Politycy powinni rozumieć przyrodę, bo jesteśmy od niej uzależnieni – mówi Bernd Heinrich, autor książek przyrodniczych.
Paulina Machnik: Piszesz, że historia opisywania przyrody zaczęła się od zachwytu. Czy po kilkudziesięciu latach pracy poświęconej badaniom w terenie zdarza ci się jeszcze zachwycać?
Bernd Heinrich: To jest bardzo ciekawe pytanie, bo okazuje się, że teraz widzę jeszcze więcej zjawisk, które wywołują mój zachwyt. Kiedy wiem więcej i mam do czynienia z różnymi problemami, horyzonty się poszerzają, ale mimo to nadal jest wiele obszarów, które pozostają nieznane. Dostrzegam kolejne rzeczy, o których nic nie wiem. Pamiętam, że gdy otworzyłem przewód doktorski, długo się zastanawiałem, czy jest coś, o czym mógłbym napisać pracę, przecież powstało już tyle książek, czy w ogóle zostało jeszcze coś do odkrycia? Bałem się, że nie uda mi się znaleźć niczego, na czym mógłbym oprzeć swoją karierę naukową. Teraz, po tych wszystkich latach, nadal widzę mnóstwo zagadnień do zbadania.
Gert Heinrich, twój ojciec, poświęcił całe życie na badanie i katalogowanie gąsieniczników, pasożytniczych owadziarek z rzędu błonówek, których wyróżnia się obecnie dziesiątki tysięcy gatunków (80-100 tys.). Co takiego było w tych rzadkich owadach, że zawładnęły wyobraźnią twojego ojca na tyle, że gonił za poszczególnymi okazami przez całą planetę po ostatnie dni swojego życia?
To był podobny mechanizm. On też chciał odkryć coś nowego. Ja wolałem szukać nowych zależności na poziomie fizjologii, zachowania czy ekologii, a jego koncepcja nowatorskich badań polegała na poszukiwaniu nowych gatunków. W tamtych czasach duży nacisk w przyrodoznawstwie położony był właśnie na to. O gąsienicznikach wiadomo było wtedy niewiele, a jednocześnie występowała wśród nich olbrzymia różnorodność. Zawsze można było natknąć się na nieznany, nieopisany gatunek. Tata łapał ich tysiące i to go właśnie w nich pociągało.
Twój ojciec był także kolekcjonerem i łowcą okazów. Wyprawy organizowane przez niego w latach 20. i 30. XX wieku do Persji, doliny Dobrudży czy na Celebes przypominały te pionierskie ekspedycje, które prowadzili Darwin czy Humboldt. Jak wyglądała taka wyprawa?
Mam wyobrażenie, jak one mogły wyglądać, ponieważ towarzyszyłem ojcu w jego ostatniej wyprawie do Tanzanii (ówczesnej Tanganiki) w 1962 roku. Te ekspedycje były sponsorowane przez muzea historii naturalnej, które chciały poszerzyć swoje zbiory o okazy dostępne w niezbadanych jeszcze częściach świata. Podróżnik dostawał kontrakt i fundusze. Ojciec wyjeżdżał po części, a może przede wszystkim dlatego, by łapać swoje gąsieniczniki – mógł zbierać okazy do prywatnej kolekcji i dostawać za to pieniądze. Ale zbieranie okazów kontraktowych traktował bardzo, bardzo poważnie i robił wszystko, by spełnić pokładane w nim oczekiwania.
Kiedy byliśmy w Tanzanii, przez ponad rok nie miałem dnia wolnego, musiałem podpisać z nim umowę, że będę pracował codziennie. Gdy byliśmy na miejscu, odwiedzaliśmy kolejne, najczęściej odizolowane obszary, by później porównywać gatunki ptaków zamieszkujące przykładowo rejony dwóch różnych pasm górskich. Łapaliśmy określoną liczbę okazów jednego gatunku – zazwyczaj około pięciu. Chodziło o to, by zebrać możliwie wszystkie gatunki występujące na danym obszarze. Pozostawaliśmy w jednym miejscu około miesiąca, biwakowaliśmy w lasach, dopóki nie nauczyliśmy się rozróżniać wszystkich ptaków po ich głosach. Łapaliśmy je i przenosiliśmy się dalej. To była całodzienna harówka: tropienie, polowanie i preparowanie okazów.
Te wyprawy miały też swoje ciemne strony. Dziś trudno sobie wyobrazić, że człowiek, który bada przyrodę, przywozi z wyprawy 3 tysiące wypchanych okazów ptaków. Twoja mama, nieodłączna towarzyszka podróży ojca, nieco z konieczności została uzdolnioną taksydermistką – ty także zarabiałeś tak za młodu. Czy zabijanie i wypychanie zwierząt na okazy muzealne nie kłóci się z etosem przyrodnika?
Okazy, które ze sobą przywoziliśmy, nie były przeznaczone do oglądania i nigdy nie trafiały do gablot jako eksponaty. To miało zawsze głębsze podłoże, którego celem było poszukiwanie odpowiedzi na podstawowe pytania, jakie stawiała w tym czasie biologia. Ptaki były szczególnie istotne dla zrozumienia procesów ewolucji w badaniach Karola Darwina, kontynuowanych przez Ernsta Mayera, Erwina Stressmana oraz innych ornitologów. Chcieli wiedzieć, skąd się bierze różnorodność gatunkowa ptaków, ale aby to zbadać, musieli poznać wszystkie gatunki i zobaczyć, jak rozmieszczone są ich populacje. Wiele naukowych publikacji oparło się o te przywiezione przez tatę kolekcje – wszystko to robiliśmy w imię ówcześnie rozumianej nauki.
Nie poszedłeś jednak w ślady ojca i nie zająłeś się gąsienicznikami. Długo badałeś fizjologię i termoregulację u trzmieli. Kiedy NASA osadzało z sukcesem na Marsie pierwszą sondę Viking 1, ty mierzyłeś temperaturę w „tyłku bąka”. Dlaczego uważasz, że odkrywanie małych tajemnic życia jest równie ważne jak choćby właśnie eksploracja kosmosu?
Po pierwsze nie skupiłem się na badaniu gąsieniczników czy ptaków, bo myślę, że po pewnym czasie wiesz już wystarczająco dużo na dany temat, coraz rzadziej twój trud jest wynagradzany odkryciem i coraz rzadziej dowiadujesz się czegoś nowego. To tak jak z podróżą na Księżyc – jeśli się tam już było kilka razy, nie trzeba lecieć kolejnych kilkanaście, bo wiesz już, co tam znajdziesz. Odkrywanie czegoś nowego czyni to wszystko wartym wysiłku.
Miałem to szczęście, że dokonałem kilku zaskakujących odkryć dotyczących fizjologii i zachowania owadów. Na przykład odkrycie dotyczące zawisaków wzięło się z mojej fascynacji gąsienicami, gdy byłem małym chłopcem – uwielbiałem, gdy przepoczwarzały się w motyle. A potem zamiast gąsienicy miałem motyla i to w sposób naturalny skłoniło mnie do badań i obserwacji. Zauważyłem, że ćma zawisaka w czasie lotu może utrzymywać równie wysoką temperaturę ciała jak my, w różnych przedziałach temperaturowych otoczenia. To było zdumiewające. I ewidentnie nie zależało od tempa przemiany materii, które jest stałe, więc musiał istnieć jakiś fizjologiczny mechanizm wytracania ciepła, żeby utrzymać równowagę układu. To mnie zaciekawiło, musiałem zbadać, jak to wygląda u innych owadów. Więc zacząłem badać ich fizjologię i szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego to robią. Tak samo jak wtedy, gdy łapałem ptaki i zastanawiałem się, dlaczego ptaki z okolic jednego łańcucha górskiego różnią się od ptaków z innego. Dlaczego fizjologia jakiegoś gatunku różni się od fizjologii innego. By w ten sposób zrozumieć trochę lepiej mechanizmy ewolucji.
czytaj także
Wieczne życie, pierwsza twoja książka wydana w Polsce, powstała pod wpływem prośby terminalnie chorego przyjaciela – zapytał, czy zgodziłbyś się zająć jego ekologicznym pogrzebem – miał na myśli pochówek bezpośrednio w ziemi. Zdanie, które szczególnie zapadło mi w pamięć, to „nie powstaliśmy z prochu i nie obrócimy się w proch, powstaliśmy z życia i jesteśmy przejściem do innego życia”. Na czym polega recykling materii w przyrodzie?
Nie powiedziałbym nigdy, że powstajemy z odpadów i obracamy się w odpady. Widzę życie jako continuum, w trakcie którego dokonują się nieustanne przekształcenia formy. Gąsienice są dobrym przykładem. Wszystko, co jest gąsienicą, przekształca się w motyla – powstaje zupełnie inny osobnik. Ale do pewnego stopnia podobne przekształcenia dokonują się u wszystkich zwierząt: zezwłok antylopy zostaje pożarty przez ciężarną lwicę i w ten sposób w jakimś sensie to, co było antylopą, zmienia się w małe lwiątka, a w konsekwencji w dorosłe lwy.
Widzę życie jako continuum, w trakcie którego dokonują się nieustanne przekształcenia formy.
Tak dzieje się w każdym ekosystemie. Wszystko, co z nas zostaje i wszystko, co tworzy nasze ciała, zostanie ostatecznie zamienione w życie. Różnorodność biologiczna ewoluowała właśnie z recyklingu materii. Musimy patrzeć na to jako proces i widzieć w całej złożoności. Jeśli przybierzesz tę perspektywę, zniknie efemeryczność jaka towarzyszy pojedynczemu życiu i zrozumiemy, że jesteśmy częścią czegoś większego niż my.
Mnie też bardziej pociąga perspektywa przekształcenia się w życie niż w proch.
Ja sam wolałbym zostać przekształconym w ptaka niż w robaka, ale ostatecznie robak zostaje i tak przekształcony w ptaka, zgodnie z tym co powiedzieliśmy, więc jest to tylko kwestia estetyki.
Przyglądasz się gatunkom, które w różnych ekosystemach świadczą usługi pogrzebowe – które są najlepszymi grabarzami?
Oczywiście wszystko zależy od rodzaju materii. Grzyby i bakterie, dajmy na to, świetnie rozkładają drewno. Chrząszcze grabarze są mistrzami grzebania ciała myszy. Wśród najlepszych grabarzy północy są wilki, duże koty i kojoty. Po nich lisy i łasicowate, i duże ptaki drapieżne, jak orły. Później zjawiają się kruki i sroki, następnie sójki, sikory.
Badanie śmierci, a raczej życia zagospodarowującego śmierć, bywa brzydkie. Badasz chrząszcze odżywiające się odchodami. Obserwujesz jak muchy-plujki zasiedlają zezwłoki. Przyglądasz się, jak padlinożercy i drapieżcy rozszarpują znalezione truchła, ba, sam im je podrzucasz. Czy zdarzyło ci się kiedyś dojść do jakiejś osobistej granicy?
Tylko jeśli jestem świadkiem tortur i wszystkiego, co jest związane z cierpieniem – tego nie mogę znieść. Niestety, gdy mamy do czynienia ze śmiercią w wyniku ataku drapieżcy lub z powodu choroby, często towarzyszy temu cierpienie. Cierpią też zwierzęta hodowlane, które trafiają na nasze stoły. Myślę, że powinniśmy robić wszystko, żeby cierpienia było jak najmniej.
Ale kiedy ciało jest już martwe, wówczas nie ma cierpienia. Nie czuję obrzydzenia, patrząc na czerwie, nie mam też wobec nich empatii. Ale gdybyśmy mówili o wilku zabijającym łosia – wówczas byłoby mi szkoda łosia. Jednak na poziomie intelektu rozumiem, że to naturalny proces i gdyby nie zachodził, w efekcie liczba łosi byłaby tak duża, że zaczęłyby umierać z głodu, co jest jeszcze gorsze niż śmierć od kłów drapieżnika. Wiedza studzi moje emocje.
czytaj także
W Polsce mamy obecnie kuriozalną sytuację, w której minister środowiska i wtórujący mu leśnicy chcą ciąć Puszczę Białowieską wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO, uzasadniając tę wycinkę gradacją kornika i postępującą niszczeniem drzew. Przekonują, że bez interwencji człowieka las umrze. Czy należy bronić las przed śmiercią?
Wiele ludzi, widząc leżące drzewa, myśli, że las zanika, ale na miejsce każdego drzewa, które pada, wyrasta nowe. Las nie umrze, tylko się zmieni. Ja sam mam kawał lasu w Maine – kiedy ścinam drzewo, w jego miejsce odrasta nowe. Zazwyczaj podłoże usiane jest małymi siewkami rozmieszczonymi co kilka centymetrów, więc nie jest możliwe, żeby las umarł.
Nie wiem, jaki gatunek kornika pojawił się w Puszczy Białowieskiej, ale podejrzewam, że jest to naturalny etap życia lasu, kiedy w pewnej jego części stare i osłabione drzewa w wyniku naturalnych procesów zostają zaatakowane przez kornika. I to nie jest przecież tak, że zaatakowany zostaje cały las – tylko konkretny gatunek drzewa. Zresztą drzewo zostaje zaatakowane, właśnie dlatego, że jest słabe, w przyrodzie to proces naturalny, drzewa też muszą kiedyś umrzeć. To na pewno nie niszczy lasu. Co więcej, poszczególne gatunki dzięciołów wyspecjalizowały swoje diety w różnych gatunkach kornika. W Ameryce mamy dzięcioła północnego, którego widzę tylko wtedy, gdy drzewo zamieszkują korniki [w Polsce kornik drukarz jest szczególnie ważny dla populacji dzięcioła trójpalczastego – przypis PM].
czytaj także
W jaki sposób martwe drzewa pracują na życie?
Po śmierci drzewa i zostaną rozłożone zmieniają się w glebę i dzięki temu inne drzewa rosną lepiej. Załóżmy, że w tym samym miejscu odrasta nowy świerk – on nie będzie zaatakowany przez kornika, ponieważ jest silny i zdrowy.
Poza tym martwe drzewa stają się domem dla innych organizmów. Sam pisałeś, że „ponad jedna trzecia gatunków ptaków żyjących w lesie jest uzależniona od stojących martwych drzew (…), dopiero butwienie umożliwia ptakom stosunkowo łatwe drążenie w drewnie. Gdyby w życiu drzew nie występował ten okres przejściowy, większość dzięciołów nie mogłaby istnieć. Tylko nieliczne potrafią wykuć dziuplę w litym, zdrowym drewnie”.
Tak. Nie znam dokładnie sytuacji w Puszczy Białowieskiej, więc nie mogę tego komentować, ale gdyby to był mój las, może wyciąłbym kilka z tych zajętych przez kornika świerków na drewno, bo i tak potrzebowałby drewna. Ale gdybym wcześniej zdecydował, że to miejsce ma być puszczą, nic bym w nim nie ruszał.
czytaj także
Uderzające jest to, jak my ludzie wciąż i wciąż, staramy się ujarzmić przyrodę, co widać szczególnie w miastach – chcemy mieć przystrzyżone trawniki, mieszkania, do których nie dostają się robaki, parapety na których nie ma odchodów ptaków, rzeki, po których nie błąkają się łosie, a drzewa elegancko przycięte lub ustawione równo w alejkach.
Tak, nienawidzę tego!
Ale wystarczy na chwilę wyjść z tej miejskiej bańki, by zobaczyć, że natura nie jest spod linijki. Uważasz, że jest jeszcze szansa na to, że człowiek nauczy się szanować dziką przyrodę?
Nigdy nie myślałam o sobie jako o pisarzu, ale nauczyłem się wiele o ekologii z lektur, czytając np. Aldo Leopolda czy Rachel Carson, uważam, że to byli świetni pisarze. Teraz, kiedy sam piszę, myślę, że kiedy widzisz coś, co jest ważne, to przekazanie tego nie tylko daje satysfakcję, ale jest też po prostu koniecznością – jeśli ludzie mieliby odpowiednio dużą wiedzę, widzieliby rzeczy inaczej. Politycy w szczególności powinni znać fakty i rozumieć przyrodę, bo to od niej ostatecznie jesteśmy uzależnieni. Uważam, że powinien być jakiś egzamin z przyrody dla każdego polityka, zanim będą w stanie wydawać na jej temat sądy i opinie.
Politycy w szczególności powinni znać fakty i rozumieć przyrodę, bo to od niej ostatecznie jesteśmy uzależnieni.
Dodałabym do tego testy psychologiczne, ale egzamin z przyrody też by mnie zadowolił. A propos książek przyrodniczych – w Polsce obserwujemy od niedawna trend wydawniczy – coraz więcej książek o zwierzętach i naturze, czy w Stanach jest podobnie?
O, tak, zdecydowanie, u nas widać ten trend od kilku dekad, książek przybywa, sam byłem zaskoczony, nie jestem w stanie wszystkiego przeczytać!
Motorem twoich badań jest ciekawość, lecz jak piszesz „nauka to 99% harówki”. Twoja praca wymaga wielkiego skupienia, cierpliwości, wytrwałości. Tymczasem na świecie nastroje antynaukowe przedostają się do mainstreamu – ludzie, wśród nich prominentni politycy, odrzucają naukowo udowodnione fakty. Niszczymy przyrodę wokół nas, coraz więcej gatunków jest zagrożonych. W Chrapiącym ptaku opisujesz scenę, w której po śmierci ojca wchodzisz na strych i przeglądasz jego archiwum – lata metodycznej pracy to teraz bogata kolekcja gąsieniczników i sterta papierów na których osiada kurz. Każdą z rozpraw ojca przeczytało, jak szacujesz, maksymalnie kilkanaście osób. Biorąc to wszystko pod uwagę, zastanawiałam się, czy zdarza ci się czasem wątpić w sens swojej pracy? W sens pracy przyrodnika?
Czy zdarza mi się wątpić? Krótka odpowiedź – nie. Potrzebujemy jej bardziej niż kiedykolwiek. Mam nadzieję, że jest wiele ludzi, takich jak ty i inni, z którymi rozmawiałem, zainteresowanych historią naturalną i biologią – ba, myślę że to zainteresowanie jest większe niż kiedykolwiek. Oczywiście, zawsze pozostanie ta większość, która nie jest zainteresowana przyrodą. Myślę, że to wyzwanie stojące przed edukacją – żeby robić więcej, w szkole, w mediach. Perspektywa się zmienia, gdy już znasz fakty i rozumiesz szeroki kontekst – a myślę, że większość ludzi by zrozumiała, lecz problem polega na tym, że mają z przyrodą tak niewiele styczności, że nie czują, że ich to dotyczy. Gdy wzrasta liczba ludzi mieszkających w miastach, którzy nie mają kontaktu z naturą, nie mają okazji zainteresować się nią na tyle, żeby zaczęło im zależeć. Bo trudno jest zobaczyć coś, czego nie widzisz przed sobą.
czytaj także
***
Bernd Heinrich – emerytowany profesor biologii na Uniwersytecie w Vermont, autor kilkunastu książek z zakresu zoologii, ekologii i ewolucji. Koncentruje się na badaniach nad fizjologią, zachowaniami owadów i ptaków oraz nad strategiami adaptacji ewolucyjnych. Dzieli się z czytelnikiem osobistymi refleksjami i eseistyczną erudycją. W Polsce ukazały się Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci oraz Chrapiący ptak.