Czytaj dalej

Czytelnia Krytyki Politycznej (8)

Naomi Klein i E.L. Doctorow – w Czytelni KP raz w miesiącu piszemy o książkach, które czytamy. Tych, które chcemy polecić lub przed którymi chcemy ostrzec.

Julia Albrecht, Corinna Ponto, Córki chrzestne. Rozmowy w cieniu terroryzmu RAF, przeł. Urszula Szymanderska, Świat Książki, 2012

Po książkę sięgnęłam dlatego, że historia RAF nie była mi dobrze znana. Jednak lektura nie sprawiła, że moja wiedza poprawiła się znacząco, a jedynie była pretekstem do tego, żeby szukać dalej i dowiadywać się, jak wyglądał przebieg wydarzeń pomiędzy RFN I NRD w latach 70.

Książkę napisały do spółki dwie kobiety ‒ Julia Albrecht i Corinna Ponto, które historia złączyła na zawsze, chociaż jednocześnie fizycznie rozdzieliła. A wszystko to za sprawą wydarzeń z 30 lipca 1977 roku, gdy członkowie RAF zastrzelili w domu Jürgena Ponto. Dla jednej z piszących kobiet był to ojciec, dla drugiej ojciec chrzestny, a jedną z uczestniczek tej napaści była jej siostra ‒ Susanne Albrecht. Ten jeden dzień na zawsze właściwie rozdzielił zaprzyjaźnione dotąd rodziny.

Książka pokazuje bardzo wyraźnie, że za wydarzeniami politycznymi zawsze stoją ludzie i niekoniecznie chodzi tu o tych, którzy są w nie bezpośrednio zaangażowani. Niezależnie od tego, po której stronie się znajdują i w jaki sposób są w to wszystko zamieszani – drastyczne wydarzenia pozostawiają na nich piętno. A zarówno ofiary, jak i terroryści mają przecież rodziny. One także muszą sobie z tymi wydarzeniami poradzić. A jest to tym trudniejsze, gdy obie rodziny łączyła przed danym zdarzeniem silna więź, jak w przypadku rodzin Ponto i Albrecht.

Autorki po latach starają się rozliczyć ze swoją trudną historią, która jest też historią całego kraju. Podtytuł: „Rozmowy w cieniu terroryzmu RAF” dobrze oddaje całość książki. Działania RAF to głośne wybuchy gdzieś daleko w czasie czy przestrzeni. Albrecht i Ponto zmagają się z ich echem. Ale to echo odbija się wielokrotnie przez całe ich życie.

Rozliczenie z historią okazuje się niełatwe nie tylko z uwagi na problemy z dostępem do dokumentów, ale także na obciążenie emocjonalne. To emocje przejmują często władzę nad osądami i interpretacją zdarzeń. Pozostaje wiele żalu i wątpliwości. I głównie na nich autorki opierają swoją opowieść. Reszta jest historią. Nawet jeśli jeszcze nie do końca odkrytą.

Klaudia Wojciechowska, Klub Krytyki Politycznej w Łodzi


***

Emmanuel Carrère, Limonow. Powieść; przeł. M. Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie 2012

Jak opisać życie postaci do tego stopnia nietuzinkowej, że aż nieokiełznanej? Rosyjski pisarz-działacz-komunista Eduard Sawienko zwany Limonowem doczekał się już w Polsce monografii, jednak dopiero powieść Emmanuela Carrère ujmuje jego dzieje w sposób całkowicie sfabularyzowany – z całym tego błogosławieństwem i przekleństwem. Lektura może stać się udręką w momentach, w których Carrère przygniata bogactwo życiorysu niezniszczalnego self-made-mana imającego się kilkudziesięciu rozmaitych zawodów przyciężkimi refleksjami natury aksjologicznej czy wyraźnymi skłonnościami do wyostrzania rysów Limonowa jako politycznego radykała. Trzeba od razu dodać: którym oczywiście był! Przewodniczący Partii Narodowo-Bolszewickiej cierpiący na symptomatyczną idolatrię Stalina (choć z Bakuninem i Mishimą na jednym oddechu) staje się czasem pretekstem do kreacji samego autora, co może być lekko pretensjonalne, gdy zderzyć biografie obu pisarzy i porównać ich życiowy rozmach. Niezaprzeczalną wartością jest jednak przekonująco i sumiennie oddawane tło obyczajowe pomagające zrozumieć lub przynajmniej poznać genezę konstrukcji światopoglądowej Limonowa, a przy okazji (czy może – i przede wszystkim?) rozterki młodego burżuja, który „nie chciał być ani wojakiem, ani studentem” – to już Carrère.

Przemysław Górecki


***

Jonathan Crary, 24/7: Late Capitalism and the Ends of Sleep, Verso 2104

„Sen to bezpardonowe przerwanie kradzieży naszego czasu przez kapitalizm” ‒ ogłasza w 24/7 krytyk mediów Jonathan Crary, rozwijając tę początkową tezę do najdłuższej obrony snu, jaką miałem okazję w życiu przeczytać. Elokwentna i imponująca stylem książką Crary’ego nie zostanie jednak uznana za współczesne posłowie do Prawa do lenistwa choćby dlatego, że brak w niej recept, a nadmiar oskarżeń. Esej Crary’ego trapią te same problemy co wiele z „totalnych” krytyk współczesnego społeczeństwa wychodzących spod piór anglosaskich akademików, którzy lekturę Deleuze’a i Benjamina potraktowali poważniej niż sami Deleuze i Benjamin mogliby sobie życzyć. W tej opowieści samo życie – wikłające nas w zbrodniczy porządek kanibalistycznego spektaklu, neoliberalną grabież „wszystkiego przyzwoitego, co ludziom zostało” (to cytat z Crary’ego, nie Benjamina) – sąsiaduje ze zbrodnią. Wiele osób, które w każdych okolicznościach zaprotestowałyby przeciwko kapitalizmowi, inwazji w prywatność i kolonizacji życia codziennego przez pracę (sam się do nich zaliczam), po lekturze 24/7 będzie zmuszone odpowiedzieć sobie, czy rzeczywiście jedyną odpowiedzią na te zbrodnie jest je przespać? Czy lepiej nigdy się nie obudzić? Nie czuję się przekonany, za to coraz bardziej winny.

Jakub Dymek, Dziennik Opinii


***

E.L. Doctorow
Mnóstwo czasu, przeł. Dorota Kozińska, Świat Książki 2013
Witajcie w Ciężkich Czasach, przeł. Mira Michałowska, Rebis 2002

Mam wrażenie, że Doctorow, amerykański pisarz starszego pokolenia, który był w Polsce chętnie czytany, został nieco zapomniany. Przypomniałam sobie o nim przy okazji zbioru jego świetnych opowiadań, Mnóstwo czasu. Trudno jednak pisać o opowiadaniach, szczególnie jeśli na pierwszy rzut oka są one tak różne.

Klucz do nich znalazłam przypadkiem. Jedno z opowiadań o ukradzionym z kościoła krzyżu, który odnalazł się na dachu synagogi, coś mi przypominało. Sięgnęłam na półkę i tam znalazłam rozmaite powieści Doctorowa, między innymi Miasto Boże, z której to powieści pochodzi ten pomysł. A może odwrotnie – opowiadanie było wcześniejsze? Obok zaś stała powieść, której dotąd nie czytałam, dobrze jest mieć na półkach także książki nieprzeczytane ‒ debiut Doctorowa z roku 1960, Witajcie w Ciężkich Czasach. Małe miasteczko na dzikim Zachodzie, gdzie osiedla dopiero powstają, a osadnicy szukają dla siebie miejsca. Nagle pojawia się w nim Zły Człowiek, który  w krótkim czasie doprowadza je do ruiny. Niewielka grupa mieszkańców, którzy przeżyli i nie uciekli, odbudowuje je od podstaw. Ale Zło powróci, choć już w innej formie. Rozwój osady związany jest z perspektywami pobliskiej kopalni złota, chwilowa koniunktura okazuje się zwodnicza, a nazwa miejscowości, Ciężkie Czasy, jak najbardziej na miejscu. 

Co to ma jednak wspólnego z opowiadaniami? Zrozumiałam, o czym są. O braku egzystencjalnego bezpieczeństwa. O czymś, co niespodziewanie może pojawić się w naszym życiu i zrujnować jego porządek. O ludziach, którzy nie pasują do świata w sposób niepokojący, czasem niezrozumiały. Nie zawsze chodzi tu o jasno określone zło. Czasem to coś może pochodzić z naszego własnego wnętrza. Jakiś impuls, sprawiający, że zmieniamy nasze życie, rezygnując z jego bezpiecznej przewidywalności. Pierwsze opowiadanie tomu opowiada np. o mężczyźnie (biały, wyższa klasa średnia), który nagle postanawia nie wracać do domu i miesiącami ukrywa się na strychu swojego garażu, pędząc życie kloszarda.

Cieszę się, że przypomniano mi Doctorowa, więc i ja go przypominam!

Kinga Dunin, Dziennik Opinii


***

Tanja Dückers, Ciała niebieskie, przeł. Magdalena Jatowska, Świat Książki 2014

Czas leci i teraz już kolejne pokolenie Niemców, tym razem wnuków czy w tym wypadku wnuczki, rozlicza się z nazistowską historią własnej rodziny. Bohaterka, samodzielna kobieta, naukowczyni od chmur, opowiada o swoim dzieciństwie, dojrzewaniu, relacjach z bratem bliźniakiem, który okazuje się gejem i niestety kochają się w tym samym chłopaku – mnóstwo jest takich książek. Pisarze lubią ten temat, a czytelnicy wciąż są gotowi o tym czytać. Zastanawiam się czasami, dlaczego właśnie dzieciństwo, relacje z rodzicami i dorastanie są tak interesujące. Pewno chodzi tu o jakąś psychologię, w każdym razie i ja nie mam nic przeciwko takim lekturom, a powieść Dückers jest niezła.

Poza tym jest to książka rozliczeniowa. Historia jej dziadków jest owiana tajemnicą, wyłania się powoli, w drobnych fragmentach i nie do końca. Historia babci okazuje się bardziej „opowiadalna” ‒ ucieczka z Prus, szczęśliwy traf, dzięki któremu nie wsiadła z dzieckiem na statek Gustloff, ten zatopiony wraz kilkoma tysiącami niemieckich uciekinierów. Wspomnienia dawnego życia i pozostawionych przedmiotów. Natomiast historia, która pojawia się w jakiś ułomkach, której wszyscy starają się unikać, to zaangażowanie w faszyzm, udział dziadka w rosyjskiej kampanii, w której stracił nogę. I co może najsubtelniej pokazane – trauma milczącej matki, powojennego, nawróconego już na demokrację pokolenia.

Jest tu też watek polski – który wydaje się sztuczny, ale może dla dopełnienia musiał się pojawić, dla tutejszego czytelnika będzie jednak szeleścił papierem.

Kinga Dunin, Dziennik Opinii

***

Wojciech Engelking, (niepotrzebne skreślić), Świat Książki 2014

Mamy godny uwagi literacki debiut. Oryginalny tytuł, dobre wydawnictwo, słuszna objętość, ładny język, ciekawa i spójna konstrukcja oraz – poważny temat i drażliwa forma. W swojej powieści Wojciech Engelking objeżdża wszystkich, od góry do dołu: dostaje się sekretarkom i biznesmenom, hipsterom i puszczalskim, intelektualistom i księżom – dostaje się nam wszystkim. I dobrze.

Książka jest drastyczna i męcząca (chociaż czyta się ją świetnie). Engelking prezentuje nam swoją wizję świata, do której ziszczenia ma dojść, jeżeli nie zapanujemy nad pogłębiającym się rozwarstwieniem społecznym i atomizacją jednostek.

Jeden z dwojga głównych bohaterów, Wiktor, jest windykatorem. Zarabia na życie, odbierając innym. Sięga to tego poziomu, że z domu rodzinnego wyprowadza się do mieszkania zajętego z powodu długów przez firmę windykacyjną, w której pracuje. Gdy jego narzeczona z powodu wypadku zapada w śpiączkę, by zrozumieć, dlaczego się nią opiekuje, Wiktor musi wmówić sobie, że to po prostu świetna inwestycja.

Autor ostro krytykuje kondycję obecnej demokracji, liberalizmu i gospodarki wolnorynkowej. Polaryzacja społeczeństwa pogłębia się tutaj tak bardzo, że ruchliwość pionowa ‒ w górę ‒ jest już właściwie niemożliwa (w dół – jak najbardziej ma miejsce, dzięki temu rozwarstwienie wciąż może się pogłębiać). Bogaci i biedni oddalają się od siebie także w innym wymiarze i to jest chyba najbardziej przerażająca prognoza książki, drastycznie zobrazowana: biedni nie mają prawa nawet do miłości. Nie są ludźmi. Praca, która ma konstytuować człowieczeństwo, staje się przywilejem, nie obowiązkiem – a jeżeli biedota pracuje, to i tak nie należy jej się zapłata, bo po co zwierzęciu pieniądze. W ten sposób zamknięty już krąg się utrwala i zacieśnia.

W istocie zwierzętami są tu wszyscy. Stosunki – niech będzie – międzyludzkie podlegają kalkulacji zysków i strat i przez nią są regulowane. W rodzinie, w związku, w przyjaźni. Wszyscy mają też zwierzęcy instynkt. Gdy tylko w interakcji jeden z osobników wyczuje słabość, niepewność drugiego, stanowczo przechodzi do natychmiastowego ataku. Ofiara, nagle poniżona, poddaje się całkowicie, myśl o buncie nie przychodzi jej nawet do głowy.

Powracające pytanie: Czy pan wie, kto ja jestem?, nie pojawia się zawsze „z góry” ‒ czasami używa go osoba będąca w hierarchii niżej. Namnożenie tego charakterystycznego zwrotu sugeruje, że wcale nie jest to pytanie czysto retoryczne. Bohaterowie używają go jako maski ‒ jak pistoletu bez nabojów ‒ bo sami nie wiedzą, kim naprawdę są.

Dlatego dobrze, że książka uderza w nas wszystkich, może dzięki temu przynajmniej niektórzy z nas poczują kopniaka na tyle bolesnego, by wizja Engelkinga nigdy się ziściła.

Mikołaj Bendyk


***

Erich Fromm, O byciu człowiekiem, przeł. Marcin Barski i Łukasz Kozak, vis-à-vis/Etiuda 2013

Jest to najnowszy zbiór pism Fromma niepublikowany wcześniej w Polsce. Spotkamy się tutaj z różnorakimi tekstami z lat 60 i 70. ubiegłego wieku. I o ile niektóre kwestie podejmowane przez autora, jak widmo katastrofy nuklearnej, są dziś nieaktualne (a może jednak?), to większość tematów mówi o pewnych stałych efektach dzisiejszego systemu.

W O byciu człowiekiem, jak wskazuje sam tytuł, mamy do czynienia z pismami o słynnym Frommowskim humanizmie. Zapoznajemy się z nim na różnych poziomach ‒ poprzez psychoanalizę, krytykę alienacji i idolatrii, rozważania religijne i filozoficzne. Oprócz prezentowanych poglądów autora rysuje się nam również jego obraz ‒ intelektualisty niewiarygodnie przejętego wizją odhumanizowanej ludzkości, która zmierza w otchłań samozagłady. Widzimy to w jego akademickich mowach, tekstach do gazet, w jego pozycji „ghostwritera” dla Eugene’a McCarthy’ego, a nawet propozycji stworzenia Konferencji Światowej na rzecz przetrwania ludzkości, pod patronatem Kościoła katolickiego.

Zebrane pisma są napisane przystępnym i w miarę łatwym językiem. Zrozumienie i wyciągnięcie wniosków nie powinno sprawić większych problemów nawet osobom, które nie czytały wcześniej twórczości Fromma. To moim zdaniem dobry wstęp, jak i dobry dodatek do jego ważniejszych i pełnych dzieł.

Filip Brzeźniak, Klub Krytyki Politycznej w Opolu


***

Dmitry Glukhovsky, Metro 2033, przeł. Paweł Podmiotko, Kraków 2010

Zwykle nie lubię fantastyki. Paradoksalnie jednak uwielbiam literaturę – i nie tylko literaturę zresztą– postapokaliptyczną. Z tego powodu po latach zwłoki w końcu udało mi się przeczytać Metro 2033, którego będąc fanem gatunku, chyba pominąć nie można.

Tytułem szybkiego skrótu: wojna atomowa zniszczyła świat, wybiła ludzkość i skaziła Ziemię na setki lat. Ostatni ludzie tłoczą się w tunelach i na stacjach moskiewskiego metra, które jest być może ostatnim przyczółkiem ludzkości, i tam starają się utrzymać przy życiu, powierzchnię zostawiając wszelkiego rodzaju zmutowanym stworom. Elementów typu mutanty, nadprzyrodzone siły i nijak niewyjaśnialne, nielogiczne zjawiska, jest w Metrze aż nadto, co nieco miejscami mnie drażni, z drugiej jednak strony Glukhovsky potrafi w naprawdę świetny sposób stworzyć klimat, który niemal się czuje, zwłaszcza jeśli zabierzemy się do czytania w nocy, przy słabszym świetle – takim, jakie być może mieli mieszkańcy metra.

Pod płaszczykiem niemal przygodowej historii (ileż razy można zostać uratowanym w ostatnim momencie?), z losem gatunku w tle i rozważaniami o kondycji człowieczeństwa w tych zdegenerowanych warunkach, śledzimy losy głównego bohatera. Czy ludzie w obliczu takiej klęski się jednoczą, czy przeciwnie – człowiek człowiekowi wilkiem? Metro skłania się do tej drugiej odpowiedzi. Być może słusznie.

Szymon Pytlik, Klub Krytyki Politycznej w Opolu


***

Gerhard Hauptmann, Tkacze, przeł. Wilhelm Szewczyk, Warszawa 1955

Klasyka literatury, zupełnie zapomniana w Polsce, choć przecież Hauptmann pochodził z terenów obecnie należących do Polski. A Tkacze, napisani w ostatnich latach wieku XIX, są dla mnie jednym z ostatnich prawdziwie romantycznych – w sensie podniosłości idei i romantycznej walki – dramatów.

Lata 40. XIX wieku, ubodzy tkacze rejonu Sudetów zauważają, że właściciel fabryki żyje w luksusie, podczas gdy im systematycznie obniżane są pensje, zaniżana waga towaru, nakładane nowe obowiązki. Do tego wszystkiego w sąsiednich wsiach rozpowszechnia się użycie mechanicznych krosien, które czynią ich pracę zbędną. Z nędzy więc – a opis nędzy w chacie tkacza przejmuje tutaj do szpiku kości – powstaje potrzeba buntu. I kiedy pojawia się w okolicy pieśń, którą można by nazwać pieśnią autentycznego bólu i rozpaczy – wybuchają. Z pieśnią na ustach wzniecają powstanie, wyganiają fabrykanta, idą szturmować sąsiednią wieś, gdzie czeka już wojsko. Wybór mają bowiem tylko jeden, jak ujmuje to przywódca buntu – albo zginą powoli z głodu, albo zginą, walcząc o swój byt. Wybierają to drugie i idą na spotkanie swojego losu z podniesioną głową, ku przerażeniu sojuszu fabrykanta i proboszcza, śpiewając głośno:

Fabrykanci – łotr i kat,
słudzy ich – siepacze,
w mękach z nas niejeden padł,
poginęli tkacze!

Ach łotry wy, szatański płód,
Ach, pychą wy nadęci.
Zjadacie chleb, zsyłacie głód,
więc bądźcie nam przeklęci!”

Szymon Pytlik, Klub Krytyki Politycznej w Opolu

***

Naomi Klein, This Changes Everything, Simon & Schuster 2014

This Changes Everything to, jak zwykle w przypadku Naomi Klein, strzelisty pamflet, ale oparty na latach dziennikarskiego researchu. Ale także, a może przede wszystkim, cała bateria argumentów pozwalających skutecznie zmierzyć się z ogrywaniem problemu zmian klimatycznych przez nieskorych do działania polityków i polityczki prowzrostową retoryką biznesu i ze zwyczajnym negacjonizmem i „tumiwisizmem”, których nie brakuje i w mediach, i na ulicy. Klein punkt po punkcie wyciąga zakłamanie, lenistwo i obojętność wszystkim, zaczynając zresztą od siebie sprzed jeszcze kilku lat, przekonanej wówczas, że słuszna i skuteczna walka z kapitalizmem to coś zupełnie innego niż ekologiczne boje, które lepiej zostawić wszelkim odcieniom zielonego aktywizmu. I tego zwrotu tak naprawdę dotyczy cała książka, z przewrotnym tytułem włącznie. Nie da się powstrzymać ekologicznej katastrofy bez powstrzymania współczesnego kapitalizmu, opartego na kopalinach, trującym przemyśle, wyzysku ludzi i tego, co wkładamy na półkę z napisem „natura”: zwierząt, roślin, zasobów, wody i powietrza – mówi Klein. I choć wydaje się, że wszystko to przecież wiedzieliśmy, nie wypada ominąć powtórki tak ciekawej, poruszającej i szczegółowej jak This Changes Everything.

Jakub Dymek, Dziennik Opinii


***

Wojciech Lada, Polscy terroryści, Znak 2014

„Krzyż mieliście na piersi, browninga w kieszeni” ‒ pisał Julian Tuwim o zabójstwie Narutowicza przez Eligiusza Niewiadomskiego i odpowiedzialności endecji. Jeśli komuś browningi kojarzyły się dotąd jedynie ze skrajną prawicą, lektura Polskich terrorystów znacznie poszerzy mu horyzonty i skieruje jego wzrok na lewo. Wojciech Lada przypomina o istnieniu Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej. Oczywiście są osoby, którym przypominać o niej nie trzeba. Jednak – przyznajmy – w dominującej narracji walka o niepodległość sprowadza się do dwóch powstań, wozu Drzymały, dzieci z Wrześni i smutnych wierszy. Nie ma w niej miejsca dla rewolucji 1905 roku, a tym bardziej dla długoletniej działalności bezkompromisowych radykałów ciskających bomby domowej roboty w kierunku rosyjskich urzędników (a czasem też niewinnych przechodniów). Dla ludzi, których dziś bez wahania nazwalibyśmy terrorystami.

Blurb sugeruje, że będziemy mieli do czynienia niemal z powieścią sensacyjną. Każdego, kto lekturę rozpocznie z takim podejściem, czeka gorzki zawód. Niestety Polscy terroryści momentami rozczarowują, ale wina jest po stronie bohaterów, nie autora, bo to właśnie tytułowi polscy terroryści regularnie rozczarowywali. Słynny zamach na pociąg w Bezdanach okazuje się niemal niewypałem, który jedynie dzięki sanacyjnej propagandzie urasta do roli symbolu. Historia Organizacji Bojowej w zaskakującym stopniu jest historią niecelnych strzałów, upuszczonych nie w porę granatów czy bomb, których konstruktorzy zapomnieli o zapalnikach. Imponujące w tej książce są nie tyle wyczyny bojowców, co ich dalsze losy – polityczne kariery w dwudziestoleciu międzywojennym. Obok Piłsudskiego (zajmowanych przez niego stanowisk nawet nie warto wymieniać, wiemy w końcu, że nie mieścił się „w ramach konstytucji”) mamy wśród polskich terrorystów kilku przyszłych ministrów, premierów, prezydentów czy generałów. Jedyną naprawdę godną podziwu akcją opisaną przez Ladę jest bezczelne przejęcie niczego nieświadomych więźniów z warszawskiego Pawiaka przez polskich socjalistów przebranych za carskie straże. Ciekawostek też nie brakuje – przyznam, że nigdy wcześniej nie słyszałem o tym, że między swoją krótką karierą chemika-zamachowca a długą prezydenturą Ignacy Mościcki zmuszony był produkować kefir w Londynie. Warto też przeczytać Polskich terrorystów chociażby dla tych nieraz tragikomicznych postaci, które nie dożyły niepodległości, jak choćby Stefan Okrzeja, Henryk Baron czy – być może najwybitniejszy polski bojowiec – Józef Mirecki (Montwiłł).

Honor niezdarnych polskich terrorystów ratują polskie terrorystki. Rozdział W spódnicy jest zdecydowanie najciekawszy. Chcąc nie chcąc bojowcy musieli włączyć do swych działań kobiety – przeprowadzenie zamachu wymagało nieraz miesięcy przygotowań, w tym wynajmowania mieszkań przez fikcyjne małżeństwa. Bezwzględne bojowczynie bez problemu udawały bezmyślne i beztroskie dziewczęta, by potem z zadowoleniem oglądać zaskoczenie na twarzach carskich policjantów. Stroje dam sprzed stu lat okazywały się idealne do szmuglowania broni, zdarzało się, że zaangażowana w działania OP PPS kobieta miała na sobie 20 kg ładunków wybuchowych. Często zamachowczynie były o tyle cenne, że Rosjanie niechętnie skazywali je na śmierć, świadomi społecznych konsekwencji rozstrzelania czy powieszenia kobiet.

Autor jest bez wątpienia sprawnym dziennikarzem, ale kiepskim prozaikiem. Warsztat Lady zawodzi, gdy autor zaczyna fabularyzować i okraszać treść komicznymi, zmyślonymi szczegółami. Prawie każdy rozdział otwiera kilka akapitów udających narrację powieściową. Efekt dodatkowo wzmacnia pierwsze zdanie – krótkie, bez związku z poprzednim rozdziałem, mające zapewne wrzucić nas w sam środek akcji. Wychodzi dość dziwnie, gdy po solidnej dawce wyselekcjonowanych informacji obracam stronę i czytam nagle: „Baron von Budberg był znudzony”, „Dziewczyny nieźle się bawiły” czy też moje absolutnie ulubione „W Lublinie Uziembło musiał zacząć myśleć”.

W ostatnim rozdziale Lada powoli kieruje się w stronę rozważań na temat terroryzmu jako formy walki politycznej, choć koniec końców zgrabnie się z tych rozważań wycofuje, chowając się za – podobno – aż dwustoma definicjami terroryzmu, które uniemożliwiają podjęcie tematu. Pytanie o dopuszczalność terroryzmu pozostawia więc otwarte, ale tylko i wyłącznie jako abstrakcyjną kwestię historyczną. Nie spodziewałbym się po czytelnikach tej książki nagłego porywu sympatii do członków IRA, ETA czy Hamasu. Lada skupia się na Polsce, w działaniach OP PPS chciałby widzieć inspirację dla AK. Hipoteza ryzykowna, ale interesująca. Przyzwyczajeni jesteśmy do łączenia postawy młodych żołnierzy z piłsudczykowską przeszłością ich rodziców, z listopadem 1918 i wojną polsko-bolszewicką. Ale przy (wcale nie milczącym) założeniu, że Piłsudski dowodził zamachowcami, kwestia polskiego terroryzmu nabiera nieco większej świeżości i atrakcyjności, zwłaszcza w kontekście kinowego sukcesu Kamieni na szaniec i Miasta 44. Armia Krajowa jako terroryści w słusznej sprawie? Nie odpowiem. Stchórzę i zacytuję autora: „Mamy dwieście definicji do wyboru”.

Krzysztof Juruś, Klub Krytyki Politycznej w Krakowie


***

Maria Nurowska, Listy miłości, Wydawnictwo W.A.B 2008

Książkę przeczytałam wiele lat temu i wtedy zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Po latach pozostało ono we mnie w postaci wspomnienia, że tekst poraża. Dlatego sięgnęłam po nią po raz kolejny. I tym razem wrażenie było mniejsze, ale zapewne wynikało to z tego, że wiele rzeczy już na podobne tematy widziałam i czytałam (w międzyczasie obejrzałam choćby film Świeże wiśnie Anny Baumgart opowiadający o obozowych puffach, czyli domach publicznych wewnątrz obozu z przymusową pracą więzionych kobiet).

Książka opowiada historię Żydówki, która zamknięta w getcie zmuszona była do prostytucji, by przeżyć. Nikt jej do tego siłą nie nakłaniał. Nakłaniał ją do tego głód.

To opowieść o tym, że uzależnienie przybiera różne formy i zmusza ludzi do zachowań, o które wcześniej by się nie podejrzewali. Także uzależnienie organizmu od jedzenia i głód, jaki się odczuwa, gdy tego jedzenia jest za mało.

Ta opowieść uświadamia też dobitnie, że w czasie wojny nie ma moralności. Niezależnie od tego, po której stronie człowiek się znajduje, podstawą jest to, żeby przeżyć. Moralność nie ma wtedy żadnej wartości, jest nieprzydatna, a czasem nawet przeszkadza. Wtedy trzeba się jej pozbyć. A raz wyrzuconą na śmietnik ‒ bardzo trudno potem odzyskać.

Po ucieczce z getta bohaterka zmienia tożsamość, „staje się” Polką z czystymi papierami, jednak świadomość opuszczonego narodu żydowskiego ciąży jej już zawsze. Skrywana przez całe życie tajemnica staje się wymówką, by także po wojnie pozwolić sobie na takie zachowania, na jakie przed wojną nigdy by sobie nie pozwoliła. Odrzucona w stanie wyższej konieczności moralność – nie wraca. Staje się tylko pustym słowem. Ale ciężar podejmowanych decyzji nigdy nie jest mniejszy i świadomość krzywdzenia po drodze ludzi nie znika.

Klaudia Wojciechowska, Klub Krytyki Politycznej w Łodzi


Czytaj także:

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 1

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 2

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 3

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 4

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 5

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 6

Czytelnia Krytyki Politycznej, odc. 7


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij