Lewica mniej potrzebuje dziś polityków, a bardziej – kaznodziei, charyzmatycznych głosicieli dobrej nowiny. Bo tylko wielka i spójna narracja ma szansę przyciągnąć do niej nowych wyborców. Zanim Lewica stworzy lepszy świat, musi im go przekonująco opowiedzieć.
Lewica ma problem. A nawet dwa.
Po pierwsze, mimo aspiracji do reprezentowania większości klasy ludowej Lewica nie obejdzie się w Polsce bez poparcia wyborców, których sama za lewicowych nie uważa. Mowa oczywiście o relatywnie majętnych ludziach z dużych miast, wyborcach z klasy średniej, a więc tych, którzy czasem głosują na Lewicę, ponieważ w Polsce nie ma partii, która byłaby konsekwentnie liberalna tak w kwestiach obyczajowych, jak i gospodarczych.
Wbrew rojeniom lewicowej bańki w internecie bez tej grupy Lewica nie stanie się ugrupowaniem pierwszego szeregu. Bo zamożne mieszczaństwo, choć stanowi grupę względnie nieliczną, jest nadreprezentowane w ośrodkach opiniotwórczych – i to przedstawiciele tej klasy zwykle tworzą największe media. Lewica musi więc walczyć o sympatię wyborców, których sympatii zdobywać nie za bardzo chce i w których (egoistycznie, bo nie pragmatycznie rozumianym) interesie nie do końca jest głosowanie na Lewicę.
Sądzę jednak, że potrzeba ludzi do życia w państwie sprawiedliwym, które nie porzuca ludzi uboższych lub chorych, może skłonić część tych wyborców do głosowania wbrew swoim prosto rozumianym interesom. Dobrze zaprezentowana wizja działającego państwa mogłaby ich zachęcić do głosowania na partię, która nie ukrywa chęci podniesienia podatków.
czytaj także
Po drugie, Prawo i Sprawiedliwość rozbudowuje system redystrybucji w stopniu niespotykanym w III RP. Rządząca partia nie musi się przejmować opinią wielkomiejskich medialnych elit, bo przez lata tworzyła własne. Proponowane przez PiS rozwiązania służą oczywiście interesom ich obecnego elektoratu. A jest to właśnie ten elektorat, który w mokrych snach marzy się Lewicy: ludzie mniej zamożni, żyjący w mniejszych miastach.
Lewica ma więc poważny problem: zabiega o elektorat, któremu służy socjalna polityka PiS, a jednocześnie musi z lewej strony krytykować Prawo i Sprawiedliwość, przez niektórych określane w Polsce jako wręcz „socjalistyczne”. Dlatego Lewica nie powinna dać się zepchnąć w licytowanie się z PiS-em na obietnice wewnątrz tego samego modelu redystrybucji. Koalicja lewicowa potrzebuje innego, konkurencyjnego schematu wyrównywania szans i likwidacji ubóstwa. Takiego, który będzie przynajmniej tak samo skuteczny jak pisowski, jednocześnie będąc możliwym do zaakceptowania przez lewicowo-liberalny elektorat.
Zacznijmy od scharakteryzowania modelu państwa Jarosława Kaczyńskiego. Zgadzam się tutaj z Piotrem Wójcikiem: propozycje socjalne PiS-u (przynajmniej niektóre) to de facto kapitulacja państwa opiekuńczego. To dopłacanie do kredytu zamiast budowania tanich mieszkań na wynajem. To dawanie 500 złotych na dziecko bez podwyższania jakości edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej. To łatanie dziur polskiego modelu zamiast gruntownej reformy polityki społecznej. W państwie PiS wielodzietna rodzina z prowincji dostanie pieniądze podnoszące jej jakość życia, ale nie dostanie sprawnej kolei, która znacząco zwiększyłaby szanse na to, że dzieci wyjadą na studia. Zamiast zapewnić usługi publiczne na europejskim poziomie, rząd daje pieniądze, które obywatele mogą wydać u prywatnego dostarczyciela tych usług.
PiS próbował przełamać tę logikę. Program tanich mieszkań na wynajem upadł, bo opór skostniałych instytucji okazał się zbyt duży. Mówił o tym Jarosław Kaczyński w niedawnym wywiadzie w tygodniku „Sieci”. Słowa prezesa Prawa i Sprawiedliwości wskazują, że po ewentualnym dojściu do władzy Lewica nie uniknie wyzwania przypominającego kopanie się z koniem. Tym, jak wyjść z tego starcia cało, Lewica jednak będzie miała czas się martwić, gdy dojście do władzy stanie się realne.
Pomożemy wam się zadłużyć, czyli prawicowy rząd kapituluje w sprawie mieszkań
czytaj także
Rozsądne wydaje się stwierdzenie, że proponowany przez Lewicę model redystrybucji musi być zaprojektowany tak, by oprócz najbiedniejszych skorzystało na nim również mieszczaństwo. To samo, które bezpośrednie transfery gotówkowe do potrzebujących uznaje za wulgarne i określa mianem „rozdawnictwa”. Jak wywikłać się z tej sprzeczności?
Proponując system oparty na silnych instytucjach i skutecznych programach socjalnych. Instytucjach zapewniających godne zarobki nauczycielkom i pielęgniarkom, podwyższające jakość usług publicznych. Nie chodzi jednak o suchy zbiór postulatów, które punktowo charakteryzują problemy państwa i w punktach proponują ich rozwiązanie, ale o stworzenie zupełnie nowej opowieści o państwie, w którym będzie się chciało żyć. O państwie przede wszystkim godnym zaufania. To musi być opowieść o kraju, który diagnozuje, a następnie rozwiązuje nieufność wobec władzy opisaną przez Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego w raporcie Koniec hegemonii 500 plus. O państwie, które przełamuje polski imposybilizm.
Silne instytucje i usługi publiczne to coś, na czym skorzysta również wrogo nastawiona do redystrybucji część elektoratu Lewicy. Nawet jeśli zaczną płacić wyższe podatki, to jakość ich życia się poprawi. Zamiast płacić za prywatną szkołę, będą mogli posłać dziecko do publicznej, równie dobrej. Zamiast kupować pakiet w Medicoverze – dorzucić się do budowy państwa, które zapewni im wszystkie usługi medyczne na wysokim poziomie.
Jednak nie wszystkie walory sprawnego państwa opiekuńczego można łatwo przeliczyć na złotówki w portfelu. Kwota, którą zgodzimy się miesięcznie poświęcić w zamian na przykład za czystsze powietrze, jest niezwykle trudna (o ile w ogóle możliwa) do racjonalnego oszacowania. W tej sytuacji stopień gotowości do takiego „poświęcenia” zależy od arbitralnej i prawdopodobnie nieświadomej decyzji wyborcy. Tym będzie wyższa, im bardziej uwierzymy w sprawność i wiarygodność rządzącej partii. W ten sposób, oferując wiarygodną opowieść, Lewica może potencjalnie zagarnąć wyborców mainstreamu.
Matyja: Rząd, którego ambicją są lepsze szpitale i szkoły, to nośna alternatywa dla obecnego
czytaj także
Narzucanie narracji nie może być minimalistyczne. Narracja musi być wielka. Lewica musi dziś zaproponować gruntowną reformę państwa. Reformę, która stanie w kontraście do proponowanych przez poprzednie władze III RP poprawek w nurcie „kapitalizmu łatania”, a opierających się na krastewowskiej imitacji wybranych działających rozwiązań z Zachodu i łączeniu ich w niejednorodną papkę, wskutek czego, jak opisuje to jeden z autorów terminu patchwork capitalism Adam Czerniak, otrzymujemy gospodarkę przypominającą polską drogę powiatową z lat 2000.
Poza potrzebą zerwania z prowizorką istnieje również zaleta polityczna. Wielka i spójna narracja jako jedyna ma szansę przyciągnąć nowych wyborców. Ruchy pozorowane, kroczek w lewo, kroczek w prawo, to działania programowo-wizerunkowe dobre dla partii z 40 proc. poparcia i zapleczem medialnym – pozwalają dotrzeć do konkretnych, niewielkich grup wyborców, które mogą się okazać kluczowe dla wyników wyborów. Lewica, żeby się politycznie liczyć (nie jako potencjalny mniejszy koalicjant), musi podwoić lub potroić swój elektorat. Z tego wniosek, że skuteczna narracja Lewicy będzie albo wielka, albo żadna.
czytaj także
To prowadzi mnie do wniosku, że Lewica mniej potrzebuje dziś polityków, a bardziej – kaznodziei. Nie chodzi o radykalnych w formie i treści ideologów myśli marksistowsko-leninowskiej. Lewica potrzebuje charyzmatycznych głosicieli dobrej nowiny. Dynamicznych ludzi, którym społeczeństwo uwierzy, że swoją energię potrafią przekuć w rewolucję. Nie krwawą, ale instytucjonalną, która wykuje Polskę na nowo. Zamiast wypełniać coroczne dziury, zerwie stary beton, przetopi (czy co tam się robi z betonem) i wyleje na nowo.
Lewica potrzebuje programu swojej własnej, lepszej IV RP.
**
Kastor Kużelewski – student filozofii i członek zespołu Krytyki Politycznej.