrzelali mieszkańców, samoloty bombardujące budynki dokończyły zniszczenia, będącego karą za pomoc polskim partyzantom. Zidentyfikowano ciała 185 osób, w tym blisko setki kobiet i dzieci. Wśród ofiar znaleźli się Józefa i Władysław Ferenc, dziadkowie Anny Janko. Ocalała jej dziewięcioletnia mama z dwójką młodszego rodzeństwa. Kto jeszcze? Źródła nie podają dokładnych liczb, ograniczając się do ogólnikowych sformułowań. „Nieliczni dorośli i garstka oniemiałych z przerażenia dzieci” – czytamy w opisie na tylnej okładce Małej Zagłady. Anna Janko na końcu książki sporządza dokładny spis domów i ich mieszkańców, którego staranna lektura z ołówkiem w dłoni prowadzi do zaskakującej konstatacji, że masakrę przeżyło 164 dzieci, 38 kobiet i 7 mężczyzn (niektóre domy skwitowane są zdaniem „rodzina ocalała” lub „nic o nich nie wiadomo”, co może powyższe liczby nieznacznie zmieniać). Oczywiście nie chodzi o tabelki. Unicestwienie wioski, będące częścią szerokiego planu wynarodowienia Zamojszczyzny i sprowadzenia na jej tereny osadników z Niemiec, jest faktem, niezależnie od tego, jak wiele maluchów z wielodzietnych chłopskich rodzin zdołało uniknąć śmierci w płomieniach lub od kuli. Ale ta drobna kwestia zapowiada problemy, z jakimi czytelnik książki Anny Janko, powtarzającej w tekście uparcie, że ważne są konkretne liczby i nazwiska, będzie musiał się zmierzyć. W tej opowieści emocje biorą górę nad faktami, a utarte opinie nad wnikliwą analizą.

Wisława Szymborska pisze w wierszu Obóz głodowy w Jaśle: „Historia zaokrągla szkielety do zera. / Tysiąc i jeden to wciąż jeszcze tysiąc”.

Autorka Małej Zagłady występuje w imieniu zapomnianych, pojedynczych istnień, nadając im osobowość.

Pisze o nieznanej babci w zielonej chustce na włosach, wojskowym płaszczu z I wojny światowej, pod którym schroniła się ciotka, przestrzelonej nowej marynarce dziadka. Przedmioty – utrwalone we wspomnieniach, z pożogi ocalał tylko zegarek zatrzymany w godzinie nalotu – urastają do rangi fetyszy, stanowiąc ulotne świadectwo istnienia, ślad indywidualnych gustów. Brak fizycznej obecności rodziny i materialnego dziedzictwa jest ważnym wątkiem książki, silnie wybrzmiewa też w wywiadach (szczególnie w opublikowanej przez „Rzeczpospolitą” rozmowie z Ludwiką Włodek).

Janko opowiada o historii zagłady wioski poprzez rozmowę z matką – formy dialogu są płynne. Czasami jest to wymiana zdań, czasami córka prowadzi monolog skierowany do dorosłej matki, czasami pociesza dziewczynkę, która widziała śmierć rodziców i unicestwienie swojego świata. Próbuje zrozumieć traumę matki, nękanej depresją i koszmarnymi wspomnieniami, a zarazem swoją, opowiadając o dorastaniu bez korzeni w domu naznaczonym specyficznym sieroctwem. Ta część książki jest rzetelna, wyważona, chociaż nie dowiemy się z niej niczego szczególnie nowego o dorastaniu bez korzeni w domu naznaczonym specyficznym sieroctwem, prowadzonym przez nękaną depresją i koszmarnymi wspomnieniami matkę.

Janko próbuje przepracować odziedziczony, własny-wspólny ból, poprzez lektury i filmy poświęcone rozmaitym realizacjom ludobójstwa, podróż do obozu na Majdanku, do którego trafiali wysiedlani mieszkańcy Zamojszczyzny, uporczywą analizę własnego istnienia naznaczonego rodzinną tragedią. Temat doświadczeń „drugiego pokolenia”, wychowanego przez milczących, wycofanych rodziców, pojawia się ostatnio w literaturze regularnie – wystarczy wspomnieć Oskarżam Auschwitz Mikołaja Grynberga (zbiór rozmów) czy Szum Magdaleny Tulli (powieść). Książka Anny Janko ma niejasny status – łączy wspomnienia, elementy reportażu, poetycką prozę, pasaże dokumentalno-historyczne. Dlatego trudno ją jednoznacznie ocenić – bo czy można krytykować sposób, w jaki prowadzona jest opowieść o zagładzie własnej rodziny?

Na użytek tego tekstu założę, że można.

W rozmowie z Wojciechem Engelkingiem autorka twierdzi: „Nie jestem dokumentalistką, na kartkach Małej Zagłady mówię o tym wszystkim językiem zwykłej Polki żyjącej w kraju, który wciąż skrywa swoje prawdziwe emocje i dlatego nie może odetchnąć pełną piersią”. Co oznacza w praktyce ta „zwyczajność”?

Drastyczne szczegóły likwidacji wioski mieszają się z banalnymi refleksjami (znowu dysonans – czy można powiedzieć „banalne refleksje o zagładzie”?). Naziści strzelają do dzieci: „Takich rzeczy ludzi nie robią sami z siebie, ktoś im musi pomagać. Sam diabeł chyba na ramieniu siedzi i podpowiada…”. Wizyta w Majdanku: „Po wyjściu stałam na zapleczu baraku, w którym mieściły się niskie, wybetonowane pomieszczenia komór gazowych i łaźni. I pomyślałam, że są na nich ślady rąk ludzi, którzy tu wtedy byli. Dotykam tego samego, patrzę na to samo”. Mam wrażenie, że te zdania w wydanej w roku 2015 książce brzmią naiwnie i pensjonarsko. Rozumiem wzruszenie postaci literackiej, swoistego alter ego autorki, ale jako konsumentka literatury pytam: co daje taka klisza po wszystkich relacjach z wojennego piekła, fikcyjnych i dokumentalnych? Czytam z rosnącym zdumieniem fragmenty mówiące o wąskich ustach oprawców, o człowieczeństwie kończącym się tam, gdzie do wagonów pakuje się dzieci, chłopcach z Hitlerjugend przyuczanych do zabijania ulubionych zwierząt.

Rozważania autorki na temat podłoża okrucieństwa, zawieszania moralności, splotu okoliczności, który czyni ludobójstwo możliwym, brzmią tak, jakby setki tysięcy stron na ten temat nigdy nie powstały – albo jakby autorka Małej Zagłady ich nie czytała (chociaż w tekście pojawia się nazwisko Hannah Arendt, książka zaopatrzona jest też w wykaz ważnych lektur dotykających pokrewnych tematów).

Byłabym gotowa przyjąć tak naiwne, subiektywne spojrzenie, gdyby było zabiegiem literackim prowadzącym czytelnika w nowe rejony refleksji, próbą wstrząśnięcia sumieniami za pomocą dziecięcej prostoty słów. Ale to nie ten przypadek. Tutaj nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorka po prostu wyjaśnia pewne rzeczy na „chłopski rozum” i taki właśnie model refleksji proponuje odbiorcy.

Gdyby problemy ograniczały się do dyskusyjnego stylu i stopnia zgłębienia poruszanych problemów, mogłabym uznać Małą Zagładę za książkę koniec końców wartościową, za bardzo zindywidualizowaną próbę zamknięcia rozdziału rodzinnej kroniki poprzez przepracowanie traumy, a jednocześnie relację o mało znanych przeciętnemu człowiekowi losach mieszkańców Zamojszczyzny. Niestety, w walce o pamięć masakry Soch Anna Janko idzie znacznie dalej.

„To jest właśnie »robienie historii«, tak dobrze znane z historii” – stwierdza autorka we wspominanej rozmowie z Ludwiką Włodek, odnosząc się do stwierdzenia, że o pacyfikacji Soch rzadko wspomina się w kontekście II wojny światowej, podczas gdy czeskie Lidice, w ramach represji po zamachu na Reinharda Heydricha zrównane z ziemią, urosły do rangi narodowego symbolu. Mała Zagłada pełna jest rozważań o tym, jak fałszowana jest pamięć, o braku kary dla zbrodniarzy nazistowskich i sowieckich (chociaż między wierszami Anna Janko zachęca: nie bójmy się mówić „Niemcy”, nie dajmy się zwariować politycznej poprawności), o tym, że europejskich puzzli krzywdy nie da się do siebie dopasować i że każdy naród ma swoją pamięć, ale… O autorce trudno powiedzieć, że „stawia tezę” – w emocjonalnym języku powieści wszystko jest migotliwe, niejasne, wyrwane ze zbolałego serca cierpiącej rodziny. Jednak można odnieść wrażenie, że przez Małą Zagładę przewija się podskórny refren: ktoś odebrał Polakom monopol na cierpienie, ktoś zasłonił krzywdę polskich wsi dymem z płonącej stodoły i teraz, zamiast celebrować własne rany, musimy się wstydzić za zarzucane nam czyny. Dlatego właśnie niemożliwy jest „oddech pełną piersią”, pojawiający się w wywiadzie Engelkinga.

Chodzi oczywiście o dyskusję wokół polskiego antysemityzmu. Domniemanego, bo w przekonaniu Anny Janko „antysemityzm rozniecili na nowo Niemcy” i bez hitlerowskiej propagandy pozostałby na ziemiach polskich tylko wspomnieniem dalekich czasów. „Przecież to – TO straszne – nie TU się stało… Nie w Polsce. To złudzenie geograficzne. Wielka Zagłada miała miejsce w Niemczech, krew wsiąkła w niemiecką ziemię, dym z krematoriów szedł w niemieckie niebo”. Ponownie, razi naiwność takich okrzyków w obliczu toczącej się od lat debaty o specyficznych uwarunkowaniach, które towarzyszyły zagładzie polskich Żydów, przedwojennym bardzo mocno ugruntowanym antysemityzmie, powojennych pogromach i morderstwach dokonywanych na nielicznych ocalałych powracających do rodzinnych domów.

Błoński, Gross, Tokarska-Bakir, Grynberg, Leder – nazwiska autorów można by wymieniać długo, ale pisząca na jednym oddechu o hitlerowskim aparacie zagłady „Żydów i Słowian” autorka zdaje się całkowicie ignorować te rozpoznania.

W wywiadzie z „Rzeczpospolitej” mówi: „Mam wrażenie, że zatracamy proporcje winy i kary. Zajmujemy się polską winą – i to jest słuszne. Ale jakby przestajemy przypominać, że wojnę oraz antysemicką krucjatę wywołali Niemcy, a to jest niesłuszne. Przywołujemy polską zbrodnię w Jedwabnem, i to jest słuszne, ale nie wspominamy już tak często, że żołnierze niemieccy w takich stodołach czy stajniach w ten sam sposób spalili tysiące polskich i np. białoruskich chłopów. (…) Napisałam książkę zgodnie ze swoją wiedzą i poczuciem sprawiedliwości”.

Wiedza i poczucie sprawiedliwości autorki najwyraźniej nie pozwalają dostrzec subtelnej różnicy pomiędzy rutynowym – jakkolwiek strasznie by to brzmiało – działaniem żołnierzy pacyfikujących wioski a paleniem w stodole własnych, wieloletnich sąsiadów i dobijaniem tych, których spalić się nie udało. Pogromy z lat przed- i powojennych nawet nie majaczą na horyzoncie jej świadomości. Jest ciekawym paradoksem, ocierającym się wręcz o nieudolne wyparcie, że stosunki sąsiedzkie zajmują w Małej Zagładzie sporo miejsca: mówi się o nich w kontekście rodzinnych powiązań wiosek Zamojszczyzny, ale także… poniemieckich wrocławskich willi zajmowanych przez Polaków i Niemców wracających po wojnie, żeby spojrzeć na rodzinne domy, czy bliższych naszym czasom realizacji ludobójstwa. „Czytam o tych Hutu i Tutsi w 1994 roku. I czytam o rzeziach ukraińskich na Wołyniu w 1943 roku. To musi być bardzo silny wzorzec, takie wyrzynanie sąsiadów. Czytam o tych Niemcach, którzy mordowali Żydów w obozach zagłady”. Koniec wątku. A w pustce zieją wręcz pytania o sąsiedztwo polsko-żydowskie i powojenne powroty Żydów do domów, które już do nich nie należały.

Gdyby Anna Janko całkowicie pominęła wspomniane powyżej tematy, byłabym w stanie to zrozumieć – jednostkowa historia, intymna rozmowa z matką (jak u Magdaleny Tulli, gdzie kwestie Holocaustu są tylko delikatnym szumem w tle głównej narracji i ich brak nie razi, jest wręcz całkowicie usprawiedliwiony konsekwentną konstrukcją powieści). Ale sposób, w jaki wokół nich krąży, chowając się za podwójną gardą „głosu zwykłej Polki” i rodzinnej traumy, uważam za wysoce szkodliwy i nieetyczny. „Widziała pani zdjęcia mojej babci 30-letniej i mojego dziadka 33-letniego? Proszę spojrzeć na tych »zabójców«. W wiosce, z której pochodzili, nie było nastroju antysemickiego. Rozmawiałam z tymi ludźmi”.

Czytając te słowa, naprawdę nie wiem, czy Anna Janko jest tak cyniczna, czy tak naiwna. Może spodziewa się, że mordujący Żydów Polacy mieli „wąskie usta oprawców” lub inny rodzaj „dotykowej bruzdy”, odróżniający ich od dobrych, łagodnych chłopów Zamojszczyzny?

Co do „rozmów z ludźmi”, wystarczy przypomnieć My z Jedwabnego Anny Bikont, gdzie najlepiej widać, jak silna zmowa milczenia chroni sąsiedzkie zbrodnie, wyrzucone na obrzeża zbiorowej świadomości, a jednocześnie stanowiące jej ukryte spoiwo.

Polemika w tym wypadku nie ma sensu. Bo jak polemizować z autorytarnymi stwierdzeniami „zwykłej Polki”? „Oczywiście, polscy szmalcownicy, polscy folksdojcze, sąsiedzkie porachunki, podłe uczynki, pogromy. Ale, Jezu, przecież sami Żydzi już sił nie mieli, aby sobie nawzajem współczuć… Co się działo w warszawskim getcie? Teatrzyki były, kabarety, kawiarnie, bogatym wiodło się dobrze, gdy tymczasem na ulicy umierali biedni bracia Żydzi, dzieci opuchnięte z głodu…”. Mówić, że demagogia? Że niewłaściwa skala? Pomieszanie pojęć? Korzystanie z klisz nazistowskiej propagandy?

Mała Zagłada bardzo zgrabnie wpasowuje się w klimat ostatnich dyskusji wokół filmu Pawła Pawlikowskiego, które celnie podsumowuje Jan Hartman w felietonie Biedny Polak patrzy na Idę: „Dla przeciętnego widza ten film jest nie do przyjęcia. Wątpię, żeby w ogóle rozumiał, o czym ten film opowiada. Bo co właściwie może z tego pojąć człowiek, który wie tyle, że »podczas wojny Polacy bohatersko pomagali Żydom, a tylko nieliczni szmalcownicy wydawali ich Niemcom« (…), wychowany na kompromisie »my nie będziemy antysemitami, a wy nie będziecie nic złego mówić o Polakach i ich stosunku do Żydów«”.

Książka Anny Janko formatowana jest właśnie pod takiego przeciętnego widza, przeciętnego czytelnika, który już „swoje wie” i ze swojską wizją dziejów nie bardzo ma ochotę się rozstać.

Niestety, ani Ludwika Włodek, ani Wojciech Engelking nie przyciskają w rozmowie z Anną Janko kontrowersyjnych wątków, bez komentarza pozostawiając zdania o „zachwianych proporcjach winy i kary” oraz „meandrującym dyskursie” i teatralny okrzyk: „Ludzie! Nie w każdej wsi Polacy palili swoich sąsiadów!”.

Mała Zagłada to książka, której w żadnej mierze nie potrafię uznać za dobrą czy chociażby nieszkodliwie kiepską. Obok opowieści o „pociętych pokoleniach” otrzymujemy dziwną mieszankę osobistej historii z osobistymi uprzedzeniami i domorosłą analizę jednego z najtrudniejszych tematów we współczesnej historii Polski. Gorzej, że takie właśnie „autentyczne, niepoprawne politycznie” głosy urastają do rangi pełnoprawnego komentarza, by w razie potrzeby skryć się za murem fikcji literackiej i stamtąd machać zdjęciami babci i dziadka o wiecznie młodych, łagodnie uśmiechniętych twarzach.

Anna Janko, „Mała Zagłada, Wydawnictwo Literackie 2015

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Olga Wróbel
Olga Wróbel
Kulturoznawczyni, autorka komiksów
Kulturoznawczyni, autorka komiksów, pracownica muzeum. Prowadzi bloga książkowego Kurzojady.
Zamknij