Czytaj dalej

Krawczyk: Oni nas nie reprezentują

Zmiana, którą uruchomiły ruchy społeczne, dzieje się powoli, ale systematycznie.

Dziennikarze, którzy przyjechali na kijowski Majdan ponad pół roku temu, kiedy tysiące ludzi w siarczystym mrozie protestowało wciąż w atmosferze bardziej karnawałowej niż wojennej, szybko znudzili się nadawaniem tych samych obrazków rozwrzeszczanego tłumu owiniętego w niebiesko-żółte flagi. Wydawcy domagali się interesujących materiałów, a wywiady ze wszystkimi samozwańczymi liderami rewolucji zdążyli zrobić już wielokrotnie. Nikt do nikogo jeszcze nie strzelał ani nikt nie ciskał koktajlami Mołotowa na ulicy Bankowej, a o czymś trzeba było pisać. Hitem mediów stały się na chwilę europrodukty – przedrostek euro okazał się marketingowym sukcesem, niemalże magicznie zwiększał jakość euroszynki, eurojajek, europomidorów, eurokiełbasy. Trochę jak chemia z Niemiec, sprzedawana do tej pory na niektórych polskich targowiskach, tylko bardziej współczesna, bardziej euro.

Łatwo rozpoznać ten specyficzny mechanizm inflacji sensu, kiedy jest pokazany w zabawnym telewizyjnym felietonie. Znacznie trudniej zorientować się, że pojęcia z politycznego słownika używane codziennie – w dyskusji przy obiedzie, akademickiej debacie czy w podniosłych orędziach głów państw – mają w sobie dokładnie tyle wartościowej treści co eurokiełbasa w kijowskim supersamie.

Marina Sitrin i Dario Azzellini w swojej nowej książce o ruchach społecznych They Can’t Represent Us postanowili zająć się jedym z takich pojęć – demokracją. Zarzucają politykom, że w ostatnich kilku dekadach zupełnie wyjałowili to pojęcie, centralne dla europejskiej myśli politycznej. I nie sposób z nimi polemizować, mając w pamięci chociażby takich obrońców demokratycznych wartości jak George W. Bush. Prezydent Stanów Zjednoczonych był na tyle zdeterminowany, że demokrację postanowił wprowadzić do irackich i afgańskich domów razem z drzwiami wywarzanymi przez amerykańskich marines.

Trudno traktować serio polityków gardłujących o „święcie demokracji” podczas każdych kolejnych wyborów między złem większym i jeszcze większym.

I to niezależnie od tego, czy mówimy o poziomie parlamentarnym czy samorządowym. Kiedyś miałem okazję uczestniczyć w dyskusji o budżecie partycypacyjnym z – wybranym oczywiście w drodze demokratycznych wyborów – opolskim radnym, który na polecenie prezydenta miał przedstawić korzyści płynące z obywatelskiego zarządzania częścią miejskiego budżetu. O demokracji miał dużo do powiedzenia zebranej na sali publiczności. Po spotkaniu rozmawialiśmy chwilę bez mikrofonów, wtedy był już bardziej bezpośredni. „W zasadzie to nie wierzę w demokrację” – przyznał bez żadnego zażenowania.

Kim są „oni”?

Sitrin i Azzelini postanowili znaleźć w Stanach, Ameryce Południowej i Europie tych, którzy mimo wszystko nie stracili jeszcze tej wiary, ale jednocześnie nie mają złudzeń co do dobrej woli będących obecnie u władzy polityków – podtytuł ich książki można byłoby przetłumaczyć jako „Odkrywając demokrację na nowo – od Grecji po ruchy Occupy”.

Opozycja między liberalną demokracją zawłaszczoną przez partie polityczne a bezpośrednią demokracją praktykowaną na placach krajów dotkniętych kryzysem z roku 2008 jest główną osią, wokół której zbudowana jest narracja o emancypacyjnym potencjale ruchów społecznych. „Oni” z tytułu książki to praktycznie cała klasa polityczna.

Już w początkowych rozdziałach w kilku błyskotliwych uwagach autorzy starają się wykazać, że to hasło – oczywiście w różnych modyfikacjach – jest centralne zarówno dla protestujących na moskiewskiej ulicy, jak i dla Zapatystów w Meksyku. Socjaldemokraci, ustawiający się – zdaniem autorki i autora – fałszywie w roli reprezentantów ludzi pracy i liberalni konserwatyści otwarcie krytykujący jakiekolwiek pomysły radykalnej przebudowy życia politycznego to jednak nie jedyni adwersarze, przeciwko którym Sitrin i Azellini kierują swoją książkę.

Rozdział poprzedzający opisy konkretnych aktywistycznych doświadczeń z Grecji, Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych, Argentyny i Wenezueli jest de facto słownikiem nowych zjawisk, strategii, praktyk, którymi posługują się ruchy społeczne. Opisywanie w najprostszy z możliwych sposobów takich pojęć, jak „horyzontalność”, „samoorganizacja”, „autonomia”, czy mniej oczywistych, jak „proces” czy „odzyskiwanie”, ma jeden wyraźny cel. Służy ono jako wstęp do rozbudowanej polemiki z poglądem, że ruch społeczny kończy się wtedy, kiedy z placu znika ostatni namiot rozbity na fali społecznego oburzenia.

Nic nie irytuje autorki i autora książki tak jak publicystyczne formułki o tym, że Occupy Wall Street nie ma żadnych postulatów ani liderów, dlatego nie był w stanie nic zmienić, a ruch Oburzonych to tylko chwilowy karnawał, gdzie młodzi i piękni ludzie pomachali sobie rękami i rozeszli się do domów.

Chociaż z częścią tego ostatniego zarzutu Sitrin i Azellini pewnie by się zgodzili. Tak, ludzie z greckich Salonik, hiszpańskiego Madrytu i wielu amerykańskich miast rzeczywiście nie śpią już masowo w namiotach rozbitych na głównych ulicach ich miast. Wrócili do domów, ale nie tylko tam – wrócili również do fabryk, szkół, okupowanych centrów kultury i tam starają się budować rzeczywistość w oparciu o nowy rodzaj więzi społecznych, bardziej egalitarny, inkluzywny, horyzontalny i pozwalający na podejmowanie bezpośrednich decyzji bez udziału, zbędnego ich zdaniem pośrednictwa polityków.

Obok silnego przeciwstawienia demokracji bezpośredniej i reprezentacyjnej oraz walki z mitem o rychłym zgonie społecznego oburzenia wyrosłego na zgliszczach kryzysu 2008 roku daje się w książce odnaleźć jeszcze jeden wątek wyraźnie krytyczny wobec powszechnego sposobu postrzegania nowych ruchów społecznych. Otóż komentatorki i publicyści mylą się nie tylko co do ich marnego końca, ale również w sprawie ich rzekomo zaskakującego, niespodziewanego początku. Sitrin i Azzelini pokazują, że obecne ruchy społeczne nie wzięły się znikąd i że historia o tym, jak to nagle ludzie wyszli z domów na ulice i zaczęli praktykować jakąś nową utopię, ma z rzeczywistością niewiele wspólnego. Po pierwsze w każdym miejscu, gdzie protesty przerodziły się w horyzontalne zgromadzenia mieszkańców i mieszkanek, funkcjonowały już grupy, które na długo przed kryzysem eksperymentowały z poziomymi formami komunikacji i podejmowania decyzji. A po drugie wszystkie praktyki, którymi w ostatnich latach zafascynowali się ludzie w Stanach i Europie, są wypracowane w dużej mierze przez latynoamerykańskie ruchy społeczne zakorzenione w teologii wyzwolenia i meksykańskich Zapatystów, którzy siłę demokracji bezpośredniej odkryli długo przed nowojorczykami z Parku Zuccotti.

Powrót z okupowanych placów

Książka jest wymierzona w reprezentację, pośrednictwo polityczne, dlatego o ruchach społecznych mówią w niej sami ich uczestnicy. Pięć głównych rozdziałów (Grecja, Hiszpania, Occupy! [USA], Argentyna, Wenezuela) ma bardzo podobną strukturę – najpierw kilka stron wyjaśnienia, skąd w ogóle wziął się konkretny ruch (napisane bardzo skrótowo i bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły, ale rzetelnie odmalowujące ideologiczne i polityczne źródła poszczególnych inicjatyw), a później o doświadczeniu w ruchach opowiadają już ich uczestnicy i uczestniczki. Starają się zdefiniować kryzys i uchwycić w retrospektywie doświadczenia z masowych protestów, w których brali udział.

Na szczęście nie jest to tylko i wyłącznie literatura wspomnieniowa – rozmówcy Sitrin i Azzeliniego najwięcej i najbardziej bogato opowiadają o tym, jak żyją teraz, kiedy na ulicach i w miejskich parkach nie widać już protestujących. Większość z nich bierze udział w lokalnych inicjatywach, które starają się stosować horyzontalną metodologię wypracowaną w ramach ruchu, ale nie wszyscy to aktywiści i aktywistki „na pełen etat”. W książce są również głosy tych, którzy przed kryzysem w ogóle nie byli zainteresowani polityką, wzięli udział w masowych protestach, deklarują, że zmieniło to radykalnie ich pogląd na rzeczywistość społeczną, ale angażują się w działania ruchu tylko od czasu do czasu.

Zróżnicowany wybór rozmówców i rozmówczyń – w każdym rozdziale pojawia się ich około dwadzieściorga – pozwala na wielowymiarowy opis tego, jak wygląda praca ruchu społecznego, kiedy z placów w centrum wraca do domów i na osiedla.

Osoby, których głosy obecne są w książce, opowiadają swoje historie w różny sposób, inaczej rozkładają akcenty, ale jest w ich wypowiedziach ogromna część wspólna – rozczarowanie przedstawicielską polityką. Wiązanki zarzutów pod adresem partii, które zawiodły ich zaufanie są, stałym leitmotivem wywiadów spisanych w They Can’t Represent Us. Nie powiem, żebym po dwustu stronach obrzucania błotem parlamentarzystów zdobył się na jakieś znaczące wobec nich współczucie, ale też przyznam, że czytanie kolejnego akapitu o tym samym bywa męczące. Sitrin i Azzelini spisywali to, co mówili im uczestniczki i uczestnicy ruchów, z którymi rozmawiali, więc zarzut powtarzalności nie jest bynajmniej kierowany w ich w stronę. Może bardziej racjonalne byłoby obarczyć winą za dłużyzny, nudnawe fragmenty i powtarzalność nie autorkę i autora, tylko właśnie polityków. W końcu to oni są powodem lamentów ciągnących się „od Grecji po ruchy Occupy”.

Ostatnie dwa rozdziały poświęcone protestom z Argentyny sprzed ponad dziesięciu lat i Wenezueli – gdzie można mówić o realnej współpracy między ruchami oddolnymi i instytucjami publicznymi – na pewno pozwalają lepiej zrozumieć to, co dzieje się w pozostałych opisanych trzech krajach. Książka obroniłaby się jednak i bez tych fragmentów.

Książka Mariny Sitrin i Dario Azzeliniego nie jest na szczęście kolejną romantyczną opowieścią o buncie młodych bezrobotnych organizujących rewolucję na Twitterze. Mimo dużej sympatii autorki i autora do rozmówców udało im się uniknąć egzaltowanych uniesień o rewolucji dziejącej się na naszych oczach.

Postanowili pojechać do miejsc, z których strumieniami płynęły obrazy społecznego oburzenia, i sprawdzić, co zostało po demonstracjach i publicznych zgromadzeniach. Sprawdzili i okazało się, że rzeczywiście rewolucja się wydarza, tylko w niczym nie przypomina nastoletnich fantazji o fruwających butelkach z benzyną.

Zmiana, którą uruchomiły ruchy społeczne, dzieje się powoli, ale systematycznie – pełza od jednego miejsca do drugiego, od okupowanej fabryki mydła Vio.Me w greckich Salonikach, przez blokady eksmisji i stowarzyszenia lokatorskie w Hiszpanii, po demonstracje bezdomnych w Ameryce.

Można oczywiście porównywać pracę Sitrin i Azzeliniego z książką Manuela Castellsa Sieci oburzenia i nadziei i zarzucać im, że nie podpierają swoich tez taką ilością socjologicznych danych jak hiszpański badacz. Można również narzekać, że z jednej strony podpisują się pod ideą oddania głosu rozmówcom, a z drugiej jednak konstruują bardzo sztywną ramę kompozycyjną, w której to oni wyznaczają miejsce dla uczestników i uczestniczek ruchów społecznych. Bardziej demokratyczna w tym sensie na pewno była publikacja Occupy! Sceny z okupowanej Ameryki przygotowana przez amerykańskie aktywistki i aktywistów z Occupy Wall Street. Wreszcie uprawniony może być zarzut eurocentryzmu – gdzie Tunezja, Iran, Egipt? Rzeczywiście, odniesienia do protestów w tych krajach są zaledwie tłem dla Grecji, Hiszpanii i USA.

Tylko że They Can’t Represent Us nie ma ambicji opowiedzenia historii wszystkiego. Sitrin i Azzelini wybrali najbardziej reprezentatywne ich zdaniem przykłady, które pozwalają odeprzeć popularne zarzuty kierowane pod adresem ruchów społecznych, pokazać je takimi, jakie są naprawdę, i opatrzyć to wyraźnym politycznym komentarzem. W tym ostatnim autorkę i autora wspomaga krótką przedmową David Harvey. Przestrzega w niej, że dopóki nie zbudujemy prawdziwie demokratycznego środowiska, to wszystkie „dobre pomysły” będą wchłaniane i zużywane przez dotychczasową władzę. Sitrin i Azzelini dają nadzieję, że ktoś gdzieś po woli buduje takie właśnie środowisko i stara się wynaleźć demokrację na nowo.

 Dario Azzelli, Marina Sitrin, They Can’t Represent Us, Verso Books 2014


Czytaj także:

Igor Stokfiszewski, Sieci oburzenia i nadziei

Peter Emerson: Głosowanie większościowe to przeżytek

Lyn Carson: Nie nazywajmy tego systemu demokracją

Jakub Bożek, Laicy mają głos

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij