Amir miał granaty, a niedaleko leżała miejscowość, w której stacjonowała Wolna Armia Syrii. Chciał do niej pójść i wysadzić się w powietrze. Skoro miał umrzeć, chciał zabrać ze sobą jak najwięcej wrogów – fragment książki Pawła Pieniążka „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii”.
Wolna Armia Syrii pojawiła się w sąsiedztwie Efrînu w ramach operacji „Tarcza Eufratu” przeprowadzonej przez Turcję. Wymierzona ona była w dwa cele. Pierwszy stanowiło Państwo Islamskie, które znajdowało się na terytoriach między Efrînem a Kobane. Drugi – powstrzymanie Kurdów przed zjednoczeniem terenów w północnej Syrii.
Na początku 2016 roku Syryjskie Siły Demokratyczne zajęły część terytoriów kontrolowanych przez Państwo Islamskie na południowy wschód od Efrînu. Ankara uznała, że Kurdowie posunęli się o krok za daleko, gdy Syryjskie Siły Demokratyczne rozpoczęły atak na Manbidż, który leży na zachód od rzeki Eufrat. Dla tureckich władz było jasne, że wkrótce celem staną się kolejne miasta i wsie między Manbidżem a Efrînem. Ankara nie chciała do tego dopuścić.
Tuż przed samym zajęciem Manbidżu przez Syryjskie Siły Demokratyczne turecka armia wkroczyła do Syrii. W siedem miesięcy wbiła się klinem i zablokowała zjednoczenie Rożawy. Niemal rok później tureckie władze na dobre postanowiły przekreślić to kurdyjskie marzenie.
Amirowi Omerowi zostało pięć dni do przepustki. Dwudziestodziewięciolatek od czterdziestu dni przechodził trening wojskowy. Nie mógł się doczekać wolnych dni. Zamierzał odwiedzić rodzinę, a przede wszystkim żonę, która za kilka dni miała urodzić ich drugie dziecko. By ich spotkać, miał się udać do swojej rodzinnej wioski Bele (Bajlan Kuj), leżącej dwanaście kilometrów na północ od Efrînu i dziesięć kilometrów na południe od granicy z Turcją. Znajdowała się ona wśród gór Kurmenc (po arabsku Dżabal al-Akrad), które odróżniały Efrîn od pozostałej części Rożawy położonej wśród równin.
To jednak nie z gór słynął Efrîn, tylko z drzew oliwnych. Drzewa te zdobiły cały region i stały się częścią tożsamości mieszkańców, a także symbolem, o którym śpiewano piosenki. Kojarzą się z nieśmiertelnością, szczęściem i pokojem. W Efrînie znajdowało się ponad trzynaście tysięcy drzew oliwnych i to właśnie doskonałe warunki do uprawy spowodowały, że w tym regionie Syrii Kurdowie osiedlali się na stałe stosunkowo wcześnie. […] Dla mieszkańców regionu ich uprawa i przetwarzanie stanowiły główne źródło przychodów.
Pieniążek: Syria nie ma wpływu na to, co dzieje się na jej terytorium
czytaj także
Plany Amira zniweczyła nowa odsłona wojny. Gdy już tak niewiele dzieliło go od wizyty w domu, turecka armia zaatakowała Efrîn. Nad regionem pojawiły się tureckie samoloty, rozpoczęły się bombardowania. Wkrótce poinformowano o pierwszych ofiarach. Naloty, które od czasów bitwy o Kobane były zbawieniem dla Kurdów, teraz stały się przekleństwem.
Rosja otworzyła strefę powietrzną dla tureckich odrzutowców. Niebo w Syrii było nieformalnie podzielone na dwie części: na wschód i zachód od Eufratu. Wschód był pod jurysdykcją koalicji, a zachód – Rosji. Gdy rozpoczęła się bitwa o Efrîn, sznury pojazdów wypełnionych bojownikami YPG, YPJ i HPG ciągnęły do regionu. Chociaż Rosja otworzyła niebo dla Turcji, to kurdyjskie bojówki były przepuszczane przez terytoria rządowe.
Koalicja ze Stanami Zjednoczonymi na czele poinformowała, że to nie jest strefa ich działań. Kurdyjskie bojówki nie mogły liczyć na wsparcie swoich zagranicznych sojuszników. Dla Amerykanów kluczowym problemem było to, że ofensywa odciągała od walki z Państwem Islamskim, bo najlepiej wyszkolone i wyposażone oddziały Syryjskich Sił Demokratycznych zawsze składały się z Kurdów, nigdy z Arabów. Również dowództwo w przytłaczającej części było kurdyjskie. Przedstawiciele Białego Domu wyrazili umiarkowane poparcie dla działań Turcji […]. Duży sojusznik okazał się ważniejszy od małego.
To był początek operacji „Gałąź oliwna”. Nawiązywała ona z jednej strony do symbolu pokoju i pojednania, a z drugiej – właśnie do tego, z czym Efrîn kojarzył się najbardziej. Operację wymierzono w PKK i jej odłamy. Co ciekawe, także w Państwo Islamskie, chociaż w Efrînie nigdy go nie było. Mówiono również, że jej celem jest zapewnienie bezpieczeństwa na terytoriach graniczących z Turcją.
Dzień po rozpoczęciu nalotów tureckie wojska i wspierana przez nie Wolna Armia Syrii wkroczyły do regionu Efrîn. Żołnierzy i lekko uzbrojone bojówki wspierały pick-upy z zamontowanymi karabinami, transportery opancerzone, czołgi, haubice, działa samobieżne, wyrzutnie rakietowe i helikoptery. Czerwonym flagom z półksiężycem i gwiazdą asystowały zielono-biało-czarne, które – inaczej niż oficjalna flaga Syrii – miały trzy, a nie dwie gwiazdy. Rewolucjoniści, chcąc odróżnić się od rządu, wybrali flagę Republiki Syryjskiej, która istniała w czasach protektoratu i pierwszych dwunastu latach niepodległości. Teraz także ta flaga symbolizowała kolejną zagraniczną interwencję. […]
Amir to niespokojna dusza, w jego brązowych oczach widać było błysk. Działał pod wpływem impulsów. Od dzieciństwa wplątywał się w tarapaty i szukał przygód. W szkole średniej należał do kurdyjskiej organizacji młodzieżowej powiązanej z PKK. Werbował ludzi po to, by zasilali szeregi bojówki i walczyli w Turcji. Okolice Efrînu, a dokładnie Kurmenc, to miejsce, w którym PKK niemal od samego początku miała mocne wpływy. Między innymi tam w niektórych biurach zdjęcia Öcalana zastąpiły wizerunki wówczas urzędującego prezydenta Hafiza al-Asada. Jeden ze zwerbowanych przez Amira po powrocie z Turcji został aresztowany przez syryjskie służby. Wyśpiewał jego nazwisko.
Pogłoski o pokonaniu Państwa Islamskiego są mocno przesadzone
czytaj także
Amir w tym czasie odbywał służbę w wojsku, więc nietrudno było go znaleźć. Aresztowano go na sześć miesięcy. Funkcjonariusze przychodzili też do jego domu, bo cała rodzina była związana z partią. Aresztowali ojca za działalność polityczną. W pierwszej dekadzie XXI wieku tysiące Kurdów trafiło do aresztów. Wielu było torturowanych, co pozostawiło blizny na ich ciałach i traumatyczne przeżycia.
Rodzina miała pretensje, że partia im nie pomogła. Omerowie postanowili, że będą trzymali się z dala od polityki. Amir imał się różnych zajęć. Był elektrykiem przez sześć lat. Podróżował do Jordanii i Turcji. Pojechał do Stambułu, gdzie pracował, ale nie wypłacono mu zarobionych pieniędzy. Doszło do awantury, pracodawca wyciągnął pistolet i postrzelił go w obie nogi. Amir trafił do szpitala, policja przesłuchała go, ale nie poczyniła dalszych kroków. Amir miał dosyć, postanowił, że wróci do domu na stałe.
Pracował w Stambule, ale nie wypłacono mu zarobionych pieniędzy. Doszło do awantury, pracodawca wyciągnął pistolet i postrzelił go w obie nogi.
Znowu pracował jako elektryk. I pewnie tak by zostało, gdyby nie doszło do pewnego incydentu. Amir usłyszał, że posterunek niedaleko jego domu został zaatakowany. Dwóch motocyklistów otworzyło ogień, gdy kurdyjscy bojownicy próbowali poddać ich rutynowej kontroli. Przypadkiem została raniona żona pasterza, którego dom znajdował się tuż przy posterunku. Wszyscy w okolicy znali tę rodzinę, wiedzieli, że to dobrzy i niewinni ludzie. Amira poruszyła ta historia. Wrócił do domu i powiedział, że chce służyć, bo region nie jest bezpieczny. Brat powiedział to samo. Ojciec początkowo nie chciał o tym słyszeć. Pamiętał, jak się to skończyło lata temu, gdy on i Amir trafili do więzienia, a inni się od nich odwrócili. Amir jednak nie dawał za wygraną. Przekonał ojca, mówiąc, że każdy płaci krwią podczas tej wojny, nawet jeśli jest bezbronną osobą, dlatego nie warto stać z boku. Ojciec odpowiedział tylko: „Niech Bóg będzie z tobą”.
W Efrînie nie działo się wiele. Amir miał okazję jedynie wziąć udział w walkach z Państwem Islamskim na pół roku przed zajęciem Manbidżu przez Syryjskie Siły Demokratyczne i na dwa lata przed tureckim atakiem na region. Doszło do nich w okolicach miasta Tall Rifat w północnej Syrii, leżącego około dwudziestu kilometrów na wschód od Efrînu.
Gdy turecka armia rozpoczęła operację „Gałąź oliwna”, dowódcy Amira powiedzieli, że bojownicy nie ukończą szkolenia, bo trzeba ruszać na front. Amir, gdy tylko o tym usłyszał, zarzucił pomysł odwiedzenia rodziny. Chciał tylko walczyć.
Dowódcy zapowiedzieli też, że prowadzą nabór do tajnej operacji. Grupa doświadczonych ochotników miała znienacka zaatakować wspieranych przez Turcję arabskich bojowników. Nie ujawniano jednak żadnych szczegółów, bo obawiano się kretów. Amira odrzucono z powodu ran odniesionych w Stambule. Dowódcy bali się, że sobie nie poradzi.
czytaj także
Amir, podobnie jak pozostali, którzy nie zostali wybrani, był wściekły. Planowali, że uciekną i zaczną walczyć na własną rękę, nie czekając, aż ktoś im na to pozwoli. Dowódcy jednak wykryli ich plan i przyłapali w trakcie ucieczki. Zamiast natychmiast wysłać ich na front, powiedzieli, że mają iść najpierw na przepustki, a potem zostaną wysłani do walki. Amir w końcu odwiedził rodzinę. Po raz pierwszy zobaczył swoją córkę. Na razie ich dom był bezpieczny, bo siły „Gałęzi oliwnej” z mozołem przedzierały się przez góry. Nikt nie sądził, że dojdą aż do Efrînu. W domu Amira zamieszkali uchodźcy wewnętrzni, którzy na skutek wybuchu bomby stracili własny. Amira dręczyło to, że wciąż siedział z założonymi rękami. Gdy zobaczył grupę kurdyjskich bojowników przechodzących koło swojej wioski, poszedł za nimi. Chciał do nich dołączyć. Nie zgodzili się. Próbował jeszcze w innym miejscu, gdzie miał znajomych. Też się nie udało. Wrócił więc do swojej jednostki.
– Dowódcy zapytali nas, czy jesteśmy gotowi walczyć. Wszyscy jednogłośnie odpowiedzieliśmy „tak”, nie pytając o szczegóły – mówił Amir. […]
Amir trafił wreszcie na upragniony front, prawdopodobnie najtrudniejszej bitwy w trakcie tego etapu wojny – o Cindires (po arabsku Dżindajris). Po ponad miesiącu od rozpoczęcia „Gałęzi oliwnej” było ono ostatnim miastem stojącym na drodze do Efrînu. Amir znalazł się w jego okolicach. Nastroje panowały coraz gorsze. Do tego było zimno i – po trzech dniach deszczy – błotniście. On dodatkowo czuł się przygnębiony, bo zginął jego kuzyn. Stało się to wówczas, gdy wraz grupą bojowników udał się jakieś dwieście metrów od pozycji, by zabrać ciała dwóch poległych. Nie udało im się do nich dotrzeć. Zbombardowano ich z samolotu. Z trzynastu osób nikt nie przeżył.
Właśnie z tego powodu w oddziale Amira zostały tylko cztery osoby. Kurdyjskie bojówki operowały w małych grupach, by trudniej było je namierzyć. Zakradały się i robiły wszystko, by nie zostały wypatrzone.
Raz Kurdowie próbowali prześlizgnąć się do pobliskiej wioski, w której znajdowały się bojówki protureckie, ale teren był zaminowany. Nie mieli możliwości, by przedostać się odpowiednio blisko wroga, więc wrócili na pozycje bez jednego wystrzału. Dowództwo zarządziło, że nie mogą otwierać ognia, jeśli nie znajdują się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów od przeciwnika. Wówczas szansa na pudło znacznie malała. Jeśli dystans był zbyt duży, to ich wrogowie mogli wezwać nalot i błyskawicznie pozbyć się dywersantów.
Żołnierze Wolnej Armii Syrii świetnie wiedzieli o zasadzie „mniej niż pięćdziesiąt metrów”, więc trzymali się jak najdalej od przeciwnika. Kurdyjskim bojownikom i bojowniczkom czasami udawało się uśpić ich czujność i złapać w zasadzkę.
Następnie czteroosobowy oddział Amira został wysłany w pole oliwne. Okolicę patrolowały tureckie helikoptery i drony.
– Gdy szliśmy na front, to tylko z bronią. Nie było tam nawet okopów – stwierdził Amir.
czytaj także
Chroniły ich jedynie rzadko stojące drzewa i parasolki. Wydawano im takie w kolorach maskujących, by trudniej było ich dostrzec z powietrza. Obok karabinów, amunicji i granatów było to podstawowe wyposażenie. W całym regionie przygotowano niewiele stanowisk obronnych, chociaż o potencjalnej tureckiej ofensywie mówiło się przynajmniej od półtora roku.
W zasadzie mogli jedynie leżeć pod drzewem oliwnym. Amir nawet nie miał jak się stamtąd ruszyć, gdy jednej z grup udało się dotaszczyć ciało jego kuzyna. W pobliżu spadały bomby zrzucane z samolotów i pociski wystrzeliwane przez artylerię, latały drony i helikoptery. Gdy jeden z helikopterów był blisko nich, bojownik z grupy Amira chciał do niego strzelić ze starego granatnika RPG. Amirowi udało się go przekonać, by tego nie robił, bo z takiej broni nie uszkodziłby maszyny, tylko ściągnął na nich ogień.
– Ukrywaliśmy się w ciszy pod drzewami oliwnymi, zupełnie się nie ruszaliśmy. Tylko wtedy byliśmy bezpieczni – opowiadał. […]
Wieczorem Amir dostał informację od dowództwa, że ich pozycja może zostać zaatakowana. Powiedział innym, by wykopali pod drzewami okopy, w których będą mogli się ukryć. Zignorowali go. Przekonywał ich, że jeśli chcą walczyć, to muszą być żywi, bo inaczej nic z tego. Przemawiał im do rozsądku, ale pozostawali głusi na argumenty. Machnął na nich ręką i wykopał dla siebie płytką jamę. Zajęło mu tu godzinę. Zasnął. Było mu zimno. Spał skulony na prawym boku, rękę podłożył pod głowę. Drugi bok lekko wystawał ponad osłonę.
– Dowódcy zapytali nas, czy jesteśmy gotowi walczyć. Wszyscy jednogłośnie odpowiedzieliśmy „tak”.
Obudził się nagle, czując, że coś wbiło mu się w ciało. To był odłamek. Musiał spać mocno, bo dopiero wówczas usłyszał hurkot helikoptera. Doszło do niego, że jego grupa stała się celem. Poza helikopterem front ostrzeliwały też czołgi i artyleria. Dwóch jego towarzyszy już nie żyło. Krzyczał ich imiona, ale nie odpowiedzieli. Widział wyraźnie ich sylwetki, bo tej nocy księżyc mocno świecił. Czwarty żył, ale był przerażony. Amir powiedział mu, żeby szybko wślizgnął się do jego okopu. Gdy się w nim znalazł, odmawiał szahadę, czyli wyznanie wiary. Amir próbował go uspokoić, ale ten wpadł w taką panikę, że nie mógł się opanować. W końcu zerwał się na równe nogi i zaczął biec. Po chwili rozległy się wystrzały z działka helikoptera, a jego ciało oblało się krwią. […]
Amir odzyskiwał świadomość. Zrozumiał, że ma więcej niż jedną ranę. Trafiono go wielokrotnie. Mocno krwawił, myślał, że zaraz umrze. Minęło kilka minut, wciąż żył, więc postanowił się stamtąd wydostać. Znalazł telefon, ale nie było zasięgu. Wieża syryjskiej sieci komórkowej została zniszczona w trakcie walk i cały region był odcięty. Sięgnął po karabin. Nie miał krótkofalówki, więc nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Kiedy helikopter się oddalił, Amir wyszedł z ukrycia i zmierzał w stronę wioski oddalonej o sto metrów, gdzie bazowały inne grupy kurdyjskich bojówek. Ledwie żywy, mozolnie się wlókł. O dziwo, udało mu się dotrzeć. Jego kurtka była cała we krwi. Poinformował bojowników, co się wydarzyło, a oni przekazali to dowódcom. Miał ze sobą zastrzyk morfiny, poprosił, żeby mu go podali, by uśmierzył ból, ale nikt nie potrafił tego zrobić. Zdjęli z niego ciężką kamizelkę taktyczną, na której nosił granaty, i go opatrzyli. […]
Amir myślał, że nie uda mu się dotrzeć do wioski, do której nakazało przenieść się dowództwo. Dzieliło go od niej dwa i pół kilometra. Wydawało mu się to niewyobrażalnym dystansem do pokonania. Był ranny i stracił sporo krwi. W głowie zrodziła mu się inna myśl. Miał granaty, a niedaleko leżała miejscowość, w której stacjonowała Wolna Armia Syrii. Chciał do niej pójść i wysadzić się w powietrze. Skoro miał umrzeć, chciał zabrać ze sobą jak najwięcej wrogów.
W rodzinie Amira śmierć podczas samobójczego ataku już się wydarzyła w przeszłości. Jego wujek walczył w szeregach PKK i lata temu miał się wysadzić, walcząc przeciwko tureckiej armii.
Zrobił to także jego kuzyn o pseudonimie Polat Efrîn. Był doświadczonym bojownikiem, który od siedmiu lat walczył w szeregach YPG. Kilkukrotnie odnosił rany. Wrócił na front, nim wyzdrowiał. Chciał bronić swojej wioski Qizil Başe (po arabsku Ar-Ras al-Ahmar). Gdy skończyła się mu amunicja, rzucił się na przeciwnika i wysadził w powietrze. Przedstawiciele Rożawy nie potwierdzili oficjalnie, że doszło do takiego incydentu. Na stronie agencji Ajansa Nuçeyan a Firate, powiązanej z PKK, opublikowano informację o jego śmierci. Napisano, że walczył do ostatniego naboju, a jego ojciec, czyli wujek Amira, „został męczennikiem w 1992 roku w walce przeciwko najeźdźcom”. […]
czytaj także
Amir swoją nowo narodzoną córkę nazwał Avesta Xabur. Taki pseudonim nosiła Zalux Hemo, dwudziestoletnia bojowniczka. Pochodziła z miejscowości Bilbile (po arabsku Bulbul) leżącej niedaleko Bele, rodzinnej wioski Amira. Brała udział w walkach w zachodniej części regionu Efrîn. Tuż przy granicy z Turcją miała dokonać samobójczego ataku. Rzuciła się obwiązana materiałami wybuchowymi – wysadziła w powietrze czołg i zabiła dwóch tureckich żołnierzy. Ankara nigdy nie potwierdziła, że doszło do takiego incydentu. Natomiast w Rożawie Avesta Xabur stała się bohaterką, symbolem Oporu Stulecia – jak nazywali wydarzenia w Efrînie. Wizerunek męczennicy rozprzestrzenił się w całym syryjskim Kurdystanie.
Amir się nie wysadził. Odwiedli go od tego pozostali walczący. Cała grupa wyruszyła na piechotę wcześniej. Gdyby szedł z nimi, naraziłby ich na śmierć. Został z jednym bojownikiem, który pomagał mu w drodze. Dwa i pół kilometra pokonali w osiem godzin. Po dwóch kolejnych godzinach Amir trafił do szpitala. Dowiedział się tam, że łącznie miał w ciele dwadzieścia dwa odłamki – sześć w głowie, ramieniu i wątrobie, a kolejne szesnaście w nogach. Co go dokładnie zraniło? Do dzisiaj tego nie wie.
**
Fragment książki Pawła Pieniążka Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii, wydanej w lipcu przez Wydawnictwo Czarne. Skróty od redakcji.