Twój koszyk jest obecnie pusty!
Czujny egzekutor
Politycy to bezwzględni, praktyczni ludzie. Nie liczą się ze słabymi, miłymi, rozegzaltowanymi na ich widok, zgiętymi w pałąk petentami. Mają gdzieś czułego narratora.

Żądanie Olgi Tokarczuk, żeby Kongresowi Kobiet przyznać budżet, siedzibę i wpływ na politykę, wywołało w mediach społecznościowych paroksyzm śmiechu i hejtu, głównie prawicowego, po czym zapadła cisza. Lecz nie była to cisza dyplomatyczna, która zwykła poprzedzać równie dyplomatyczną, a więc ogólnikową lub wymijająca odpowiedź; nie była to cisza szoku ani tak zwana cisza decydentów, ów przebiegający w milczeniu namysł służący oszacowaniu skali upierdliwości zgłoszonego postulatu. Była to cisza obojętności – najokrutniejsza z cisz.
Taka reakcja niby może dziwić. W końcu Tokarczuk jest noblistką, na dodatek – żyjącą, laureatką wielu prestiżowych nagród literackich, w tym zagranicznych, ambasadorką kultury polskiej, autorką bestsellerów (sprzedała kilka milionów egzemplarzy swoich książek), ikoną, marką, symbolem. Co więcej, jest także założycielką festiwalu Góry Literatury, na którym bawią wprawdzie znani i lubiani pisarze, ale przecież także zafrasowane profesjonalnie autorytety.
Jej najambitniejszy tytuł, blisko tysiącstronicowe Księgi Jakubowe, pyszni się niczym pokaźny totem w licznych domowych bibliotekach, najpewniej zatem i w bibliotekach członków przeszłych i przyszłych rządów, parlamentarzystów, urzędników wyższego szczebla, czynnych dyplomatów, kandydatów potencjalnych. Ale około 7 września, w chwili, rzekłbym, próby, żaden z nich nie wyemitował bodaj słowa wsparcia.
Ministra Cienkowska była zaaferowana rozwijaniem dialogu ze stroną ukraińską na odcinku pamięci i tożsamości oraz anonsowaniem święta kina rodzimego w Gdyni. Ba – nawet sam Donald Tusk, urzędujący premier, który trzy lata temu odebrał od Kongresu Kobiet laur różnorodności, a w Roku Noblowskim zidentyfikował się jako wierny i kompleksowy czytelnik dzieła Tokarczuk, wolał tweetować o pozytywnych zmianach na kolei, wyczynach polskich sportowców, czy, niewątpliwie ważkim, zatrzymaniu białoruskiego agenta, niż okazać jakąkolwiek formę solidarności z Tokarczuk i jej śmiałą wizją.
Taka reakcja może dziwić – ale czy dziwić powinna? Owszem, dla pisowców i konfiarzy Tokarczuk to równocześnie feministka, lewaczka, ekoterrorystka, globalistka, eliciara, Ukrainka, Niemka i Żydówka, a więc obcy i wróg. Stąd ich kompulsywne rechoty i nienawistne komentarze pod jej adresem. Z kolei cisza politycznych środowisk uśmiechniętych może dziwić jedynie prostodusznych, naiwnych lub przebywających z dala od Polski, tych – i te – którzy wierzą, że liberałowie u władzy cenią sobie literaturę i pisarzy bądź szerzej, artystów. Otóż niezbyt cenią. I, co chyba istotniejsze, nie boją się odwetowego gniewu niedocenionych, zbywanych, po wielokroć wystawianych do wiatru, mamionych deklaratywnym progresywizmem. Bo i dlaczego mieliby?
Pamiętacie ów rozprażony od emocji i wezwań czas przed II turą wyborów prezydenckich? „Alfons”, „kibol” i „gangus” u bram. Nadchodzący, jak to ma w zwyczaju, faszyzm. Polska odmieniona alegorycznie w płonącą jedwabieńską stodołę, względem której mają się pozycjonować realni obywatele. Ostatnie pożegnania na stokach demokracji… Ale nie tylko, bo były to również dwa tygodnie cudów w bańce literackiej, myślowej i okołoartystycznej.
Widziałem bowiem wtedy autonomiczne podmiotki i najskrajniejszych indywidualistów oddanych wspólnej Rafałowej sprawie; humanistów dokonujących via ekran z lekka frenologicznej obdukcji ciałokształtu Nawrockiego; wielbicieli makabrycznego, niepoprawnego humorku oburzonych, że ktokolwiek śmie ironizować akurat pomiędzy 19 maja a 1 czerwca; znawców Klein i Agambena raptem niepomnych tego, że starym numerem wyborczym Platformy są „doktryny szoku” i „stany wyjątkowe”, a dopóki dzwonek alarmu dźwięczy, nie należy okazywać poglądów innych niż te platformerskie, ocalające, zdrowe, naturalne.
Widziałem nadwrażliwe mimozy, co drżą przed glajchszaltowaniem, a jednak intonowały pieśni chóralne, nikły za słusznymi nakładkami i senyszynowymi koralami; widziałem nieprzejednanych piewców Baader-Meinhof, Pasoliniego, Godarda (z okresu wczesno-średniego) ostatecznie upatrujących szansy dla nas w demokracji liberalnej; socjalistów warszawskich głosujących na kandydata w roku pańskim 2025 posługującym się na serio „teorią skapywania”; widziałem miłośników debaty obrażonych na odmienne zdania i myśli, na wszczynanie debaty i debatowanie. Widziałem Mikronezję lewicujących galaret antywspólnotowych zestaloną raptem w twardy lądolód, zaginiony kontynent Lib.
W nagrodę za darmowy entuzjazm dostało prodemokratyczne grono zatroskanych trzeciego ministra kultury w ciągu niespełna dwóch lat premierowania Tuska i niespieszną refleksję koalicji rządzącej nad kwestiami dla siebie istotnymi – granica, związki partnerskie, aborcja, ochrona lasów, akademiki, dofinansowanie nauki, asystencja osobista i tak dalej.
Jest coś perwersyjnie fascynującego w tym, jak bardzo Polska – przez „Polskę” rozumiem tu kolejne rządy, partie, polityków i kandydatów w najróżniejszych kampaniach, wyścigach i regatach – ma gdzieś twórców, a przeczytać można, że artystów jest w naszym kraju ponad 60 tysięcy (do tego jeszcze i personel kultury). Ta Polska kompletnie o nich nie zabiega, nie kokietuje okazywaniem artystowskiego rekwizytu albo uniformu, pozostaje głucha na ich proklamacje, nie lęka się, że ich straci – jako wyborców i stronników – a przy tym zawsze, odkąd pamiętam, intensywnie i hojnie zabiega o względy i głosy leśników, myśliwych, rolników, przedsiębiorców, księży, górników, strażników granicznych, lokalnych wytwórców tego i owego, publiki stadionu miejskiego czy królów biznesu.
Lecz czy można winić naszą władzę – tę obowiązującą, liberalną – że nie hołubi tych, których poparcie otrzymuje za nic, za sam fakt istnienia Tusko-Trzaska, za przeświadczenie, że głosując na nich, broni się zarazem ojczyzny przed chamem i Hitlerem, za wyobracane bon moty z Turskiego i Słonimskiego, za okazję do jakże przyjemnych wzmożeń, patosu, histerii, połajanek krnąbrnych, nie dość wzmożonych, rozhisteryzowanych? Politycy to bezwzględni, praktyczni ludzie. Nie liczą się ze słabymi, miłymi, rozegzaltowanymi na ich widok, zgiętymi w pałąk. Czują respekt wobec tych, których poparcie jest obwarowaną klauzulami transakcją – dziś jest, jutro nie ma, dziś wam, jutro – tamtym. Jedyny format rozmów, jaki rozumieją i szanują politycy, to ultimatum.
Czy wiceministrem w rządzie Tuska został drepcący godnościowo na manifestacjach antypisowskich członek KOD, czy krzykacz rozrzucający na ulicach Warszawy płody rolne i świńskie łby? Czy rzeczony Tusk rozliczył mundurowych za brutalne czynności w służbie Kaczora Dyktatora, czy zabiega o względy policjantów, wojska, pograniczników? Częściej pręży się na tle Zapory, F-16 i trybuny – czy biblioteki albo obiektu, w którym trwają targi książki? No właśnie.
Dlatego ostatecznie nie powinno nikogo dziwić, iż żądania Olgi Tokarczuk zarezonowały jedynie w strefie przydennej internetu. Politycy mają gdzieś czułego narratora, podobnie jak miliarderzy, wielki biznes, celebryci i kto tam jeszcze. Społeczeństwo zaś jest wobec literatów obojętne i niemiłe, bo, po pierwsze, odkarmione zostało romantycznymi mitami artysty-zdechlaka, który nie potrzebuje strukturalnego wspomożenia, ceniąc sobie wyżej chorobę, bidę i podnajętą norę; nagradzani i najpopularniejsi autorzy nie potrafią wyrzec się słabości do prawienia owemu społeczeństwo morałów, łajania rodaków za to, że ci dokonują niewłaściwych wyborów politycznych i estetycznych, to po drugie; a po trzecie – sami twórcy nierzadko wolą nie artykułować swojego rozczarowania czy roszczenia względem rządzących z trwogi przed utratą szansy na stypendium, grant, dofinansowanie. Stąd albo ich milczenie, albo koncyliacyjne pierdu pierdu.
I nic się nie zmieni, jeśli aktywnością, w której najlepiej odnajdują się artyści, dalej będzie klub kibica władzy lub kaznodziejstwo. Żaden czuły narrator – precz z nim. Tylko czujny egzekutor, rozliczający polityków z obietnic, postaw, transferów ideologicznych i międzypartyjnych, użytkowania wielkich słów, organizowania panik, cynicznego zaprzaństwa i parlamentarnego kupczenia naszym losem, zdrowiem i przyszłością. Czujny egzekutor łączący się z innymi czujnymi egzekutorami w bardziej lub mniej formalny związek czujnych egzekutorów. Czujni egzekutorzy idący w końcu nie do ministerstwa, lecz – na.
Tylko czujny egzekutor, mówię wam.




























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.
Czy Autor ma 16 lat? Bo jest (albo udaje) naiwnego jak jakąś Julka.
Polityk który ma spełniać obietnice? Albo robić dobrze Oldze Tokarczuk?
A po co?
Kiboli czy przeciwników nielegalnej migracji jest więcej niż czułych narratorów i to o ich głosy trzeba zabiegać. Czuli narratorzy i tak zagłosują na KO (vide płaczliwe deklaracje Ochojskiej czy Holland), a jeśli nawet nie, to strata będzie nieduża.
Cyniczne?
No pewno że cyniczne. Polityka w obrębie demokracji jest cyniczna od samych początków, czyli Grecji i Rzymu. I nie wiem skąd oczekiwanie zmiany w tym temacie.
PS Opus magnum Tokarczuk, „Księgi Jskubowe”, sprawiają wrażenie że autorka liczyła na honorarium zależne od ilości, a nie jakości. Nudne potwornie. Ale to oczywiście tylko moja prywatna opinia.
Tokarczuk: „jakie bogactwo Szwecja sobie przygarnęła wraz z imigrantami, jaki potencjał wrażliwości i puli genetycznej.”
Premier Szwecji Kristersson: uważa, że ograniczenie imigracji jest kluczowe dla poradzenia sobie z tym problemem. “Jeśli ciągle napływają nowi ludzie i popełniają nowe przestępstwa, to nie mamy szans, by sobie z tym poradzić”.
Pan redaktor myli czułość z naiwnością. Murem za postawą premiera Tuska!