Czytaj dalej

Majmurek: Czyszczenie rodowodów

Historia peerelowskiego modernizmu to fascynująca historia wielkiej przygody z nowoczesnością. U Springera cała ta potencjalnie fascynująca narracja ginie w anegdotkach. O książce Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL Filipa Springera pisze Jakub Majmurek.

Po okresie gwałtownego odrzucenia w latach 90. polska kultura ponownie zaczyna odkrywać dziedzictwo architektonicznego modernizmu powstałego w okresie PRL-u. Fascynację, nieraz krytyczną i nieoczywistą, tym zjawiskiem widać w sztukach wizualnych (prace Nicholasa Grosspierre’a, wystawa Betonowe dziedzictwo. Od Le Corbusiera do blokersów prezentowana w 2007 roku w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie), historii i krytyce sztuki. W ten trend wpisuje się także książka Filipa Springera Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL. Springer gromadzi w niej szereg reportaży przedstawiających najważniejsze architektoniczne (m.in. katowicki Spodek i Dworzec Główny, warszawski Supersam) i urbanistyczne (katowickie Osiedle Tysiąclecia, Sady Żoliborskie itd.) projekty peerelowskiego modernizmu. Do książki podszedłem z dużą nadzieją i zaufaniem. Wydawało mi się, że zbiór sprawnie napisanych, starannie wydanych, krótkich, popularnych szkiców o perłach nowoczesnej architektury, ciągle nie zrozumianej i źle postrzeganej przez większość nawet wykształconych Polaków, może spełnić świetną popularyzatorską funkcję. Że sam dowiem się czegoś więcej, o architekturze, która bardzo mnie zawsze fascynowała, o jej historii, miejscu w codziennym życiu PRL-u, dziejach po upadku tego systemu.

Niestety, w trakcie lektury zawiodłem się bardzo szybko i bardzo głęboko. Z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na potwornie niezgrabne zabiegi Springera, mające na celu wpisanie narracji o architekturze PRL-u w hegemoniczny w naszej kulturze „paradygmat antykomunistyczny”. Po drugie dlatego, że w jego reportażach znika tak naprawdę cały kontekst, w jakim funkcjonowały te budowle, wszystkie związane z nimi interesujące mnie problemy. Tym, co zamiast tego zostaje, jest – na ogół – wyłącznie zbiór kilku banalnych anegdotek.

Zmazać skazę

„Szwejk […] opuściwszy przed laty służbę w wojsku, gdy ostatecznie przez lekarską komisję wojskową został uznany za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował”. To zdanie otwierające powieść Jaroslava Haška ciągle przychodziło mi na myśl podczas lektury książki. Springer co prawda nie fałszuje rodowodów architektury, którą się zajmuje – on tylko je „czyści”. „Czyści” tak, by „zmazać” z nich „PRL-owską skazę”, wykazać że opisywane przez niego projekty i ich autorzy byli tak naprawdę w PRL-owskiej rzeczywistości ciałem obcym.

Springer podkreśla przeczyste, niepokalanie antykomunistyczne życiorysy architektów tworzących PRL-owski modernizm. I tak, we fragmentach poświęconych  Witoldowi Lipińskiemu, wrocławskiemu architektowi, twórcy obserwatorium na Śnieżce, obszerne passusy skupiają się na jego bojowej aktywności w AK, w oddziale majora „Bruzdy”. Sam Lipiński, jak zauważa Springer, wyszedł co prawda „z lasu” już w 1946 roku i odnalazł się w nowej rzeczywistości. Jednak ta potencjalnie fascynująca historia, po-akowskiego inteligenta szukającego dla siebie miejsca w stalinowskiej Polsce nie interesuje specjalnie autora. Zamiast niej na kolejnych stronach opisuje kolejne brawurowe akcje oddziału „Bruzdy”, aż do napadu na Gminną Kasę Oszczędności w miejscowości Przytuły w powiecie łomżyńskim, 3 sierpnia 1954 roku. 

Kolejny bohater Źle urodzonych, projektant poznańskiego „Okrąglaka”, Marek Leykam przedstawiany jest czytelnikom następującymi słowami: „Leykam – antykomunista, wielki kpiarz o nieugiętym charakterze, który miał czelność kpić z władzy ludowej w czasach, gdy katownia na Rakowieckiej nie nadążała z przerobem wrogów narodu”.  Choć, jak się dalej dowiemy, ten „wielki kpiarz” motywowany był nie tyle silnymi przekonaniami politycznymi, co herbertowską „potęgą smaku”. „Leykam był bojownikiem, ale walczył przede wszystkim o poczucie własnej elitarności” – mówi Springerowi jeden z rozmówców. Inny wspomina, że „Na propozycję współpracy z «Architekturą» czasów PRL-u odpowiedział, że z analfabetami nie będzie rozmawiał o literaturze”. Autor nie pomija również „krążącej wśród warszawskich architektów anegdotki jakoby Leykam miał w obcesowy sposób samemu Bierutowi i jego świcie zarzucić, że są skrajnymi dyletantami i nie znają się na architekturze”. Nic dziwnego, że w interpretacji Springera także zaprojektowany przez Leykama rządowy budynek na Wspólnej 62 w Warszawie, pozornie płynnie wpisujący się w socrealistyczne schematy, tak naprawdę jest subtelną kpiną z nowej władzy, równie wyrafinowanym, co złośliwym żartem, którego tępi komunistyczni włodarze rzecz jasna nie mogli zrozumieć.

Wygląda to wszystko jak desperacka próba wyrobienia „legalnych papierów” źle urodzonym budowlom i ich „uwikłanym” na różne sposoby w rzeczywistość PRL-u twórcom. Tam, gdzie takiego zabiegu przeprowadzić się naprawdę nie da, Springer wpisuje swoje opowieści w klisze znane z komedii Barei czy satyrycznych komentarzy na temat „absurdów PRL” – dziś coraz już rzadszym, ale jeszcze pięć, a na pewno dziesięć lat temu wszechobecnym w prasie, radio, telewizji i internecie. Pomysły kolejnych architektów i planistów rozbijają się, jakże by inaczej, o „siermięgę peerelowskiej rzeczywistości”. W ogóle przymiotnik „siermiężny” jest chyba najczęściej używany w książce dla opisania rzeczywistości przed rokiem ‘89. Urzędnicy, z którymi się zmagają bohaterowie Springera. nie znają się na niczym – chyba, że wywodzą się z przedwojennego chowu. O problemach projektantki Sadów Żoliborskich, Haliny Skibiniewskiej, z władzami spółdzielni mieszkaniowej Springer pisze: „Wszystkie te pomysły być może zrozumiałby prezes Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, instytucji o silnie lewicowych, ale jeszcze przedwojennych korzeniach”. Jak widać „przedwojenne korzenie” usprawiedliwiają w wizji Springera nawet silną lewicowość. Czy też raczej, w jego narracji każda prawomocna tożsamość musi się wykazać „przedwojennymi korzeniami”.

Nie przeszkadza mi to wszystko ze względu na jakiś szczególny sentyment do PRL – bo żadnego sentymentu do tego okresu nie mam. W sumie nawet się cieszę, że przeżyłem w nim tylko lat 7, a nie większość życia. Problem z narracją Springera polega na tym, że nie da się oddać sprawiedliwości architekturze, o jakiej pisze, bez osadzenia jej w szerszym kontekście. Bez odniesienia jej do  modernizacyjnego projektu PRL (nawet jeśli negatywnie oceniamy jego efekty) i związanych z nim koncepcji przestrzeni publicznej, życia zbiorowego, pracy i odpoczynku, tego jak te wszystkie pojęcia przekładały się na kształt budynków, ich funkcjonalność, plany osiedli i miast. 

Anegdotki i komunały

Ten kontekst zupełnie wyparowuje z pracy Springera. Wiadomo, że jego książka nie jest rozprawą z historii sztuki, teorii architektury czy socjologii miasta, że jest sprofilowana pod masowego czytelnika i nie wymagam od niej, by przedstawiała skomplikowany, naukowy wywiad poparty miesiącami badań i setkami przypisów. A jednak w starciu z tematem teksty zebrane w Źle urodzonych ponoszą klęskę.
Każdy ze składających się na książkę krótkich tekstów skonstruowany jest bardzo podobnie: kilka anegdotek z życia architekta tworzącego dany obiekt oraz z historii powstania i „biografii” projektu; czasem do tego opinie współczesnych architektów bądź historyków sztuki. Czyta się to szybko łatwo i przyjemnie, ale poznawczy zysk jest z tego właściwie żaden. O anegdotkach czytelnik zapomina tydzień po lekturze, a poza nimi otrzymuje jedynie garść komunałów z historii architektury. Na przykład o katowickim Dworcu Głównym i jego związkach z brutalizmem Springer pisze: „W 1972 roku dworzec jest gotowy. Ściany szesnastu dachów, na których wspiera się jego dach, mają po kilkanaście centymetrów grubości. Faktura szarego betonu nadaje im silnie brutalnego charakteru – to dlatego, styl w architekturze, w którym wykorzystywano estetyczne cechy tego materiału nosi nazwę brutalizmu”. Pomijając specyficzną urodę tych zdań, przywodzącą na myśl „humor zeszytów szkolnych”, to wcale nie dlatego brutalizm nazywamy brutalizmem. Na pewno nie tylko dlatego, nie chodzi tylko o fakturę, ale o estetyczne, ekspresyjnie wykorzystanie bryły, surowość i monumentalizm brutalistycznych projektów, będących jak uderzenie betonową pięścią w najczulsze miejsce obcujących z nimi widzów.

Jeśli ktoś wcześniej nie wiedział, jakie estetyczne, społeczne i cywilizacyjne znaczenie miały takie projekty jak poznańska Arena czy obserwatorium na Śnieżce, jaką koncepcję przestrzeni publicznej realizował Stadion Dziesięciolecia, czy Ściana Wschodnia warszawskiej ulicy Marszałkowskiej, to po lekturze Źle urodzonych dalej wiedział nie będzie. Książka nie tylko sama nie produkuje żadnej nowej wiedzy, ale nie spełnia też tak naprawdę nawet funkcji popularyzatorskiej. Lektura zaczyna także bardzo szybko po prostu męczyć. Powtarzalność  schematu nuży coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem. Być może zebrane tu teksty Springera świetnie sprawdzałyby się w prasie, jako krótkie teksty do lektury w komunikacji miejskiej, w biegu, przy lunchu. Zebrane w publikację książkową, narzucającą inny, bardziej uważny sposób lektury i inne oczekiwania rozczarowują. 

Nieopisana przygoda

Historia peerelowskiego modernizmu to przecież fascynująca historia wielkiej przygody z nowoczesnością. Przygody podejmowanej na peryferiach, w warunkach wielowiekowego zacofania, autorytarnego ustroju, tłumiącego samodzielne, oddolne formy kształtowania nowoczesnej formy. Architektura jest częścią tej historii, jej materialną reprezentacją. Losy poszczególnych budynków po 1989 roku stanowią z kolei doskonały przykład tego, jak w ramach „antykomunistycznego backlashu” odrzuciliśmy  w dużej mierze także samą nowoczesność jako pewien projekt wspólnego życia. A przynajmniej nowoczesność w jej XX-wiecznej formie.  U Springera cała ta potencjalnie fascynująca narracja ginie w anegdotkach. Ciągle czeka ona na kogoś, kto ubierze ją w odpowiednią narrację, opisze w ciekawy sposób, ze wszystkimi jej kontekstami.

Tekst przygotowany w ramach projektu „Park książki” realizowanego przez Stowarzyszenie im. Stanisława Brozowskiego przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij