Komunizm, który rozbił się o atom duszy

Czesław Miłosz w rozmowie z Aleksandrem Watem z „Mojego wieku” pyta o Polskę lat 20. i 30., wpływy ZSRR i pisarzy rosyjskich, „Miesięcznik Literacki” oraz o to, jak się dochodzi i odchodzi od komunizmu.
Czesław Miłosz
Aleksander Wat
Czesław Miłosz. Fot. Artur Pawłowski/Wikimedia Commons

Jeden z punktów, który na pozór wydaje się, że powinien był odpychać od komunizmu, a który intelektualistów niesłychanie fascynował i przyciągał. Mianowicie, całe to okrucieństwo. Ta dzicz, która wyszła na wierzch, to wszystko przemawiało za komunizmem.

Aleksander Wat: Zakończyliśmy poprzednio, o ile pamiętam, na tej różnicy w losie komunizującego ugrupowania literackiego z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, na tragicznym w końcu losie tego pierwszego i wspaniałych karierach tego drugiego ugrupowania intelektualistów z połowy lat trzydziestych.

Co spowodowało tę różnicę? Oczywiście, cały kontekst czasów. Ale mam wrażenie, że jest bardzo istotna różnica nie tylko różnych pokoleń, ale i motywacji, które skłaniały młodych intelektualistów ku komunizmowi. Różnica motywacji.

Maranizm pozwala na rewolucyjną i kompleksową rewizję polskiej kultury

Jeżeli chodzi o tę grupę, do której ja przystąpiłem, jeden z ostatnich zresztą, właśnie w końcu lat dwudziestych, tylko ja i Broniewski byliśmy studentami. Stawar był samoukiem, Stande, nawet nie wiem, ale w każdym razie z uniwersytetem nie miał nic wspólnego, żadnej łączności, podobnie Wandurski i inni. Zresztą niektórzy byli starsi. Ale chociaż my dwaj byliśmy studentami, nie braliśmy jednak żadnego udziału w życiu akademickim, po prostu nas ono nie interesowało.

Były przecież ugrupowania młodzieży socjalistycznej, było „Życie” na Politechnice (w każdym bądź razie jeżeli nie wtedy, to trochę później). Ale ja i Broniewski czuliśmy się bardzo na wyrost, interesowały nas światowe problemy, przyłączyliśmy się do pokolenia znacznie starszego, do dorosłych. Uniwersytet nas nie interesował. Ale to jest tylko pewnym fragmentem ogólniejszej naszej postawy, i to postawy całej tej grupy.

Mianowicie motywacje, które nas skłaniały ku komunizmowi, były wybitnie socjalistyczne, to znaczy socjalne: światopoglądowe – ideologia, i socjalne – sumienie, sprawa sprawiedliwości społecznej. Natomiast polityczne motywacje, polityka, w ścisłym znaczeniu tego słowa, pewne manipulowanie rzeczywistością, właściwie były bardzo małe. Brakowało nam pasji politycznej. Żeby to lepiej wytłumaczyć, bo to nie tylko chodzi o nas, moim zdaniem, to jest jedna z cech przedstalinowskiej gwardii komunistycznej, zwłaszcza polskiej: niewątpliwe dominowanie motywacji ideologicznych, światopoglądowych i socjalnych nad politycznymi.

W testamencie Togliattiego jest jedno znamienne powiedzenie. Mówił o partii włoskiej: mieliśmy wielkie sukcesy, kiedy przestaliśmy się zajmować problemami ogólnymi, istotą państwa, istotą imperializmu, na rzecz konkretnych zadań chwili, jak walka przeciwko rządowi, związki zawodowe, itd., wykazywanie słabych stron socjaldemokracji.

Natomiast Chińczycy ciągle uciekają do spraw ogólnych, i on upominał tę starszą partię, żeby na ten teren nie wchodziła, bo teren dyskusji na tematy tak ogólne jest jałowy i zupełnie do niczego nie prowadzi. (Między innymi to jest przyczynek do mojej semantyki stalinowskiej. To znaczy, że w gruncie rzeczy to jest pragmatyczny stosunek do faktów, do rzeczywistości, do walki politycznej). A cała ideologia, cała nadbudowa ideologiczna jest właściwie tylko instrumentalna i w gruncie rzeczy nieporadna, jak mówił Togliatti.

Sześć rzeczy, których ci nie powiedzą o Miłoszu w szkole

W Rosji, oczywiście, sytuacja po zwycięskiej rewolucji ułożyła się tak od razu, że nazajutrz po objęciu władzy stanęły przed bolszewikami sprawy konkretnej polityki hic et nunc. Ale stara gwardia bolszewików, a szczególnie kominternowców, zwłaszcza kominternowców polskich, to byli ludzie, których interesowały przede wszystkim te zagadnienia ogólne. Zagadnienia filozoficzne, nie ściśle polityczne, powiedzmy, cała strona marksistowska, definicja imperializmu itp.

To, co Togliatti mówił o pustych i bezpłodnych problemach, jak istota imperializmu, istota państwa itd., to wszystko były problemy, które na naszym malutkim poziomie tego klubu marksistowskiego, o którym ci mówiłem, były gruntownie omawiane i one były podstawą naszych zainteresowań. One nas tam prowadziły. Natomiast wydaje mi się – nie wiem, czy się ze mną zgodzisz – w sytuacji polskiej 1935 roku motywacje tej dużej grupy młodzieży były inne. Chcę znaleźć tylko tę różnicę karier.

Czesław Miłosz: Nie zapominaj, że we wczesnych latach trzydziestych był moment w polityce wewnętrznej, kiedy sfery rządowe flirtowały z lewicą, nie z PPS, ale z lewicą. Wtedy był cały ten ruch młodzieży, „Państwo Pracy”, „Legion Młodych”, ale w pewnym momencie był to dziwny świat, dlatego że lewicowość była rządowa.

To była próba przechwycenia. Próba, która się udawała. Klub SS, późniejsi kuźnicowcy, jak Kott, jak Matuszewski, to wszystko z tego wyszło. Żółkiewski! Ale to była próba przechwycenia. Mnie chodzi o inną rzecz, o jednolity, to znaczy komunistyczny, front, o – powiedzmy sobie – maskaradę komunistyczną. Jednolity front nie mógł powstać inaczej. Determinujące było dojście do władzy Hitlera. To w ogóle był moment determinujący również w Rosji dla stalinizmu, bardzo istotny. I dla całego komunizmu.

Dojście do władzy Hitlera przesądziło o późniejszej likwidacji polskiej partii i likwidacji starych kominternowskich działaczy, właśnie tych światopoglądowych, tych niepragmatyków. I mam wrażenie, że pokolenie, które wyrosło na uniwersytetach i z walk uniwersyteckich, z bardzo konkretnych walk politycznych, manewrów politycznych z grupami faszystowskimi, było pokoleniem, które przyzwyczaiło się już wtedy jeść żaby, bo jak się jest w polityce konkretnej, to się codziennie je jakąś porcję żab. Po prostu było to już pokolenie pragmatyków. Stąd ta szalona łatwość, z jaką ogromna ich część, większość prawie, z wyjątkiem kilku tylko jednostek, włączyła się po wojnie w bierutyzm, w stalinizm i doskonale szła w Polsce za stalinizmem.

Zadatki były już w samych przyczynach, w samych motywacjach przyłączenia się tego pokolenia do ruchu. Więc myślę, że to jest dość ważne. Dlatego że w ten sposób zarysowuje się jeden z tych momentów, specyficzny dla Polski, w tym wypadku jeden z momentów odczarowywania się, rozczarowywania się. To znaczy: zaczarowania i odczarowywania.

Tutaj mógłbym powiedzieć jedno: musiałbym złożyć wam komplement jako grupie „Miesięcznika Literackiego”. Dlatego że będąc zainteresowany zasadniczo ogólnymi problemami światopoglądowymi, światowymi, polityki globalnej, równocześnie „Miesięcznik Literacki” uderzył w lukę najbardziej celowo. Mówię o wypełnianiu numeru reportażami czy pseudoreportażami z całego kraju, w których to reportażach namacalnie była pokazana krzywda społeczna. I to bardziej z pewnością działało na czytelnika niż jakiekolwiek teoretyczne artykuły.

O, na pewno! Jeżeli ci chodzi o ten konkretny moment, to znaczy tej akcji reportaży, to mogę ci teraz najogólniej powiedzieć. To był mój pomysł. W ogóle pomysł „Miesięcznika”, powstania „Miesięcznika”, był Stawara. Już od dawna, po zlikwidowaniu się „Dźwigni” na tle sporów wewnątrzpartyjnych, o których wiedziałem, istniało to koło marksistowskie, o którym ci mówiłem. Zbierali się u mnie albo u Schillera. Leon Schiller to była wtedy ładna edycja salonowego komunisty, trafiały się takie też w tym czasie w innych krajach, w Anglii, we Francji.

Więc on był w bardzo wielkiej przyjaźni z ministrem spraw wewnętrznych, był w zażyłości z Beckiem, z Pierackim. To jest Polska. I jak przyjeżdżali tacy lewicowi literaci z Zachodu, z Niemiec, z Francji, jak Priacel, sekretarz Barbusse’a, nie mogli wyjść z podziwu, że my siedzimy w kawiarni, w Ziemiańskiej, z pułkownikami, z Wieniawą-Długoszowskim. Kiedyś przysiadł się do nas wiceminister spraw wewnętrznych, Korsak. Korsak, na przykład, miał ogromną sympatię dla Władysława Daszewskiego. I ponieważ Ministerstwo Spraw Wewnętrznych było w pobliżu Teatru Polskiego, więc on podjeżdżał po niego, żeby go odwozić swoim samochodem, bo mieszkali obok siebie. Więc to były takie jakieś idylliczne stosunki wtedy z górą, co małych doprowadzało do wściekłości.

Spadkobiercą partii jest PiS

W wyższych sferach to było bardzo dobrze widziane. Chodziło tu między innymi, to było również celowe, żeby infiltrować. Był taki Klemens Fenigstein, bardzo zamożny i przystojny dyrektor jakiegoś towarzystwa ubezpieczeń, który co pewien czas urządzał przyjęcia, gdzie bywali ludzie z rządu razem z komunistami. No, ale to już było kierowane. Natomiast to, o czym ja mówię, u Schillera, to był taki półcygański styl wrastania cyganerii w wyższe towarzystwo, podobnie jak skamandryci wrośli w to wyższe towarzystwo, elitę towarzyską. Potem było to ułatwienie naszej dyskusji, naszych zebrań, naszej działalności po prostu politycznej.

W krytycznym momencie, gdy nas zaaresztowali, siedzieliśmy jeszcze w defensywie, w piwnicach defensywy – po zamknięciu „Miesięcznika” – gdy nagle drzwi się otwierają i dyrektor więzienia, taki pan bardzo elegancki, w cywilnym ubraniu, wywołał nas wszystkich. To była Wielkanoc i wtedy wsadzono Żydów, żydowskich piekarzy. Siedzieliśmy z tymi piekarzami. To była duża cela.

Wywołał nas i powiada nam na korytarzu: „Panowie, pan pułkownik Wieniawa-Długoszowski przysłał dla panów trochę prowiantów”. Te prowianty to były dwie olbrzymie torby od Hirszfelda. Dwa litry wódki z białą główką, kawiory itd. „No, ale gdzie ja panów z tym posadzę”. I wpuścił nas do celi, gdzie przykuty do ściany siedział słynny wtedy bandyta, który zabił jakąś rodzinę. „Ja panom dam ten prowiant, ale pod warunkiem, że z nim się nie podzielicie. Jemu nie wolno: kryminalista, bandyta”. Więc odmówiliśmy, poskrobał się w głowę i jakoś znalazł dla nas pustą celę.

Zresztą, jak się odbywały nasze posiedzenia? Zawsze przychodził ktoś z partii, czasem to był jakiś anonim, pewno z KC, czasem jakiś ukrywający się. Referat, potem wielka dyskusja. Potem Schiller siadał do fortepianu i grał. Czasami grał również: „Moja kochanka jest tak brzydka, ząbki spróchniałe”, albo: „Wiatr za szybami śmieje się, psiakrew, to życie takie złe…”. Mieszkanie pięknie umeblowane itd. Czasem posiedzenie odbywało się u mnie, miałem niezłe mieszkanie, na czwartaku, w podwórzu. I na wprost naszych okien zawsze, i to prawie do samego końca, przez jakieś trzy lata, zawsze w oknach klatki schodowej naprzeciwko było dwóch szpicli, obserwujących, co się u nas dzieje.

Stosunki były w gruncie rzeczy dość idylliczne, oparte na pewnym snobizmie, oparte również na pewnych wyrachowaniach ze strony sfer rządzących, a nawet policji. Niewątpliwie. Po prostu ujawnienie. Mieć coś jawnego, wiedzieć, do czego dążą. Jak zamknęli „Miesięcznik”, to w „Słowie” Mackiewicz napisał duży artykuł w obronie „Miesięcznika”. I bardzo się denerwował. Pisał: wiedzieliśmy, do czego oni dążą, póki był „Miesięcznik”. Czego oni chcą, jakimi metodami myślą, jakimi metodami pracują. A tak, wszystko po ciemku, po omacku.

Był jeszcze inny powód, który nas do pewnego stopnia chronił. Jak skonfiskowali drugi, zdaje się, numer „Miesięcznika” czy bodaj pierwszy, prokurator Kawczak, od spraw komunistyczno-prasowych, wezwał adwokata Breitera. Wiedział, że Breiter jest z nami w przyjaźni. I powiedział mu: my ich nie będziemy aresztowali, nie chcemy robić męczenników. Tylko niech pan im zwróci uwagę, że w Kongresówce są takie ustawy, że po drugiej konfiskacie zamyka się pismo. Oczywiście, jak to usłyszałem, od razu pojechałem drukować następny numer w Krakowie.

Potem, gdy w Krakowie było trudno, to w Bydgoszczy. Doszło do tego, zrobiłem taką kombinację, że numer robiło się w Warszawie, we Lwowie miałem redaktora odpowiedzialnego, jakiegoś Ukraińca, któremu się za to płaciło, lewicowy Ukrainiec, tak zwany wiceredaktor. A drukowałem w Poznaniu. Okazało się, że w Poznaniu było najlepiej, wpadłem na drukarnię, gdzie właściciel był kochankiem miejscowej cenzorki. Poza tym cenzura w Poznaniu była najsłabiej obsadzona, tak że cenzorka czytała pisma codziennie, przeglądała tygodniki, oglądała tylko tytuły „Miesięcznika”, bo nie starczało jej czasu. I w ten sposób pismo mogło się utrzymać, bo podlegało prokuratorowi we Lwowie, konfiskować musiałby jakiś czynnik poznański, a myśmy siedzieli w ogóle w Warszawie.

Więcej Miłosza. Na marginesie Paszportów Polityki

No, ale tu zeszedłem na margines tych spraw. Więc były zebrania kółka marksistowskiego. Dostawaliśmy regularnie (nie czytaliśmy Kapitału) pisma takie, jak „Nowy Przegląd”, bardzo poważny teoretyczny organ, porządnie wydawany w Gliwicach, a poza tym ja dostawałem na przykład drukowany na biblijnym papierze, wpakowany w jakieś pisma ilustrowane, „Inprekor” („Internationale Presse Korespondenz”), wydawany w Berlinie, różnie, ale przede wszystkim w Berlinie. Były tam doskonałe analizy, rzeczywiście najlepsze marksistowskie głowy. Głównym ekonomistą był tam profesor Warga, wybitny uczony, słynny marksista, Węgier, jeden z tych, którzy brali udział w pierwszej rewolucji węgierskiej, który był potem w niełasce, ale jakoś ocalał. Żył potem w Rosji i zdaje się, że umarł.

Kto wystąpił z pomysłem naszego pisma, dokładnie nie da się powiedzieć. Partia przez cały czas dążyła do tego, żeby mieć pismo legalne. No więc takim pismem legalnym, tym pierwszym legalnym pismem w Warszawie była „Kultura Robotnicza”, późniejsza „Nowa Kultura”, potem zamknięta. Później „Dźwignia”, która upadła. Potem było długo, długo nic.

Mnie w każdym razie do wydawania pisma natchnął Stawar. Pierwsza inicjatywa była taka, żeby robić pismo z Napierskim. Napierski miał szaloną ambicję, żeby założyć pismo, wtedy miał jakieś ciągoty lewicowe, bardzo się przyjaźnił i ze mną, i ze Stawarem, i Stawar szalenie namawiał go na to, żeby on właśnie takie pismo założył. Napierski również miał dać część pieniędzy, ale Napierski się wycofał. Potem było bardzo wiele różnych zebrań najrozmaitszego rodzaju i potem na tym kółku marksistowskim postanowiliśmy robić pismo, właśnie „Miesięcznik Literacki”, przy czym miałem redagować ja i Schiller. To był pierwszy pomysł. Schiller się wycofał; były długie namowy, żeby jednak się zgodził, ale on jakoś zręcznie się wycofał, żeby nie kompromitować swojej pozycji w teatrze, gdzie mógł dużo zrobić. No, ja zgodziłem się jak najbardziej, przeżywałem wtedy wielkie zapały.

Komitet redakcyjny składał się od samego początku ze Stawara, Broniewskiego, Hempla, Daszewskiego, Standego. Potem doszedł Deutscher, który był wtedy współpracownikiem syjonistycznego „Naszego Przeglądu”, ale był już komunistą od dawna i pisał felietony pół literackie, pół polityczne, bardzo namiętne, bardzo wściekłe, z pianą.

Ale mnie się wydaje, że za wcześnie zaczęliśmy mówić o „Miesięczniku”. Myślę, że trzeba tu szerzej potraktować tło, te motywacje. „Miesięcznik” to jest faza największego fanatyzmu, trzeba było do tego dopiero dojść. To już było zaślepienie, kompletne zaczarowanie, przynajmniej jeżeli o mnie chodzi. Jakie było moje pojęcie o Rosji? Dobrze, weźmy na przykład to pytanie. Widzisz, kiedy „Miesięcznik” powstał, był rok 1929. Ja do partii nie wstąpiłem, jak mówiliśmy poprzednio. Kwestie walk frakcyjnych dochodziły do mnie bardzo słabo, chroniono mnie od tego. Nawet w czasie redagowania „Miesięcznika Literackiego”, pomimo tego, że byłem trochę takim dyktatorialnym redaktorem i właściwie radziłem się i współpracowałem blisko tylko ze Stawarem.

Ale inni z komitetu redakcyjnego stawali właściwie przed faktem dokonanym, już kiedy numer miałem gotowy. Zebrania redakcyjne odbywały się zresztą raz na miesiąc, żeby nie za bardzo drażnić szpicli. Naturalnie, przed moją bramą, przez cały czas „Miesięcznika”, zawsze miałem szpicli. Już się nauczyłem rozpoznawać ich doskonale. Gdy miałem jakieś spotkanie z komunistą, no, to już stosowałem całą taktykę, taksówki itp.

Wróćmy do okresu przed założeniem „Miesięcznika”. Co mnie zastanawia: ty byłeś już wtedy autorem Bezrobotnego Lucyfera. To jest książka niesłychanie paradoksalna, ironiczna. Umysł, który igra ze wszystkimi możliwościami. To jest książka taka zresztą jak twoja poezja, dlatego typ twojego pisania stał się w jakiś sposób aktualny w okresie po październiku 1956 roku. Bo to jest umysł niesłychanie przewrotny, figlarny, paradoksalny, doskonale pasujący do umysłów ludzi, którzy doświadczyli wiele i po 1956 roku zdobyli jakąś swobodę gadania przynajmniej o tym czy pisania. To było u ciebie. W ogóle, jeśli chodzi o Polskę. W 1927 ukazało się Pożegnanie jesieni Witkacego. Też w tej linii. Igranie wszystkimi koncepcjami światopoglądowymi, jakaś wizja w czasie, katastroficzna, a u ciebie tak samo. Ta nowela twoja o ostatnim chrześcijaninie, bardzo dialektyczna, niesłychanie superdialektyczna. Więc mnie interesuje, jak się odbyło to przejście. To przejście nie odbyło się na takiej zasadzie, jak u wielu ludzi się odbywało.

Nie, bynajmniej. Ale wiesz, tutaj musiałbym mówić bardzo wiele o sobie i wrócić do jakichś swoich początków. To znaczy, to co w tej chwili mówisz, to jest jeszcze o tyle interesujące, że gdy Herling -Grudziński dostał drugie wydanie powojenne Lucyfera, w 1959 roku, napisał do mnie list: „Aleksandrze, czyś ty to już napisał po rozczarowaniu, po odejściu od komunizmu?”. I rzeczywiście, pomyślałem sobie, że jego przypuszczenia są zupełnie logiczne, bo tam są właśnie w tym zbiorku jakieś sądy o komunizmie właściwie zupełnie trzeźwe. Komunizm, który rozbił się o atom duszy. Dużo jest takich różnych spostrzeżeń, bardzo rzeczowych, trzeźwych, które można dzisiaj uznać za trafne i słuszne.

Komunizm nie musi być apokaliptyczny – może być szampański

Ale, jak już mówiłem, pisałem te nowele w 1924 i 1925 roku, częściowo ukazały się w 1925 w „Skamandrze”, wydałem je w książce w 1926, a mój komunizm zaczął się dopiero w 1928. Więc co? Zgłupiałem. Bardzo prosta historia. Nie wytrzymałem nihilizmu, powiedzmy, ateizmu. Jeżeli tak nowelę po noweli przejrzeć systematycznie, zebrałem w tym zbiorku, w Lucyferze, konfrontację wszystkich podstawowych idei ludzkości. To znaczy: moralności, religii, nawet miłości. Tym bardziej jest to paradoksalne i bardzo interesujące, że właśnie wtedy przeżywałem drugi rok wielkiej miłości. A to cerebralne zakwestionowanie i kompromitowanie miłości jednak było pełne, przeprowadzone do końca. Kompromitowanie samego pojęcia osobowości. Więc taka nowela o Landru, gdzie samo pojęcie osobowości zostało zakwestionowane. Zakwestionowanie w ogóle wszystkiego. Nic. Kropka. Skończone. Nihil.

Można wtrącić? Widzisz, wydaje mi się, o ile znam te rzeczy, niedobrze, ale mi się coś tak widzi, że podobne rzeczy odbywały się w Niemczech weimarskich, gdzie ludzie zaczynali od nihilizmu, sarkazmu, a później przechodzili do partii komunistycznej, zbliżali się do komunizmu. Historia Brechta.

A Aragon? Właściwie to ja mówię o sobie, ale to jest bardzo typowe. U mnie to jest bardzo jaskrawe, bo rzeczywiście w 1926 roku wydałem książkę niesłychanie szyderczą, absolutnie negatywną i nihilistyczną. Zresztą obecna cenzura powojenna usunęła nowelę o Chinach i jeszcze dwie inne nowele, ale to jest taki systematyczny obzor, jak mówią Rosjanie. Miałem jeszcze inne nowele, ale nie włączyłem ich do tomu, żeby właśnie nie psuć tej systematyki, tego móżdżenia.

Wiesz, jest taka nowela Grahama Greene’a, jedna z lepszych jego nowel: ktoś wyjechał ze swojego domu na urlop i młodzi chuligani zajęli ten dom. I wyjęli cały środek, rozebrali schody wewnątrz, wszystko wynieśli, zostały tylko ściany. Kiedy ten ktoś wrócił potem, zobaczył z daleka swój dom zupełnie w porządku, taki jak był. I znalazł wyjedzoną wewnątrz pustą przestrzeń.

Właściwie moja złośliwość ówczesna, jakaś straszliwa, zacięta złośliwość polegała na tym intelektualnym chuligaństwie. Polegała na tym, że, no tak, zewnętrzne kształty wszystkie były utrzymane, ale wewnątrz wszystko było wyżarte, wyniesione, wymiecione. I okazało się, że ja tego wytrzymać nie mogłem. Zamknąłem wobec tego oczy. Wszystkie swoje przemyślenia, wszystko zamknąłem na klucz. Klucz wrzuciłem do otchłani, do morza, do Wisły i rzuciłem się w tę jedyną wiarę, która istniała wtedy. Istniała stara wiara w Boga. Ale to jest albo dane, albo odebrane. Przeważnie w naszych czasach jest odebrane, powiedzmy sobie. Prawda?

Dziewczyna z pepeszą? W życiu! Na pomnik dajmy sanitariuszkę

Simone Weil umiała zdobyć to siłą, tak jak w Ewangelii nakazują, ale w zasadzie, jak jest odebrane, to jest odebrane. I pozostała jedyna alternatywa, jedyna globalna odpowiedź na negację. Cała choroba polegała na potrzebie, na głodzie globalności. Oczywiście dotychczas to nie jest sprawa już zlikwidowana, to jest sprawa stała, od początku XIX wieku, a właściwie od końca XVIII wieku, od romantyzmu. Ta potrzeba ekumenizmu, jeżeli mówić w kategoriach państwowo-politycznych i religijnych, czy potrzeba globalności, jeżeli mówić o filozofii. A to jest jedyny system – prostactwo tego systemu.

No, miałem pewne przygotowanie filozoficzne, w końcu czytałem ze zrozumieniem takich subtelnych filozofów. Pamiętam, gdy byłem jeszcze studentem, jak Kotarbińskiemu zadałem kiedyś pytanie (ale wtedy nie byłem komunizujący, w 1922 bodaj roku): „Co pan profesor myśli o empiriokrytycyzmie Lenina?”. Na to Kotarbiński powiedział z uśmiechem: „Ja w ogóle o tym nie myślę, to jest książka amatora”. I obydwaj wybuchnęliśmy śmiechem.

Ja to dobrze pamiętam, bo ta rozmowa oddała mi pewną przysługę. Mianowicie, podczas paszportyzacji, gdy przyjechała ta wspaniała enkawudowska komisja starych czekistów, żeby paszportyzować posiołek, już wiadomo było, że będzie bardzo trudno. I pewnej demonicznej nocy stanąłem przed taką misją. Był tam jeden młody człowiek, czekista, w mundurze, bardzo przystojny Rosjanin, niezmiernie grzeczny, raczej typ żandarmerii carskiej, który mówi do mnie: „Wy byli na fiłosofii w Warszawie, powiedzcie mi, czy studiowaliście empiriokrytycyzm Lenina?”. „My – odpowiadam – nic podobnego”. A on mówi: „No tak, zrozumiałe, w państwie kapitalistycznym”. A ja na to: „Nic podobnego, nasz profesor, z którym się omawiało te rzeczy, to był lewicowiec, raczej radykał. Nie, to nie dlatego. Po prostu uważaliśmy, że Lenin jest amatorem”.

Bardzo go to zainteresowało. Filozof z wykształcenia, skończył wydział filozoficzny Uniwersytetu Moskiewskiego, wysłuchał z wielkim zainteresowaniem. Bardzo spokojna, prawie salonowa rozmowa. W końcu, jak po Bergsonie czytać te broszury filozoficzne sowieckie, mówię o tej stronie wulgarności i trywialności myśli?

Deborin.

Tak, Deborin. To co innego. Była w Rosji szkoła Pod znamieniem Marksizma. Była tam taka grupa heglistów z Deborinem, którzy to wszystko tłumaczyli, wprowadzali wtedy terminologię heglowską, taką jaką teraz zresztą uprawiają Francuzi. Jeżeli czyta się Sartre’a, ma się czasami wrażenie, że czyta się Deborina. To jest zresztą druga fala heglizmu we Francji. Heine skarży się w przedmowie do – zdaje się – Atta Troll czy w Deutschland, ein Wintermärchen, skarży się na to, że francuscy filozofowie zarazili się Heglem i nie można ich w ogóle czytać.

Ale to było krótkie we Francji?

Było krótkie. Obecna fala heglizmu właściwie została zaszczepiona przez Rosjanina Kojève’a. Ale to jest co innego. Przecież czytaliśmy i komentowaliśmy podręcznik filozofii Bucharina, nie pamiętam w tej chwili tytułu. To się czytało w więzieniu. W więzieniu były kółka samokształceniowe, więc tłumaczyłem współwięźniom. Prostactwo nas pociągało, tak jak w końcu najbardziej wyrafinowany filozof współczesny, Sartre, albo nieboszczyk Merleau-Ponty, tacy już wykuci, a jak ich pociągało to prostactwo myśli, potrzeba uproszczeń!

Chciałbym w toku tych rozmów wytypować te głody. Bo właściwie komunizm powstał dla zaspokojenia pewnych głodów. To zjawisko było o tyle nieuniknione, że w społeczeństwach dzisiejszych, nawet już w społeczeństwach XIX wieku, powstały potężne głody. Jednym z tych głodów był głód katechizmu, prostego katechizmu. O wiele bardziej pali taki głód wyrafinowanego intelektualistę niż człowieka z ulicy. Człowiek z ulicy zawsze miał katechizm, zastępował jeden katechizm drugim. To była bardzo prosta rzecz, bardzo prosta matematyczna historia. Wszystkiego się za dużo. Za dużo ludzi, za dużo idei, za dużo książek, za dużo systemów. Wszystkiego za dużo.

I po prostu to, co według antropologów dzisiejszych czyni człowieka, co czyni społeczeństwo ludzkim, to potrzeba uporządkowania tej wielości. Ta wielość jest tak absolutnie straszliwa, ta wielość zrobiła się tak straszliwie wielka, że umysł wyrafinowany nie jest w stanie zupełnie sobie z nią poradzić. Nie wierzę w to, żeby dzisiaj ktokolwiek bądź, wszystko jedno – egzystencjalista nie egzystencjalista, pragmatysta, żeby ktokolwiek bądź, kto występuje jeszcze dzisiaj z jakimś swoim systemem, nawet neopozytywista, żeby robił to z pełną uczciwością intelektualną. To znaczy, żeby nie znał od razu podstawowych, bardzo wielkich i nie do zbicia kontrargumentów przeciwko swojemu systemowi.

Żeby dzisiaj wystąpić z jakimś nawet nie systemem, ale z cyklem myśli cohérent, trzeba popełnić nieuczciwość. Milcząco odrzucić kontrargumenty, które inteligencja i pamięć, i lektura podsuwa. Trzeba dokonać wyboru, opartego na nieuczciwości intelektualnej. Dzisiaj uczciwy intelektualnie – w istotnym sensie słowa uczciwość – może być tylko prostaczek, chyba że ma się zdolności samookłamywania siebie. Zdolności samookłamywania, jak pokazały dzieje stalinizmu wśród intelektualistów, zachodnich szczególnie, są monstrualnie duże.

Bardzo interesująca jest sprawa, w jakim stopniu wtedy, w końcu lat dwudziestych, wyście byli obznajomieni z literaturą rosyjską, z tym co się odbywało w literaturze rosyjskiej. Chodzi o to, że ja przypominam sobie ze swoich lat szkolnych bardzo dużą ilość książek tłumaczonych z rosyjskiego, z literatury sowieckiej. To był Pilniak, byli inni pisarze – nie przypominam sobie, był Zamiatin, zdaje się.

No, naturalnie, nawet Artiom Wiesioły był tłumaczony.

Erenburg był jednym z popularnych pisarzy?

Tak, ja zresztą tłumaczyłem dwie książki Erenburga.

Więc chodzi o to, w jakim stopniu wyście to znali i jak niektóre utwory literatury rosyjskiej mogły na was działać. Jeżeli chodzi o literaturę rosyjską lat dwudziestych, tam była w wielu utworach i groza tego, co się dzieje, i fascynacja. Takie olbrzymie, potworne procesy odbywające się. Było tam zachłyśnięcie? Zgadzasz się ze mną? To była ta literatura względnie wolna i mnie się nie wydaje, żeby była taka duża różnica pomiędzy pisarzami, którzy w jakimś stopniu byli uważani za bliskich komunizmowi, i pomiędzy takimi pisarzami, którzy byli uważani za dalekich, jak Zamiatin, na przykład. U jednych i u drugich była ta sama fascynacja czymś olbrzymim. Zgadzasz się?

Więc myśmy byli bardzo à la page, znaliśmy wszystko. Przyjaźniliśmy się zresztą z niektórymi ludźmi z ambasady, zwłaszcza z korespondentem „Prawdy”, Józefem Kowalskim, o którym będę opowiadał w związku z „Miesięcznikiem”, i dostawaliśmy prawie wszystko. W dwudziestoleciu miałem kilkanaście rewizji, za każdym razem zabierano część mojej biblioteki. Miałem olbrzymią bibliotekę, dostawałem wszystko, co warte było czytania, już przed „Miesięcznikiem”, już w 1927 roku.

Chcę ci opowiedzieć anegdotyczną historię. Na mnie zaczęli komuniści nastawiać sidła – żeby wejść w orbitę komunistyczną, nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze, żeby oni chcieli. Wtedy to nie było takie proste. Za twoich czasów było straszne duchołapstwo, wyłapywano. Ale wtedy nie. Więc na przykład: jedyne złe recenzje, jakie się ukazały – bo miałem bardzo dobrą prasę – ale jedyne złe recenzje, jakie się ukazały o Lucyferze, to były Wandurskiego w „Dźwigni” i Deutschera w „Naszym Przeglądzie”. Wściekłe recenzje. Właśnie nihilizm, dekadentyzm itd.

Czy komuniści faktycznie zaprowadzili równość w ZSRR?

Ale rzecz paradoksalna, znowu tu jest różnica między komunistą wierzącym a komunistą praktykującym. Po Lucyferze zwrócił się do mnie nieznany mi Józef Kowalski, korespondent „Prawdy”. Chciałby ze mną pomówić. No i nieprawdopodobne komplementy. Zaczął mi przysyłać książki. Był Żydem z Płocka, ale dzieciństwo spędził już w Rosji; żona była tancerką, która przez jakiś czas, zdaje się, była przyjaciółką Majakowskiego; zginął potem – oczywiście – w czystce, bardzo mądry człowiek i niesłychanie politycznie i ekonomicznie wykształcony. Mówił, że gdy pojedzie do Moskwy, postara się, żeby Lucyfer był wydany po rosyjsku, że powinien być wydany. Więc to jest różnica między wierzącym komunistą, fanatycznym Wandurskim, a sowieckim już wtedy pragmatystą.

Oczywiście, to jest książka zgniła, ale ona nie jest zgniła w zgniłym kapitalizmie. À la bonheur.  I szalenie mnie zaczęli wtedy czarować. Jak zaczęli przyjeżdżać pisarze, właśnie Sejfullina – pierwsza Sejfullina przyjechała, potem Pilniak – wszystko to przychodziło do nas do domu. Ale pytasz się, jak to na nas działało? Trafiłeś w sedno. To znaczy: groza i jednocześnie fascynacja.

I tu jest jeszcze jedna rzecz bardzo istotna, którą warto podkreślić. Znowu jeden z punktów, który na pozór wydaje się, że powinien był odpychać od komunizmu, a który intelektualistów (mnie w tym wypadku, ale ja mówię zbiorowo, bo przykładów analogicznych mógłbym przytoczyć mnóstwo, aż po dzisiejsze czasy) niesłychanie fascynował i przyciągał. Mianowicie, całe to okrucieństwo. Cała ta krew przelana za rewolucji, ten straszny Pilniak. Ten Gołyj god. Ta dzicz, która wyszła na wierzch, to wszystko przemawiało za komunizmem. Bo skoro trzeba płacić tak straszną cenę… Ja naprawdę nie jestem okrutnikiem, nie mam w sobie nic z okrucieństwa, może w więzieniu zabijałem wszy i pluskwy, może zabijałem muchy, gdy miałem pięć, sześć lat, potem to mi bardzo zbrzydło.

Piszesz w swoim wierszu, że żółwie

W wierszu to nie jest ścisłe. Byłem przy zabijaniu, ale sam nie zabijałem. Nie zabiłem ani jednego żółwia. Oskarżyłem się niesłusznie, Ola świadkiem. Nie, na odwrót, krew mnie przeraża. Ale wiesz, ta krew w abstrakcji, ta krew niewidziana, krew po drugiej stronie muru, jak pisze Pascal o tej stronie rzeki. Krew po tamtej stronie rzeki przelana – jak czysta i wielka musi być sprawa, dla której przelewa się tyle krwi, i to krwi niewinnej.

To szalenie pociągało. Ta wielka cena rewolucji, która tu doprowadza liberałów, sowietologów. Któregoś dnia obudziłem się i wyszedłem z komunizmu – to daje pewien wgląd w psychologię intelektualną. Oczywiście, poza tym, że sprawa musi być bardzo wielka, skoro tyle niewinnej krwi się przelewa, skoro tyle ofiar… tu jest jeszcze jedna rzecz, bo zakłada milcząco, że kto przelewa? Nadzieja świata, ludzie, do których się ma najwyższe i bezwzględne zaufanie. Da ist der Hund begraben. Intelektualista, który stracił zaufanie do wszystkiego i wszystkich, nie może z tym żyć. Prawda? To jest ten punkt wyjścia. Do wszystkiego i wszystkich. To jest mój Lucyfer. Ale nie mogłem z tym żyć!

I wtedy wybrałem sobie idol Lenina. Religioznawcy zresztą wiedzą, że gdy umierają wielkie religie, wyłaniają się religie wypaczone – sekty. Zawsze jest tak. Wtedy się wyłaniają bożki – to jest ta charyzmatyczna wiedza wodza, jeszcze przed Stalinem, on jest ten jedyny, nikomu się nie ufa i wybiera się wtedy jednego, któremu się ufa. To jest stara historia. To sięga co najmniej czasów romantyzmu.

Taki postromantyczny Kiriejewski, jeden z tych słowianofilów, pisał, że polityka jest taką zbrodnią i hańbą, że lepiej, aby jeden człowiek wziął na siebie całą tę hańbę. W ten sposób narodowi została ta hańba oszczędzona. Tu było teoretyczne uzasadnienie autokracji rosyjskiej: car poświęca się, bierze na siebie hańbę za cały naród, hańbę prowadzenia państwa. I tu znowu ta krew przelana, te straszliwe zbrodnie, jakie się działy, tak, ale tu jest ta uświęcona osoba tego idola, właśnie tego cara czy Lenina, charyzmatycznej osoby, która odkupuje wszystko, w której pokłada się najwyższe nadzieje, i ona bierze na siebie cały grzech. Popieram komunizm, nie robię go, bo nie jestem w Rosji, ale robię go w Polsce. Popieram komunizm, chociaż wiem, że komunizm doprowadzi do bardzo ciężkich rzeczy. Ale nie ja jestem grzeszny, bo grzech wziął na siebie mój zbawca, Lenin.

Z Rosjanami było trochę inaczej. Odwiedził nas Pilniak. W swoim oksfordzkim referacie nazwałem takich Rosjan proto-Żiwago. Kierunek proto-Żiwago, to znaczy odczuwania rewolucji jako wielkiego nieszczęścia. Na czym polega wielkość tej bardzo źle napisanej książki? Rzeczywiście, z całą magią, jakimś bezpośrednim dotykiem poety, Pasternak pokazał nieszczęście klasy, inteligencji, nieszczęście społeczeństwa. Rewolucję jako nieszczęście narodu, bolszewizm jako wielkie nieszczęście narodu. I to jest wielkość tej książki. Może fatalnie napisana jako powieść, jego racjonalizacje są bardzo głupie.

Do jakiej Polski zechciałby wrócić Giedroyc

Niedawno „Le Monde” podał za jakimś pismem sowieckim to, co jednocześnie pisał Pasternak, taki artykuł noworoczny, niewydrukowany wtedy w „Nowym Mirze”, że Rosjanie wzięli na siebie tę nieuniknioną misję. To są jego motywacje. Mnie chodzi tylko o to, co to jest żiwagizm? To jest widzenie rewolucji jako wielkiego nieszczęścia. Otóż niewątpliwie byli tam tacy w początkach jak Błok – wiersze Skify, Dwunastu. Już w Skifach jest: Azjaty z raskosymi i żadnymi oczami… Ponieważ był Rosjaninem, jego problemem w ostatnich latach był problem: czy Rosja jest Europą, czy Azją? Czym jest Rosja? Błok wyraża to nawet w ten sposób, zdaje się, w szkicach o inteligencji i rewolucji: „Ponieważ traktujecie nas jako kopciuszka Europy, ponieważ gardzicie nami, to my pokażemy wam naszą mordę azjatycką”. On widział na innej osi tę potrzebę rewolucji.

Więc oczywiście Błok, zresztą bardzo wielu, Artiom Wiesioły. To jest bardzo interesujące, widzę tu trzy kierunki, trzy odłamy w tych początkowych latach do 1930 roku. Nie mówię o proletkultowcach 70, o tych wszystkich elementach afirmatywnych, ale mówię o tych, którzy pokazali te straszne rozpętane żywioły. Nie wiem, czy znasz taką strasznie krwawą książkę Artioma Wiesiołego, tytułu zapomniałem. Jest to bardzo ekspresjonistyczna książka, ze wszystkimi okropnościami, jakie można sobie wyobrazić. Nie mówię też o takich negatorach, jak na przykład Zamiatin. Ale mówię o całej reszcie. Byli tacy, którzy widzieli tę grozę rewolucji, ale ją aprobowali, mniej więcej wychodząc z tych samych założeń. To znaczy: niezbędna. Oczyści. Ofiara. Im więcej krwi, tym lepszy dowód, że sprawa jest święta.

Czy taki był Pilniak?

Nie! Moim zdaniem, nie. Pilniak pokazał tę straszną, dziką Ruś. I Pilniaka w tym oksfordzkim pasztecie nazwałem proto-Żiwago. Moim zdaniem Pilniak, tak samo jak zresztą Szkłowski w świetnych szkicach o Leningradzie – jakaś antycypacja Robbe-Grilleta, pokazanie losu Leningradu poprzez degradację rzeczy. Ludzi prawie nie ma, tylko łajno. Jak ten Leningrad, coraz więcej łajna. Degradacja miasta podczas rewolucji, po rewolucji, w czasach komunizmu. To zostało wydane w Berlinie i jednocześnie w takim wydawnictwie, które miało filie w Berlinie, w Leningradzie i w Moskwie. Proto -Żiwago. To znaczy, pokazywało tę samą grozę, dawało to, co Amerykanie nazywają świetnie lip service, do rewolucji. Ale w gruncie rzeczy odmiennie. Dlatego mówię proto-Żiwago. W gruncie rzeczy Pilniak traktował rewolucję jako żywioł, może nieunikniony, ale barbarzyński, ujemny.

Była jeszcze trzecia kategoria, typu Erenburga, to znaczy: krętaczy. Warto by było kiedyś zanalizować Erenburga, a szczególnie tę jego powieść Dzień wtóry, gdzie pozycja tej aluzyjnej, tej krętackiej literatury najświetniej jest pokazana. To jest kryształ tej dwuznacznej literatury, którą można tak i można inaczej rozumieć. Pilniak nas odwiedził, gdy był przez dwa dni w Warszawie, zrobiliśmy przyjęcie dla niego. Było widać, że Niemiec, z Niemców nadwołżańskich. Potem w więzieniu się z nimi zetknąłem i to mi trochę więcej wytłumaczyło jego psychologię. Ci więźniowie nadwołżańscy, z którymi zetknąłem się w więzieniu, marzyli o Hitlerze. Wybitni komuniści marzyli o Hitlerze.

Jeden z tych tam ważniejszych mówił ze mną w celi po niemiecku, aby inni nie rozumieli, i opowiadał, właśnie w Saratowie, jak oni nad Wołgą marzyli o tym Hitlerze, cała góra komunistyczna, wszyscy przewodniczący, sekretarze. Były tam jedyne kołchozy, które od początku sprawnie pracowały w Rosji. Szalona solidarność. Uderzający jakiś głęboki konserwatyzm luterański. Właściwie on mówił językiem Lutra. Bo jedyna ich więź z niemczyzną (oni się osiedlili w czasach Katarzyny) to była Biblia Lutra. I oni mówili tym językiem.

Żadnych pocieszeń, na żaden temat

czytaj także

A Pilniak – pedant we wszystkim. Była zima, nie pamiętam, co tam było, ale między innymi były pomarańcze. On już bardzo dawno nie widział pomarańczy. Nie wiem, czy ty sobie przypominasz, Olu, jak on tym nożykiem obierał pomarańczę? To była robota zegarmistrza. Wtedy pomyślałem, to wydaje mi się podejrzane. Rewolucjonista tak nie obiera pomarańczy. Jego sposób mówienia o rewolucji. No tak – mówił – wy jednak nie zdajecie sobie sprawy (to było przed wielką kolektywizacją), co to jest ruski mużyk, co to za szalona siła, którą rewolucja od spodu zburzyła, sfermentowała. To może być tylko carstwo mużyckie albo piekło. To ja dobrze pamiętam. Nie pamiętam słów, ale to był ten sens. Przy czym cedził słowa, bardzo się pilnował. Człowiek pełen fałszów wewnętrznych, niewątpliwie. Moim zdaniem on był zakapturzonym antykomunistą.

No, ale chodzi o nas. Więc wiedzieliśmy, że tam dzieją się straszne rzeczy, ale… Ale bardzo jest interesujące właśnie, po której stronie rzeki intelektualnie stoisz. Była taka sztuka Afinogienowa Strach. Sztuka absolutnie prosowiecka, stalinowska sztuka. Oczywiście, myśmy ją odczytali i oglądali – bo w Warszawie ją wystawiono, bodaj czy nie Schiller – jako absolutną justification. I Boy wtedy napisał recenzję. Recenzja była wspaniała, jedna z najlepszych recenzji Boya. Po prostu trzeźwo spojrzał na tę sztukę i powiedział: ta sztuka ma być zaprzeczeniem tego, że to jest państwo terroru, a autor pokazał trzeźwo, że na każdym kroku, w każdej sytuacji wychodzi straszliwy terror, władza terroru. Stał po tamtej stronie rzeki intelektualnie i widział rzecz tak, jak była.

Myśmy stali po tej stronie. Dla nas to było potwierdzenie. Właściwie człowiek rozsądny, typu Boya, mógłby najbardziej zjadliwą krytykę komunizmu wyczytać z socrealistycznej literatury. To były pozytywne sztuki, państwowotwórcze, Strach już zupełnie należał do tego repertuaru. Ale z wszystkich pochlebnych książek o komunizmie przy trzeźwym czytaniu przecież zupełnie jawnie wychodzi to samo. Zresztą to samo wychodziło w rozmowach.

Żeby skończyć na anegdocie, opowiem ci anegdotę prawdziwą. W 1939 roku, we Lwowie z Ważykiem natknęliśmy się na Kirsanowa, którego też znałem przez Majakowskiego. Kirsanow był w mundurze kapitana, majora – nie pamiętam. Szkłowski był też w mundurze majora. Diemian Biedny był w mundurze generała. Cziny wojskowe były przydzielane według czinów literackich. Taki odpowiednik, jak kiedyś cziny sztatskie. I Kirsanow wziął nas do kawiarni, mnie i Ważyka, i mówi: „No, opowiada się, że u nas nie ma wolności. To nie partia jest winna, to my sami, literaci. Dam wam przykład. Parę lat temu umarła mi żona. Bardzo ją kochałem. To była wielka miłość. I śmierć jej była dla mnie wielką tragedią. No i napisałem elegię na śmierć żony. Przeczytałem kilku przyjaciołom i mówię im, że chcę posłać do pisma. Oni na to: wariat jesteś. Coś ty zwariował? Naród buduje socjalizm, a ty będziesz elegie pisał? Opamiętaj się, to może bardzo groźnie dla ciebie się skończyć. Ale ja na to nie zważałem. Posłałem do redakcji i wydrukowali. I zaraz potem wszyscy zaczęli pisać elegie. Czy umarła żona, czy nie umarła żona…”. Rozumiesz, on chciał nas przekonać, jak szaloną wolność dają władze.

Tak jakbym słyszał niektórych naszych specjalistów od tego rodzaju manewrów w Polsce za czasów Stalina.

Absolutnie. Oczywiście mnie i Ważyka wtedy dreszcz przeszedł na tę wolność. Chcę ci jeszcze powiedzieć, co to jest mentalność, nastawienie mentalne i zaczarowanie. Aha, i jeszcze w sprawie tego przelewu krwi. Wiesz, w przedmowie do książki Terca przytoczyłem Novalisa o słabeuszach intelektualistach, którym imponują mięśnie, krew, brutalność. On to traktował – bardzo słusznie – jako pewne słabeuszostwo intelektualistów, ale to tylko marginesowa uwaga.

Ginczanka jako pole walki (o znaczenia)

czytaj także

Ginczanka jako pole walki (o znaczenia)

Agata Araszkiewicz , Bożena Keff

Chciałem ci wskazać przykład. Zbieraliśmy podpisy przeciwko regulaminowi więziennemu ministra Michałowskiego. Dużo takich akcji robiłem, zbierałem podpisy wśród profesury i wśród pisarzy. Zrównano wtedy więźniów politycznych z kryminalnymi. Między innymi zwróciłem się do Słonimskiego Słonimski mi powiedział: „Ja, owszem, chętnie podpiszę, ale pod warunkiem, że będzie wzmianka o sowieckich więzieniach”, protest również przeciwko więzieniom sowieckim. W końcu nie byłem głupi, byłem inteligentny, przynajmniej jak widać z nowel. Doskonale jednak pamiętam moje zdumienie, moje ubolewanie, nawet moją pogardę dla tego Słonimskiego, który miesza takie rzeczy. Jak on może nie rozumieć, że co innego jest więzić przeciwników wolności, a co innego jest więzić obrońców wolności? Co innego jest więzić tych, którzy w zasadzie są za więzieniami, a co innego jest więzić tych, którzy w zasadzie są przeciw więzieniom? Przecież nie byłem krętaczem, nie byłem głupcem. Ale ja naprawdę uważałem, że istnieje ta jakaś podstawowa różnica.

Pomyśl o mojej mentalności w tym czasie. Z tego masz wzorek tej mentalności, która się wdaje w komunizm i tak powoli ześlizguje się. Uważam to rozróżnienie za jedno z tych moich najniższych intelektualnych den. Rozróżnienie, które i dotychczas robią progresiści. Straszne rozróżnienie. To już trzeba kompletnego zaślepienia intelektualno-moralnego.

Widzisz, jeśli chodzi o literaturę rosyjską, to w ogóle jest ciekawe, abstrahując od twojej roli w „Miesięczniku”. Ty bardzo długo pracowałeś w domu wydawniczym?

Tak, najpierw jeszcze pracowałem dla „Roju”. W latach dwudziestych najpierw jako młody student zarabiałem, pisząc te powieści, o których ci kiedyś mówiłem, dwudziestogroszowe. Odziedziczyłem to po Tuwimie. Potem jakiś czas tłumaczeniami i lektorstwem. Dużo czytałem dla „Roju”. Płacili bardzo mało. Kister był bardzo miły człowiek, ale… płacić zanadto nie lubił. Byłem też lektorem wydawnictwa Steinsberga. U Gebethnera zacząłem pracować w 1933 roku, już po „Miesięczniku”.

W „Miesięczniku” miałem uposażenie, to znaczy pracowałem rzeczywiście jak koń, bo byłem i własnym chłopcem na posyłki, robiłem całą tę część niepodpisaną, pisałem artykuły, robiłem numer. Pomagał mi w tym Stawar, który też miał pensję. Poza tym Ola była administratorką, całą administrację prowadziła, a to była niemała administracja, bo było około dwóch tysięcy abonentów. Nakład dochodził do pięciu tysięcy egzemplarzy. Co najmniej dwadzieścia–trzydzieści osób czytało każdy egzemplarz, składali się. Pismo miało bardzo wielkie powodzenie.

Więc wyznaczyłem sobie pewną pensję, razem z Olą mieliśmy około sześciuset złotych. Zależało to jeszcze od ilości napisanych rzeczy, ale maksimum było sześćset złotych. To było nieźle, ale ja tyle zarabiałem tłumaczeniami.

O literaturze rosyjskiej w Polsce chciałbym jeszcze pomówić pod kątem widzenia wpływów literatury rosyjskiej na literaturę polską.

Nie, widzę, że osią naszych rozmów, żeby sobie to wyjaśnić, są trzy pytania. W tej chwili to mi się zarysowuje tak: jak stałem się komunistą? To jest pierwsze.

Mnie się wydaje, że formułując w ten sposób, spłaszczamy niesłychanie.

Bo ja myślałem o tym: jak dochodzi się do komunizmu – pytanie pierwsze. Drugie pytanie: skąd dochodzi się do komunizmu? jak intelektualista staje się komunistą? I trzecie pytanie: jak przestaje być komunistą? Trzy etapy.

Nie. Gdybyśmy to właśnie mieli na celu w rozmowach, to byłoby bardzo spłaszczające. Dlatego że literatury na temat, jak się zostaje komunistą, jest bardzo dużo i właściwie to ma uboczne znaczenie. Istotny cel naszych rozmów to jest zachowanie pamięci o tym, co tylko uczestnik wydarzeń może pokazać, nie tylko faktualnych, zrekonstruowanie w pewnym sensie psychologii ludzi tego czasu.

Więc ja mam to na myśli, mówiąc, skąd się dochodzi do komunizmu.

To przede wszystkim, ale naturalnie sprawa komunizmu, ona jest istotna, może dostarczać jakiejś osi krystalizacyjnej, jednak nie ona jest – mam wrażenie – czymś decydującym.

Wiesz, cała bieda mojego życia jest w tym, że centralnymi w moim życiu stały się właśnie doświadczenia z komunizmem. Czterdzieści lat doświadczeń. Zacząłem w 1927, w 1928 roku i to jest właśnie ta demonia. To są diabły. Heine mówi o diabłach.

Luksusowy komunizm na wyciągnięcie ręki?

Zapytałbym jeszcze, czy można zrekonstruować twój stosunek wtedy, w 1929 roku, do różnych zjawisk literackich, w którym przejawiała się ta twoja nowa gorliwość. Chęć ucieczki od nihilizmu powoduje przemianę w sądach o literaturze.

Mogę to zrekonstruować, bo jeżeli nawet nie pamiętam szczegółów, to pamiętam generalia. Nawet dobrze pamiętam. O ile mój wypadek jest bardzo symptomatyczny dla wielu progresistów, jak zauważyłeś, jest o tyle mniej symptomatyczny, że mój komunizm nie szedł bardzo głęboko. Dlatego mogłem tak wcześnie z niego się wyrwać, wykorzenić w sobie pewne rzeczy.

Czy była pewna różnica pomiędzy tym i twoim smakiem artystycznym, literackim?

Była różnica. Mam na przykład w „Miesięczniku”, w jednym z ostatnich co prawda numerów, szkic o Prouście i o Joysie. À propos małej powieści, bo ja nie lubiłem pisać o wielkich powieściach, uważałem, że trzeba pisać o małych rzeczach, że wielkie powieści same tłumaczą się lepiej niż to, co się o nich pisze. Niesłuszne stanowisko, ale takie zawsze miałem nastawienie. Ale w związku z jakąś podrzędną książką był szkic o Joysie i o Prouście. Absolutne zakochanie w jednym i w drugim, absolutne olśnienie. Tak samo jak jeszcze przed „Miesięcznikiem” radziłem Kisterowi Kafkę, Zamek.

I zresztą mówiłem ci o tym, że przez cały czas mojego komunizmu nie wydrukowałem ani jednego wiersza i ani jednego opowiadania, chociaż opowiadania pisałem. Ale były one albo bardzo niemarksistowskie, albo próbowałem pisać po marksistowsku i nie wychodziło.

**

Tekst stanowi rozdział Mojego wieku, na który składają się rozmowy Czesława Miłosza z Aleksandrem Watem. Nowe wydanie książki w opracowaniu Adama Dziadka ukaże się w sierpniu nakładem wydawnictwa Ossolineum. Pominięto przypisy. Wydawcy dziękujemy za zgodę na przedruk.

**

Aleksander Wat (1900–1967) – poeta, prozaik. Jeden ze współtwórców polskiego futuryzmu. Redaktor czasopism „Nowa Sztuka”, „Almanach Nowej Sztuki” oraz „Miesięcznik Literacki”. W latach 1946–1948 redaktor naczelny Państwowego Instytutu Wydawniczego. Zajmował się także działalnością polityczną, wydawniczą oraz translatorską. Jego najważniejsze dzieła to m.in. tomy Wiersze (1957), Ciemne świecidło (1968) i Dziennik bez samogłosek (1986). Po wybuchu II wojny światowej uciekł do Lwowa, gdzie współpracował z pismem „Czerwony Sztandar”.

Czesław Miłosz (1911–2004) – poeta, prozaik, tłumacz, eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1980 roku. Urodził się w Szetejniach na Litwie, studiował na uniwersytecie w Wilnie. Współzałożyciel wileńskiego pisma „Żagary”. Po wojnie w dyplomacji komunistycznego rządu Polski. W 1951 roku wystąpił o azyl polityczny we Francji. Związał się wtedy z paryską „Kulturą”, gdzie ukazywały się jego kolejne książki, m.in. tom esejów Zniewolony umysł (1953) oraz powieści Dolina Issy (1955) i Zdobycie władzy (1955). Od 1960 roku w Stanach Zjednoczonych. Wykładał literaturę słowiańską na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley oraz na Harvardzie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij