Sorry, potrzebuję propagandy sukcesu i uważam, że po tej wycieńczającej kampanii, w której najciężej harowały nie dziady na jedynkach, lecz dziewczyny z ogonów list i te odpowiedzialne za masę oddolnych kampanii profrekwencyjnych – zwyczajnie nam się to należy.
Gdybym miała porównać Polskę do jakiegoś zwierzęcia, to byłby nim Pingu, wiecznie niezadowolony pingwin ze starej animacji, który został bohaterem popularnych memów. Ten sam, któremu nikt nie jest w stanie dogodzić. Piszę to jako pani maruda, główna niszczycielka dobrej zabawy i pogromczyni uśmiechów w Krytyce Politycznej; ta sama, która non stop się czegoś czepia.
Podczas wieczoru wyborczego w warszawskim Barze Studio powiedziałam ku uciesze i aplauzom wszystkich obecnych, że 15 października skończył się w Polsce dziadocen, choć chwilę wcześniej na łamach Krytyki Politycznej pisałam coś innego. Zmieniłam zdanie? Nic z tych rzeczy.
Skończył się po prostu dziadocen pisowski. Do przewalenia mamy jeszcze górę dziaderskiego gnoju wszędzie indziej. Także, a może zwłaszcza, w teoretycznie bliskich nam lewicowych szeregach, z których łatwo odpłynąć wygodnym statkiem do krainy liberalizmu, przywileju i znieczulicy na wszystkich mających gorzej. Dotyczy to też papierowych feministów i demokratów czyhających na chłopackie dowody osobiste.
Kampania nieprzyjemnych dreszczy
Jeśli jest więc coś, czego Nowa Lewica powinna nauczyć się z tych wyborów, to realnej równości i realnego socjalizmu, który połączy interesy wielkomiejskich i progresywnych prekariuszek z wykluczoną pod wieloma względami wsią. Jak? Nie wiem – w przeciwieństwie do większości internetowego komentariatu, w którym nagle wszyscy mają doktoraty z politologii, nie jestem od wymyślania strategii politycznych, tylko od ich punktowania.
Może trzeba rzeczywiście postawić na kobiety? Iść w mocny antyklerykalizm? ***** nie tylko PiS, ale też kapitalizm? A może zaszczepić w rzekomo cynicznym polskim społeczeństwie populistów populizm lewicowy, o którym pisze Chantal Mouffe? Czytajcie, szukajcie, a (czegoś) się dowiecie.
Ale najpierw dajcie mi chwilę odetchnąć przed kolejnymi zmaganiami, bo zwłaszcza ostatnie tygodnie były nie do zniesienia. Czułam napięcie nie tylko dlatego, że jako dziennikarka musiałam śledzić kocopoły opowiadane przez polityków, ale też przez to, że jako biseksualna laska, która ma wśród znajomych sporo osób migranckich, m.in. z Ukrainy i Białorusi, uczestniczyłam (wcale tego nie chcąc) w festiwalu queerfobii, mizoginii i rasizmu.
Codziennie zastanawiałam się, czy czeka nas wymierzona w osoby LGBT+ nagonka znana z nienawistnej kampanii prezydenckiej albo emocje rodem z corocznych faszystowskich marszów. A może kombo? Na samo wspomnienie mam nieprzyjemne ciary.
czytaj także
15 października miał przynieść ulgę lub jeszcze więcej strachu. Nie byłam w tym sama. Emocje udzielały się wszystkim, których znam. „Byle do wyborów” stało się hasłem pozwalającym przetrwać, choć wszystkie wiedziałyśmy, że po nich ani świat się nie skończy, ani nie nastąpi żadna rewolucja.
Cień szansy na gwiezdny pluralizm
Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że w tym mroku nie było żadnej nadziei. Wprawdzie nie zamierzam teraz zostać polską Rebeccą Solnit, bo – jak słusznie wyjaśnia Aleksandra Kumala – to matka zbyt prostych pytań. Ale jednocześnie w żadne martyrologie i defetyzm nie będę się bawić. Sorry, potrzebuję propagandy sukcesu i uważam, że po tej wycieńczającej kampanii, w której najciężej harowały nie dziady na jedynkach, lecz dziewczyny z ogonów list i te odpowiedzialne za masę oddolnych kampanii profrekwencyjnych – zwyczajnie nam się to należy.
czytaj także
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Tusk, Hołownia czy trzej tenorzy Lewicy nie są równościowymi rycerzami na białych koniach. Piszę o tym od dawna w felietonach i wiele razy zbierałam łomot za działanie na szkodę opozycji. Zawracam ludziom głowę jakimś feminizmem, sprawiedliwą transformacją, koniecznością redystrybucji dóbr, prawami pracowniczymi, ochroną zwierząt i innymi lewackimi wymysłami, które według antypisowskich elit politycznych są niemożliwe do spełnienia albo muszą poczekać, prawdopodobnie w nieskończoność. A poza tym „nie dzielmy Polaków”, prawda?
Przez ostatnie kilka lat ciągle słyszałyśmy, że teraz najważniejsze jest osiem gwiazdek. Po wyborach, w których faktycznie hegemonia tej małej, otwarcie romansującej z religijnym fundamentalizmem galaktyki zostaje okiełznana, a na firmamencie pojawia się cień szansy na jakiś międzygwiezdny pluralizm, słyszę, że cudów nie będzie.
Zjednoczonej Prawicy opór dała przecież prawica – konserwatyści tylko trochę mniej radykalni od Ziobry i Kaczyńskiego. Wiem też, że wynik Nowej Lewicy jest daleki od satysfakcjonującego. Nie urodziłam się wczoraj i zdaję sobie sprawę, że wciąż żyję w kraju narodowo-katolickim i politycznie dalekim od moich marzeń. W dodatku takim, gdzie wciąż wzdycha się do neoliberalizmu, wyszytego zwłaszcza na sztandarach Platformy Obywatelskiej.
Przypominam jednak, że jeszcze niedawno zupełnie realnym scenariuszem wydawał się ten, w którym Konfederacja ma poparcie dwucyfrowe i większe od Lewicy. Dlatego rozumiem i podzielam entuzjazm wszystkich, którzy cieszą się, że prawdopodobnie nie zostaniemy drugimi Węgrami.
Niestety, studzą i unieważniają go tak zwani pragmatycy, realiści i objaśniacze świata, po którym trzeba zawsze i wszędzie stąpać twardo i z typowo polskim uśmiechem. Instruują, byś przypadkiem nie skakała z radości, bo przecież wiemy, co przydarzyło się kózce. Tusk to jedynie mniejsze zło od Kaczyńskiego. A wy wszystkie, które potraktowałyście 15 października jak noc sylwestrową, zobaczycie: żadnego nowego roku nie będzie, obudzicie się z wielkim kacem. Piłaś? Będzie boleć cię głowa.
Nowacka: Polskie społeczeństwo szuka wyjścia z klinczu polaryzacji
czytaj także
Mam ochotę odpowiedzieć: „Tak? A woda jest mokra, zaś niebo niebieskie”. U mnie w domu też zwykło się mawiać, żebym „nie cieszyła się za bardzo, bo będę płakać”, co obok kultowego dopingu „nie bądź taka do przodu, bo ci tyłu zabraknie” stanowiło standardowy repertuar dyscyplinujący dziecko próbujące być szczęśliwe, ale i takie, które kontestuje zastaną rzeczywistość.
A ja w efekcie przez większość życia nie potrafiłam doceniać własnych i cudzych sukcesów ani celebrować ważnych wydarzeń, tylko harowałam, jakby jutra miało nie być. Odbierałam sobie przyjemność i dumę z osiągnięć lub pozwalałam, by ktoś mi to odbierał. Moją obronę pracy magisterskiej świętowałam, patrząc, jak bliska mi osoba ją depcze – dosłownie, nie w przenośni. Wiecznie zawyżałam standardy, bo przecież zawsze można było zrobić coś lepiej, a poza tym w kolejce czekały już następne cele. Byłam zgorzkniała, zaliczałam kolejne wypalenia i ugrzęzłam w punkcie, w którym czegokolwiek bym nie zrobiła, nie znajdowałam przestrzeni na powiedzenie sobie, że jest okej. A to wszystko na długo przed trzydziestką, bo – wiecie – liczba poprzeczek, które można przeskoczyć, wiedząc, że na końcu nie czeka żadna nagroda, jest skończona. Perfekcjonizm to straszna choroba.
Ale kapitalistycznemu patriarchatowi tylko w to graj. Chodzi o to, żeby ludzie, a już zwłaszcza kobiety lub inne nieuprzywilejowane grupy pracowały za dziesięciu, najlepiej za darmo albo półdarmo i nie odrywały się od swoich obowiązków. Inaczej spoczęłyby na laurach i się rozleniwiły. Ile razy można powtarzać, że czas to pieniądz? W końcu nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go. Gonisz, łapiesz, oddajesz komuś nad sobą i lecisz dalej.
Rewolucyjna radość
Zatem gdy obserwuję dziś mobilizację społeczną, wysoką frekwencję wśród młodych, aktywizację obywatelską kobiet i jednocześnie słyszę, że mam czegoś nie czuć, bo może baby i głosowały, ale głównie na PiS, a poza tym przyjdzie lib Tusk i nas zje, zalewa mnie wkurw. Potrzebujemy małych, nawet symbolicznych zwycięstw, by mieć siłę żyć, pracować i bić się o lepszy świat dalej. Bo wygrana opozycji, progres społeczny i wszystko, co za tym idzie, nie są i nigdy nie były zasługą Tuska, Kosiniaka-Kamysza czy Zandberga.
czytaj także
To owoc pracy całych społeczności, ruchów i organizacji, które walczą z systemem na wszelkie możliwe sposoby przez cały rok – nie tylko w czasie kampanii wyborczej. Jeśli teraz chcecie wmówić aktywistkom, działaczom społecznym, osobom krytykującym status quo, patrzącym politykom na ręce, narażającym się na niewygody i ryzyka, powtarzającym hasła o prawdziwych zmianach, a nie kosmetycznych, i reszcie obywatelek zmęczonych wyborami, że gówno się zmieni, a one nie mają prawa otwierać szampana, to proszę, zamilknijcie na chwilę. Dajcie sobie odrobinę radości i relaksu, które w tym zmuszającym nas do ciągłej produktywności świecie mogą być naprawdę rewolucyjne.
No i wiecie, jeśli Tusk faktycznie zostanie premierem, to wtedy wreszcie będzie można rozliczać go z każdego ruchu i odsądzać od czci i wiary, bez zrzędzenia nad głową, że zaszkodzimy opozycji. Ja tam już się cieszę.