Czytaj dalej

Petersen: Przyjmować poród po ludzku

Nastawienie do położnych odzwierciedla stosunek społeczeństwa do kobiet.

Sylwia Szwed: Jakie były reakcje, gdy zdecydowałaś się studiować w Danii położnictwo?

Jola Petersen: Teściowie byli przeszczęśliwi, że ich syn będzie mężem położnej. Śmiali się, że już nic nie musi robić, kończyć studiów, zarabiać. Oczywiście żartowali, bo studiował na politechnice. W styczniu skończyłam szkołę artystyczną i musiałam wymyślić, co dalej. Gdy powiedziałam, że wybieram szkołę położnych, to szwagierki i kuzynki mojego byłego męża zaczęły mnie straszyć, że się nie dostanę. W Danii położnictwo to jest bardzo prestiżowy kierunek. Są osoby, które dostają się na medycynę, a do szkoły położnych – nie.

W języku duńskim istnieje słowo jordemodermand, które znaczy „mąż położnej”. To jest mężczyzna, który nie musi pracować zawodowo, utrzymywać rodziny, bo jego żona, będąc położną i mając prywatną praktykę, zarobi na dom. To sformułowanie obecne jest już w XIX-wiecznej literaturze skandynawskiej, ale też w języku potocznym i opowieściach, które krążą między ludźmi. To facet, którego było stać na samochód, miał czas na polowania i – mówiąc kolokwialnie – na zbijanie bąków. Nie musiał się troszczyć o zapewnienie utrzymania swojej rodzinie.

To odwrócenie modelu patriarchalnego – kobieta utrzymuje rodzinę…

Tak. W duńskiej literaturze z lat 20 i 30., nawet w książkach powojennych położna pojawia się często jako postać niezwykle szanowana. W którejś z serii powieściowych opisujących życie małych miasteczek występuje pewna miejscowość (wszyscy wiedzą, że to jest Roskilde niedaleko Kopenhagi, kolebka wikingów), gdzie jedną z barwniejszych postaci jest właśnie położna. Łączy różne epizody, gości u wszystkich: u żony naczelnika stacji kolejowej, u bezrobotnych, u cudzoziemców. Wchodzi w każdą warstwę społeczną i darzona jest powszechnym szacunkiem.

Mój teść, ojciec pięciorga dzieci, do tej pory wspomina położną, która przychodziła do porodów jego żony. Pamięta, że po narodzinach każdego kolejnego dziecka razem z położną pił cherry.
W serialach z lat 70., które w sposób ironiczny pokazują przemiany społeczne, położna scala społeczność kobiet. Stoi na czele pochodu, kiedy trzeba coś wywalczyć.

Wydaje mi się, że to zupełnie nie przystaje do polskiej rzeczywistości. Motyw położnej nie jest obecny w kulturze i literaturze polskiej. Pamiętam tylko wredną, nastawioną na zysk Sznaglową – akuszerkę z Kaśki Kariatydy Gabrieli Zapolskiej, która doprowadza do śmierci głównej bohaterki.

Jeżeli nawet ktoś jest proszony do porodu, to lekarz albo znachor, a nie akuszerka…

Moim zdaniem nastawienie do położnych odzwierciedla stosunek społeczeństwa do kobiet. Mieszkając tyle lat w krajach skandynawskich – na Islandii, Grenlandii, w Danii – widzę, jakie to ma znaczenie. Siostra mojego byłego męża jest pastorem, ma trójkę dzieci. W Danii czy w Szwecji kobiety są już od wielu lat obecne w życiu politycznym, są liderkami dużych partii. Premierem Danii jest kobieta, do niedawna kobieta była też premierem Islandii. Kobieta jest głównym biskupem Grenlandii, panie zarządzają dużymi firmami. Równouprawnienie – czy to w kościele, czy w życiu społecznym, istnieje tam od lat 50.

Czy wyjeżdżając z Polski pod koniec lat 80., przeniosłaś się w czasie?

Absolutnie. Musiałam cały czas udowadniać swoim rodzicom i znajomym, że w Danii położna to świetny zawód. Nie wierzyli. W końcu uczepiłam się argumentu, którego nienawidzę: zarobków. To był as w rękawie. Dopiero gdy moi rodzice przyjechali do Danii i pokazałam im, jak wygląda gabinet położnej, to uwierzyli. Poznali moje koleżanki, które są nie tylko położnymi, ale też prowadzą badania naukowe, są antropolożkami, hodują konie, jeżdżą po świecie, prowadzą ekologiczne hodowle owiec albo profesjonalnie lepią garnki lub tworzą ceramikę mrozoodporną. Oprócz tego, że pracują jako położne, sprzedają wiedzę, doświadczenie, podnosząc prestiż zawodu położnej na całym świecie.

Mogą to wszystko pogodzić, bo mają zorganizowanych facetów, którzy robią pranie, przyprowadzają dzieci ze szkoły i się nimi opiekują, chodzą na zakupy. To jest normalne. Mężowie moich koleżanek – lekarze – po narodzeniu dzieci brali roczny urlop wychowawczy, bo one były świeżo po dyplomie i musiały się trochę „opiórkować” w zawodzie. Przynosili im tylko dzieciaki na karmienie do szpitala. Na czas opieki nad dzieckiem ojcowie zawieszali swoją karierę. Lekarze!

W Polsce, nawet jeśli oboje rodzice są lekarzami, to zawsze kobieta po urodzeniu dziecka musi zrezygnować z pracy, choć, co tu kryć, na studiach dużo lepiej wiedzie się dziewczynom.

Inny przykład – w Polsce ordynatorami na oddziałach ginekologiczno-położniczych są najczęściej mężczyźni, mimo że nie wykazywali się niczym specjalnym w czasie studiów czy potem w trakcie kariery zawodowej. Rozmawiałam niedawno z młodą ginekolożką z Katowic, która była w Danii na półrocznym stypendium. Będzie się teraz specjalizować w ginekologii plastycznej. Powiedziała mi, że szefowymi wszystkich oddziałów, które odwiedziła w Danii, były kobiety. Na Górnym Śląsku ordynatorami są głównie mężczyźni, których ona pamięta ze studiów i którzy wcale nie byli orłami.

Czy fakt, że dyrektor lub ordynator to mężczyzna, wpływa na działalność szpitala?

Wydaje mi się, że ma to wpływ na prowadzenie szpitala, na politykę personalną. Nie twierdzę, że na kierowniczych stanowiskach w ogóle nie powinno być mężczyzn, w szpitalach mamy jednak zachwianą równowagę. Dlaczego na stanowiskach kierowniczych jest zdecydowanie więcej mężczyzn, choć tyle kobiet kończy studia? Nie tylko w położnictwie, ale w ogóle.

W Skandynawii – od Wysp Owczych, przez Grenlandię, po Finlandię – położne są bardzo ważnym elementem systemu opieki zdrowotnej i ludzie je bardzo szanują. Polki, które rodzą w Danii, mówią mi, że ten system jest do kitu, bo tylko wszędzie położne. „Nic mi nie przepisała, nic mi nie dała, kazała paracetamol łykać, pić rumianek, pójść się wykąpać i zrelaksować”. Zawsze pytają, dlaczego nie ma the doctor.

Nie czujesz lekkiej schizofrenii, kursując między Polską a Danią? Masz taki guzik przełączający myślenie, który naciskasz, wjeżdżając do Polski?

Przez pewien czas osiągałam niebezpieczny poziom frustracji, jak tylko wjeżdżałam do Polski i w Fundacji Rodzić po Ludzku spotykałam się z położnymi. Frustrowały mnie opowieści o porodach, brak konsekwencji w działaniach lekarzy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że pewne rzeczy wynikają z kwestii kulturowych.

I historycznych.

Tak. Zrozumiałam, że ja, Jola Petersen, nie dam rady. Mogę dać świadectwo, mogę wpłynąć na najbliższe osoby, koleżanki na uczelni czy w fundacji, kobiety, które przychodzą do mnie w czasie ciąży lub do porodu, ale nie zmienię systemu. Widzę jednak także zmiany pozytywne. Ludzie są zafascynowani Skandynawią, wiedzą, że tam społeczeństwo jest bardziej obywatelskie.

Jaki jest teraz twój status zawodowy?

Cały czas jestem duńską położną, z pełnymi uprawnieniami na całą Skandynawię.

Nie jesteś przywiązana do konkretnej placówki?

Nie, absolutnie. Mam licencję, która jest ważna przez całe życie zawodowe. Nie muszę jej aktualizować co kilka lat tak jak w Polsce. Teraz pracuję też na bloku porodowym w Szpitalu Świętej Zofii w Warszawie. Mam siedem dyżurów w miesiącu, które próbuję jakoś „zblokować”. Potem na jakiś czas wracam do Danii, do przyjaciół i pacjentek.

Planuję też na wakacje wyjechać na Grenlandię. Nie oszukujmy się – w Polsce muszę pracować dziesięć miesięcy, żeby zarobić tyle, co w miesiąc w Danii…

Dlaczego nie pracujesz w jednym szpitalu? Na etacie?

W całej Europie Zachodniej jest tak, że ludzie nie przywiązują się do jednego miejsca. Są na tyle odważni, by szukać nowej pracy, jeśli stracą jedną posadę albo nie satysfakcjonuje ich obecne stanowisko. W Polsce położne pracujące w małych miejscowościach, gdzie jest jeden szpital, nie mają wachlarza możliwości. Nawet jeśli nie zgadzają się z metodami pracy w danym szpitalu, nie mają gdzie odejść.

Przykład?

Przychodzi pacjentka na umówione cesarskie cięcie, nie ma żadnych wskazań, ale wszystko jest zapłacone. Wciąż słyszę takie historie od położnych, one jednak nic nie mówią, bo boją się, że wylecą. Poinformowanie konsultanta krajowego, że dany lekarz indukuje porody bez sensu, których efektem są dzieci w złym stanie, leczone potem na oddziale neonatologicznym, to byłby samobój.

Powiedzmy o różnicach w statusie położnej. Mam wrażenie, że położne w Polsce są pozostawione same sobie, grają trochę w oddzielnych drużynach. Chyba w Danii bardziej się wspierają?

Tak, na przykład fundują sobie superwizje. W Polsce nie ma czegoś takiego.

W zeszłym roku słyszałam o śmierci kobiety w małym szpitalu powiatowym. Dwie położne, po planowanym cięciu bez żadnych wskazań, zostały same na dyżurze. Lekarz już poszedł do domu, a one czuwały przy świeżo upieczonej mamie jeszcze na sali operacyjnej, bo cięcie cesarskie wiąże się ze sporym prawdopodobieństwem krwotoku. Okazało się, że mają do czynienia z potężną atonią, co oznacza, że macica się nie kurczyła. Macica w okresie okołoporodowym waży około kilograma, podczas gdy normalnie jakieś siedemdziesiąt gramów. Ten potężny mięsień musi się obkurczyć, żeby nie doszło do utraty krwi i krwotoku.

Często jest tak, że po cięciu albo długich stymulowanych kroplówką naskurczową porodach macica już nie ma siły się obkurczać. Kobieta straciła momentalnie trzy litry krwi, bo doszło do potężnych zaburzeń metabolicznych, przy których pojawiają się też problemy z krzepliwością. Zmarła na bloku operacyjnym. Położne ją reanimowały, ale nie udało im się jej uratować. Nikt z nimi nie porozmawiał, nikt im nie pomógł. Jedna następnego dnia poszła, niestety, na zaplanowany urlop.

To źle?

Rozmawiałam na ten temat z kolegą psychoterapeutą, który pomaga lekarzom, ratownikom medycznym i położnym. Powiedział, że powinna przegadać to, skonfrontować to, co widziała, ze swoim szefem, oddziałową, psychologiem, który pomaga w sytuacjach kryzysowych. Policjant ma prawo do tego prawo, strażak też, a położna – nie. Nikt o tym nie pomyślał.

Że to może być trauma dla nich?

Tak. Spotkałam się z tymi dwiema położnymi trzy miesiące później.

Były w proszku?

Oczywiście. One już nigdy nie będą dobrymi położnymi.

Dlaczego?

Nikt nie przygotował ich na to, że w wyniku potężnego krwotoku kobieta może umrzeć i nawet jeśli one jako położne nie udźwigną tej sytuacji, to nie będzie ich wina. Teraz te położne cierpią na zespół stresu pourazowego. Mogą z tej traumy wyjść pod warunkiem, że dostaną profesjonalną pomoc. Terapia jest długa i bolesna. A one są wstawiane od razu w grafik…

I nie mają pieniędzy na leczenie.

System też nie pomaga.

Gdy wydarza się tragedia – pożar czy katastrofa kolejowa – słyszymy w mediach, że ofiarom zapewniono pomoc psychologów. Po narodzinach martwego dziecka albo śmierci malucha jeszcze w brzuchu mamy położnych nikt nie wspiera.

Nikt nie pamięta też o położnych, gdy dochodzi do dużego urazu krocza. Naukowo dowiedzione jest, że to nie wina położnych, pewnym rzeczom nie da się po prostu zapobiec. Oczywiście największy uraz fizyczny i psychiczny, i to na całe życie, będzie miała matka dziecka, ale nie wolno nam zapomnieć o położnej. Ona też to przeżywa.

W Danii położna, której bez jej winy zdarzyła się jakaś trudna sytuacja, jest przez jakiś czas „oszczędzana”. Po pierwsze, może przegadać wszystko z pastorem, który jest na oddziale, albo z oddziałową, przygotowaną do superwizji. Po drugie, położna, która miała w ostatnim czasie jakieś traumatyczne przeżycie, nie będzie wystawiana do porodu z grupy ryzyka. Zostanie wysłana do rozmów telefonicznych, przyjęć, prowadzenia dokumentacji. Wszyscy będą na nią chuchali i dmuchali.

Czy to standard?

Tak, to jest wypracowane na podstawie doświadczenia. Jeśli położna uczestniczy w wielu ciężkich porodach, gdy na przykład doszło do dużego urazu krocza lub kiedy nowo narodzone dziecko jest słabe z powodu wad wrodzonych, a nie ze względu na działania personelu medycznego, potrzebuje czasu, by ochłonąć. Bo jeśli tego nie zrobi, to później przyjmując rodzącą na oddział, będzie odczuwać lęk, nawet jeśli wszystko będzie w porządku. Gdy podobnych epizodów nałoży się więcej i nie zostanie to „przegadane”, położna podświadomie zacznie się wszystkiego bać.

Nam się wydaje, że ktoś ubrany w biały fartuch ma zbroję emocjonalną. Choć położne niejedno widziały – ekstremalne wcześniaki, martwe dzieci, ty uważasz, że po nich to nie spływa.

Oczywiście, że nie spływa. Boją się, że coś takiego znowu może się wydarzyć. Wcześniak, który urodził się w szesnastym tygodniu ciąży, waży około pięciuset gramów, a wygląda jak miniczłowiek. Nie ma szans na przeżycie, choć jego ciało jest już ukształtowane – ma linie papilarne, paluszki u stópki… Wszystko w wersji niedojrzałej, mini-mini. To robi wrażenie.

Jeszcze jako studentka miałam praktykę na świetnym oddziale w szpitalu Viborg, gdzie było około dwóch tysięcy pięciuset porodów rocznie. Dobrze mi się tam pracowało, bo inne położne bardzo mnie wspierały. Pewnego dnia przyszła pacjentka z martwą ciążą. Wszyscy wiedzieli, że tę ciążę trzeba zakończyć. Kończyłam już praktyki w tym szpitalu, więc przełożona odważyła się poprosić mnie o pomoc tej kobiecie. Zgodziłam się. Długo mnie dopytywano, czy na pewno jestem na to gotowa. Otwarłam przed sobą procedury na wypadek porodu martwego dziecka.

Co to znaczy „procedury”?

W Danii każdy oddział opracowuje opisy procedur. Na każdą sytuację – czy to będą przedwcześnie odpłynięte wody płodowe, czy niedotlenienie dziecka – przewidziano konkretne procedury.

I wszyscy poza tym, że mają te procedury w głowie, mają je też na papierze?

Tak. Na szczęście tego typu sytuacje rzadko się zdarzają. Człowiek nie pamięta tych procedur, ale może do nich wrócić w każdym momencie. W tamtej sytuacji wiedziałam, czego mam pilnować, przez cały czas była ze mną druga położna. Wszystko odbyło się w ciszy, spokoju, bez dodatkowej nerwowości, ale z zachowaniem intymności, uszanowaniem tej tragedii i straty.

Co masz na myśli, mówiąc o intymności w takiej sytuacji?

Na sali porodowej ma być jak najmniej ludzi, a światło musi być przyciemnione. Broń Boże słuchawka do słuchania tętna płodu, bo wiadomo, że go nie ma. Trzeba unikać rutynowych zachowań.

Poród przebiegał zgodnie z procedurami, na koniec zrobiono zdjęcie martwego noworodka.

Takie są procedury?

Tak, to zdjęcie dla matki. Mama dostaje też informacje na temat księdza, trumienki. Wszystkiego trzeba dopilnować.

Na drugi dzień jeszcze raz rozmawiałyśmy. Obie się popłakałyśmy. Czułam, że zrobiłam kawał dobrej roboty.

Z fachowego punktu widzenia to też było cenne doświadczenie. Mogłam uczestniczyć w takiej supertrudnej sytuacji. (…) To było dla mnie ciężkie doświadczenie. Nikomu w domu o nim nie opowiadałam, wolałam raczej porozmawiać z moimi starszymi koleżankami położnymi, które były wtedy blisko mnie. Rozmawiałyśmy o tym, co mogłam jeszcze zrobić, czego było za mało, jakie są moje potrzeby. To doświadczenie było trochę mroczne, ale też bardzo konkretne. Takie jak w wypadku porodów domowych, przy których jako studentka też asystowałam.

I to jest ta gigantyczna różnica w edukacji położnych. U nas studentki położnictwa nie mają pojęcia, jak wygląda poród w domu.

W Danii porody domowe należą do obowiązków położnej. Gdy po pierwszym takim porodzie wróciłam nad ranem na oddział, szef przywitał mnie słowami: „O widać, że wróciłaś z porodu domowego. Naładowałaś sobie akumulatory”.

Można by pomyśleć, że wyglądałaś raczej na zmęczoną.

Właśnie nie! Opowiedziałam szefowi o tym porodzie. Byłam u purytańskiej, protestanckiej rodziny, w domu wisiały wyhaftowane makatki: „Jezu, ufam Tobie”. Rodziło się czwarte dziecko, wokół starsze rodzeństwo. Szef odpowiedział mi wtedy: „To dobrze, że zobaczyłaś tradycyjny, rodzinny poród”. Miałam szansę na nową energię właśnie dlatego, że na oddziale mówiło się o wszystkim – o doświadczeniach ciężkich, które drenują człowieka na ileś tam tygodni, ale też o rzeczach przyjemnych.

Wróćmy jeszcze do tych dwóch położnych z powiatowego szpitala w Polsce… Umarła im kobieta po planowanym cesarskim cięciu. To cięcie było głupotą, bo nie było wskazań. Wszyscy jednak wiedzieli, że przynajmniej połowa ciąż prowadzonych przez lokalnego lekarza – a ta kobieta była jego pacjentką – kończy się cesarskim cięciem, choć to niemożliwe, żeby w powiatowym mieście tyle kobiet wymagało takiej operacji. To się może zdarzyć w ogromnej klinice, ale nie w małym szpitalu.

Ta położna, która poszła na urlop, cały czas była na telefonie. Ciągle wydzwaniała, pytając, co z dzieckiem, co z ojcem. Powinna była zostać w szpitalu, bo cały proces nie zakończył się na śmierci kobiety.

On się zaczął.

No właśnie. A wracając do higieny pracy…

Co to znaczy?

Ona zabezpiecza nas przed ryzykiem wypalenia zawodowego. Dyrektor dużego szpitala w Polsce szczyci się tym, że 2012 rok zakończył liczbą pięciu tysięcy dwustu porodów. To wielki sukces, szczególnie że osiągnęły go trzydzieści dwie położne…

Odkoduj mi to.

W Danii, w szpitalu w Aarhus, gdzie odbywa się pięć tysięcy porodów rocznie, na samym bloku porodowym pracuje sto dwadzieścia położnych. Te położne nie muszą szukać zaginionych nożyczek do cięcia pępowiny, bo cała armia ludzi dba o to, by sprzęt był wysterylizowany i przygotowany. Położne zajmują się tylko rodzącymi, ich dziećmi oraz partnerami, a jest ich trzy razy więcej niż w podobnym szpitalu w Polsce.

To pokazuje, że położna w naszym systemie opieki zdrowotnej jest taką „zaklejką”. Nie ma już nikogo między salową a lekarzem. Położnej wciska się wszystko.

Przede wszystkim ogromną liczbę porodów! W Świętej Zofii wychodzi ich średnio czternaście na dobę…

Pamiętam, jak w połowie lat 90. otwarto w Aarhus University Hospital supernowoczesny oddział położniczy. Szpital natychmiast stał się popularny na całym Półwyspie Jutlandzkim. Kobiety zaczęły się nim interesować, przychodziły do niego rodzić. Położne czuły, że nie wyrabiają, że muszą być jak ośmiornice, które swymi mackami ogarniają coraz większą liczbę porodów, przyjęć i telefonów.

Poskarżyłyśmy się więc menadżerowi kliniki, że jest nas za mało. On zastosował klasyczną spychologię, sugerując, żeby lepiej wykorzystywać zasoby ludzkie. Przez jakiś czas to się udawało, ale przyszedł moment, gdy dziewczyny zaczęły się zwalniać, chorować, bo były fizycznie wyczerpane. W końcu Duńskie Towarzystwo Położnych wynajęło znaną międzynarodową firmę konsultingową, która bardzo profesjonalnie obliczyła czas pracy położnych. Dostałyśmy ankiety do wypełnienia. Wpisywałyśmy każdą najmniejszą czynność, którą wykonywałyśmy: telefon, przyjęcie, badanie, poród.

Okazało się, że powinnyśmy dostać nawet dziesięć etatów, choć nasze oddziałowe prosiły tylko o sześć! Tak wiele miałyśmy obowiązków. Nowych pracowników oczywiście natychmiast przyjęto.

Bo higiena pracy przekłada się na relację z pacjentką?

Tak. Są kobiety, które rodzą cztery godziny, i takie, które będą rodziły czternaście, i to też będzie w porządku. Im więcej czasu położna spędzi z rodzącą, tym bardziej naturalny będzie poród. Nie będą potrzebne znieczulenie, kroplówki czy cesarskie cięcie. Udowodniono to już w latach 80.

A do Polski ta wiedza dopiero dociera…

Niestety tak. W ciągu 12-godzinnego dyżuru nie mam chwili, żeby z czystym sumieniem usiąść i wypić kawę czy porozmawiać z koleżanką o jej ostatnim porodzie.

Bo to nie jest zwykłe gadanie.

To prawda. Rozmawiamy przecież o tym, że jakaś miednica kostna nam się nie podobała, że główka źle się wstawiała, że któryś maluch nie chce ssać. Gdy tak pędzimy do przodu, w pewnym momencie organizm też zaczyna mieć dość. Jesteśmy napięte, odzywa się kręgosłup, zaczynają się migreny. Udowodniono, że takie dolegliwości i częste przeziębienia są wynikiem zaburzeń układu immunologicznego, które z kolei biorą się z życia w permanentnym stresie.

Żyjemy w erze szybkości, a poród przecież czasem jest powolny. Trudno zaplanować czas jego trwania.

Tak samo jest z długością ciąży. Jeżeli ciało kobiety jest zaprogramowane tak, że poród ma się odbyć w 37. tygodniu, to się odbędzie w 37. Jeśli ciąża trwa 41 albo 42 tygodnie, to też dobrze. Jak zaczniemy manipulować terminami – na przykład prowokując wcześniejszy poród, bo lekarz prowadzący pacjentkę jedzie na narty i wie, że straci ją z pola widzenia – mamy dużą szansę, że dziecko wyląduje na oddziale neonatologii. Będzie miało problemy z oddychaniem, bo jego płuca jeszcze nie dojrzały.

To jest przecież najistotniejsze z pytań, jakie zadaje się mamie: Jaki jest termin?”.

W szkołach rodzenia często radzi się dziewczynom – zwłaszcza tym, które oczekują pierwszego dziecka – żeby podały swojej rodzinie termin o tydzień lub dwa późniejszy. Można dzięki temu uniknąć opieprzania w stylu: „Jeszcze nie urodziłaś?”. Pamiętam, jak pewna duńska rodzina zadzwoniła na blok porodowy, żeby zapytać, czy nie ma u nas Larsine. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, a ciężarna nie odbierała telefonu stacjonarnego. Rodzina dzwoniła do niej wiele razy, podczas gdy ona była na zakupach czy ze starszymi dziećmi. Szaleństwo.

Z czego wynika ten twój spokój?

Wynika on trochę z mojego charakteru, jest to też efekt wieloletniego mieszkania w krajach skandynawskich. Mam doświadczenie bycia położną czy w ogóle członkiem tamtych społeczności. Kobiety wszędzie rodzą tak samo, czy to będzie kraj afrykański, Grenlandia, czy Europa Zachodnia. Różnica polega na tym, jaką opieką otaczamy rodzące. W krajach skandynawskich jest po prostu więcej personelu.

Czy koleżankom z Danii opowiadasz o Polsce? Jak one odbierają te opowieści?

Staram się nie dramatyzować, bo one też potrafią wyciągać wnioski. Gdy powiedziałam mojemu szefowi, jak duży jest odsetek cesarskich cięć w Polsce, zapytał mnie, czy polscy lekarze są położnikami, czy chirurgami. Bo przecież żaden położnik nie będzie dążył do cesarskiego cięcia. Po chwili już całkiem serio dopytał, czy przypadkiem nie chodzi o pieniądze… Mój szef zrozumiał. Nic nie musiałam mu tłumaczyć.

W Danii lekarze specjaliści nie mogą mieć prywatnych praktyk. Jeśli mają prywatny gabinet, nie mogą pracować w gminnym czy państwowym szpitalu. Jeżeli meldują się ze swoimi ciężarnymi w szpitalu, to ryczałtem płacą za opiekę nad swoją pacjentką. Chodzi o sprzęt, media szpitalne, anestezjologów, dobę w szpitalu. Tak jest w wypadku każdej specjalizacji.

Jak często macie superwizje?

Raz na kwartał. Położne w Danii pracują bardzo samodzielnie. To one prowadzą poród, decydują, czy natną krocze, czy nie. Mają swoje wypracowane metody. Warto mieć jednak kogoś, kto coś podpowie. W Danii takim wsparciem położnych zajmuje się ktoś spoza szpitala, przeważnie z Duńskiego Towarzystwa Położnych. To takie połączenie związku zawodowego i towarzystwa naukowego, ale też fajna grupa wsparcia.

Dlaczego w takim razie wracasz do Polski?

Jestem tu, bo Polska jest dla mnie wyzwaniem. Wróciłam tu po prawie dwudziestu latach. To jest moment konfrontacji, człowiek wszędzie może się czegoś nauczyć. Każdy poród, kontakt, działanie mnie ubogaca. Nie wiem, czy na dłuższą metę chcę żyć w takim tempie, takim kosztem i z takimi dylematami moralnymi, jak moje koleżanki na prowincji. Nie wiem, jak długo można akceptować szarą strefę i niedociągnięcia.

Czy wręcz łamanie prawa.

Te historie się niestety powtarzają. Położne wiedzą, że jak kobieta przychodzi w piątek rano na indukowanie porodu około godziny czternastej, to będzie cięcie. Powszechnie wiadomo, że to są pacjentki jednego z lekarzy.

Jesteś taką superwizorką tych położnych?

Można tak powiedzieć. One poznają mnie na szkoleniach, a potem dostaję od nich SMS-y albo dzwonią, że znowu coś się stało.

Jak w takim razie postrzegasz polskie położnictwo?

Moim zdaniem jest to w dużej mierze położnictwo zacofane i skorumpowane przez lekarzy. Myślę, że wielu lekarzom panujący wszędzie miks informacyjny jest na rękę.

Dziewczyna, która planuje poród domowy w trzeciej ciąży i nie ma żadnych przeciwwskazań, słyszy od swojego lekarza położnika dwa tygodnie przed porodem, że pępowina jest za krótka…

Nie rozumiem… Nie można tak powiedzieć?

Nie można ocenić, czy jest za krótka!

Ale brzmi groźnie.

Inny przykład. Gdyby w Danii kobieta usłyszała, że ze względu na ryzyko dużej wagi urodzeniowej najlepiej jest zrobić cesarskie cięcie albo że jest za wąska w biodrach, toby lekarza wyśmiała. Jak można w XXI wieku powiedzieć kobiecie, że jest za wąska w biodrach? Można wziąć pod uwagę to, że miała złamane biodro albo krzywicę w dzieciństwie.

W Polsce takie teksty się sprzedają. Robi się potem planowane cięcie cesarskie i okazuje się, że dziecko ma trzy i pół kilograma, choć lekarz oceniał je na cztery i pół. Przecież to jest śmieszne. W Danii pacjentka nie podarowałaby lekarzowi czegoś takiego, bo przecież taka diagnoza okalecza kobietę na całe życie. To komunikat, że jej ciało jest niezdolne do urodzenia dziecka.

Co by zrobiła Dunka?

Zmieniłaby lekarza lub poszłaby do położnej. Dziecko jednej z moich pacjentek było ułożone pośladkami zamiast główką, lekarz wypisał skierowanie na cesarskie cięcie. My jednak tak kombinowałyśmy z gimnastyką i ułożeniem, że mały się obrócił.

Dunki są bardziej świadome?

Nie chodzi o to, że Dunki są bardziej wykształcone.

W Polsce kobieta zapytana o to, co jej podano w czasie porodu, odpowie, że nie wie. „Coś mi podali, coś mi zrobili, ale co, nie mam pojęcia”. Polscy pacjenci zachowują się bardzo nerwowo i roszczeniowo, ale nie interesuje ich na przykład to, co im się podaje.

Pacjentom nie trzeba tłumaczyć, czy to jest środek przeciwwymiotny, przeciwzapalny, czy antybiotyk, bo jak tylko zobaczą pigułę lub lekarza, przestają o cokolwiek pytać. W Danii tak łatwo nie sprzedasz swojego zdania.

Jola Petersen (ur. 1966) – pracuje jako niezależna położna w wielu krajach, między innymi w Polsce, Danii, Szwecji, Finlandii, na Grenlandii i na Islandii. Studiowała położnictwo na Uniwersytecie Medycznym w Aalborg, w Danii.

Jest to fragment rozmowy Trzymam się nici, która w całości ukaże się w książce Sylwii Szwed Mundra wydanej przez wydawnictwo Czarne (premiera: 15 kwietnia).

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij