Szybko okazało się, że 3000 zł za małe dwupokojowe mieszkanie poza centrum Warszawy to kwota niemal nie do osiągnięcia. Przeglądałam kolejne oferty i byłam coraz bardziej załamana.
„Pani Maju, będę musiała podwyższyć cenę za wynajem. Wie pani, jak jest”.
Wiem, jak jest: inflacja, pandemia, wojna za wschodnią granicą. A teraz do tego wyższa cena za wynajem. Wiem aż za dobrze.
Mieszkałam w swojej kawalerce dokładnie przez rok. Ma dwadzieścia kilka metrów kwadratowych, więc dla jednej osoby jest idealna. Płaciłam 1600 zł plus 300 zł opłat. Całkiem niezłe ceny jak na Warszawę, szukałam jej tygodniami, by była najtańsza z możliwych. Mimo to i tak zjadała połowę mojej wypłaty.
czytaj także
Po podwyżce czynszu miałabym płacić ponad 2200 zł. Nie było mnie już na to stać – z psychoterapią i lekami to dla mnie zwyczajnie za dużo. Zdecydowaliśmy z bliską mi osobą, że zamieszkamy razem. Lubimy się, ale na wspólny wynajem zdecydowałam się głównie przez wzgląd na koszty.
Do tego potrzebowaliśmy jednak dodatkowego pokoju – pracujemy przede wszystkim zdalnie, a prowadzenie dwóch calli jednocześnie jest niemożliwe w jednym pomieszczeniu.
Bez zwierząt i bez dzieci. Ukraińcom dziękujemy
Odpaliłam OLX, Domiporta, Otodom, Morizon i jakieś inne portale – i zaczęłam szukać. Namiętnie, bez przerwy, obsesyjnie. Każde powiadomienie sprawdzałam od razu, przyklejona do komórki. Nie chciałam pominąć żadnej oferty, bo to mogłoby mnie kosztować zbyt wiele.
Wyznaczyliśmy sobie limit 3000 zł miesięcznie z opłatami – po 1500 zł na osobę. Tyle że gdy wpisałam taki limit w wyszukiwarkę, wyrzuciło mi mieszkania, które realnie kosztowały znacznie więcej. Kwota czasem była podawana z czynszem, a czasem bez; czasem z opłatami, a czasem bez. Zdarzało się, że z dodatkowymi 500 zł opłat, 800 zł czynszu i obowiązkowe 200 zł za garaż wychodziło nie 3000 zł, tylko 4500 zł – o 50 proc. więcej.
Ponieważ te koszty wyłaniały się dopiero po dokładnym zapoznaniu się z ofertą, a każdy wynajmujący inaczej podchodził do podawania ceny – nie dało się wpisać w wyszukiwarkę takiej kombinacji, która wyrzucałaby same mieszkania poniżej 3000 zł. Wchodziłam w każde ogłoszenie po kolei i szukałam ukrytych kosztów. Zawsze były, tyle że za każdym razem różne.
Zdarzało się, że pośrednik pisał: „Wielkie mieszkanie tuż przy metrze”, tymczasem mieszkanie było wielkie, bo miało doliczany do metrażu wielki balkon, a metro było 2 km od mieszkania.
Ceną przyciągały też inne ogłoszenia – wykwintnych, luksusowych apartamentów, które mieściły się w 2000 zł z opłatami. Historia była zawsze podobna: osoba z zagranicy chciała szybko je wynająć komuś odpowiedzialnemu. Komuś, kto ma pieniądze na już. By zdobyć apartament, wystarczy przelać pieniądze, a kluczyk będzie czekał w skrytce. Dość sprawnie nauczyłam się rozpoznawać te scamy.
Szybko okazało się, że 3000 zł za małe, dwupokojowe mieszkanie poza centrum Warszawy to stawka niemal nie do osiągnięcia. Przeglądałam kolejne oferty i byłam coraz bardziej załamana. „Ukraińcom dziękujemy” – pojawiało się w wielu z nich. „Bez zwierząt” – równie często. „Bez dzieci” – trochę rzadziej, ale zdarzało się, że właściciele pytali, czy mamy dzieci lub czy planujemy. „Rozumieją państwo, nie chcę potem musieć odnawiać ścian, gdy wszędzie będą ślady rączek”. „Psy potrafią tak bardzo niszczyć parkiet”. „Nie dyskryminuję nikogo, ale skąd mam wiedzieć, że Ukraińcy będą płacić? Uciekli przed wojną, nic tu nie mają, albo chcą wykorzystać naszą gościnność”. Nie wiem tylko, o jakiej gościnności mowa, kiedy co miesiąc dostawałoby się od „gości” kilka tysięcy za wynajem.
Szukanie dachu nad głową staje się drogą przez mękę. A to dopiero początek
czytaj także
Tymczasem idioci na Twitterze robią akcję #StopUkrainizacjiPolski, a rząd wymaga od kobiet rodzenia dzieci. „Gdzie są TE dzieci?”
Jak mamy rodzić dzieci, kiedy nie będziemy miały gdzie z nimi mieszkać, bo właściciele nie chcą śladów rączek na ścianach?
Piękny widok, nowoczesne umeblowanie i potworny fetor
Umawiam się na oglądanie kilku mieszkań. Pierwsze jest w złym stanie, nieodremontowane, ale blisko metra. 2700 zł za dwa malutkie pokoje, mikrokuchnię i mikrołazienkę.
W drugim mieszkaniu jest piękny widok, nowoczesne umeblowanie i potworny fetor. Nie da się w nim oddychać. Podejrzewam, że pod odnowionymi ścianami i za drogimi meblami znajduje się grzyb na ścianie. 3200 zł miesięcznie, bez negocjacji.
Trzecie mieszkanie jest ładne i zadbane, ale na dalekim Targówku. „Blisko metra” – informował właściciel na stronie. Tyle że ta stacja metra jeszcze nie została otwarta. 3000 zł miesięcznie.
Czwarte jest piękne: Mokotów, niesamowity widok z wielkiego balkonu, blisko metra. 3200 zł miesięcznie. Jestem zachwycona. „To jest to!” Decydujemy się niemal od razu. Kilka dni później podpisujemy umowę z właścicielem u notariusza. Wprawdzie tylko na pół roku, bo właściciel chce mieć możliwość wprowadzenia się w każdej chwili (pośredniczka uspokaja, że mówi tak od lat i nigdy nie robi), ale dzięki temu cena jest niższa. Tego samego dnia przelewam kwotę kaucji.
„Nie było tak źle” – myślę. Szykujemy się na przeprowadzkę, pakujemy rzeczy, planujemy całe to męczące przedsięwzięcie związane ze zmianą mieszkania.
Zerwanie umowy literami wyciętymi z gazety
Na dwa dni przed przeprowadzką właściciel informuje nas, że zrywa umowę, ponieważ kaucja poszła z mojego konta, a nie mojego współlokatora, który podpisał się pod umową notarialną (chociaż ja też byłam tam wpisana jako mieszkanka).
Zrobił to przez telefon. Następnego dnia dostaliśmy na maila wiadomość, która wyglądała jak współczesna poezja konceptualna. Jakby właściciel wycinał litery z gazety i składał je w kolaż, w którym przekazuje nam, że zrywa z nami umowę. Jak groźby w horrorach. Potem przesłał nam to jeszcze pocztą – na adres, który podaliśmy w umowie notarialnej jako adres do ewentualnej eksmisji.
czytaj także
Podpisaliśmy umowę na najem okazjonalny, bo właściciele nie chcą inaczej. To, co zrobił ten człowiek, było bezprawne – ale sprawa w sądzie nie zapewniłaby nam niestety mieszkania w kilka dni. A tyle nam zostało do wypowiedzenia umowy na moje stare mieszkanie. Zostałam więc bez mieszkania na dwa dni przed przeprowadzką. Odwołaliśmy się i zagroziliśmy sprawą w sądzie – ale to może trwać latami.
Zwłaszcza jeśli właściciel będzie nam odpowiadał wyciętymi literami z gazety.
Pośredniczka dosłownie płakała nam w telefon. Była wściekła. Dla niej to oznaczało brak wypłaty. Płaciła specjalnie za podróż do Warszawy, za opiekunkę dla dziecka i za wynajem lokum w trakcie oprowadzania ludzi po mieszkaniu. Wtopiła te pieniądze. Właściciel miał swoje fochy i nikogo nie chciał.
Mieliśmy tydzień do końca umowy w obecnym mieszkaniu, zaplanowaną przeprowadzkę za dwa dni i zero alternatyw. A do tego – codzienną pracę, co najmniej po osiem godzin dziennie, bo koniec miesiąca był bardzo intensywny.
Znów włączam aplikacje, odsiewam zaniżane kwoty i zwykłe oszustwa na ciocię z Ameryki, która musi znaleźć już teraz kogoś odpowiedniego.
Nie palimy, nie pijemy, nie mamy zwierząt ani dzieci, nie imprezujemy
W końcu znalazłam mieszkanie w samym centrum. 3200 zł. Gdy przyszliśmy je oglądać, musieliśmy stanąć w kolejce i poczekać chwilę, nim poprzedni chętni go nie obejrzą i nie dopytają o każdy szczegół. Przez drzwi wszystko było słychać (nie najlepszy znak dla nas jako przyszłych mieszkańców), więc gdy nadeszła nasza kolej, znaliśmy odpowiedź na większość pytań. Pokręciliśmy się trochę i zgodnie uznaliśmy: bierzemy. Było naprawdę super: nowe mieszkanie, duże łóżko, nawet piekarnik! Pośrednik zapewnił, że skontaktuje się z nami do jutra, gdy przedstawi właścicielowi wszystkich chętnych, a ten wybierze.
Polityka mieszkaniowa w Polsce to porażka. Zmieni się teraz albo nigdy
czytaj także
– Nie palimy, nie pijemy, nie mamy zwierząt ani dzieci, nie imprezujemy, stała praca, obowiązkowość, pracowitość, jesteśmy czyści – reklamowaliśmy się usilnie i desperacko. Czas nas przycisnął, trzeba było się starać.
A jednak nie dostaliśmy się.
– Przykro mi, właściciel wybrał po kolejności, a państwo byli drudzy.
Spóźniliśmy się 2 minuty, bo wejście do budynku było bardzo nieoczywiste, więc krążyliśmy wokół. Osoby po nas były z kolei wcześniej o 20 minut. Weszły na nasze miejsce. Żyją sobie teraz w tym pięknym mieszkaniu i pięknej lokalizacji, choć z drzwiami z tektury, przez które wszystko słychać.
Cała reszta musi szukać dalej.
Kto pierwszy, ten lepszy
Kolejne mieszkanie: Kabaty. Bardzo ładne, duże, dwa pokoje i kuchnia łączona z salonem. 3300 zł. Pośredniczka mieszkała niedaleko, więc przyjęła nas od ręki. Powiedziała, że to dla niej żaden problem, kilka minut drogi. Gdy przyszliśmy, wyprowadzali się poprzedni właściciele. Krótki small talk: dobrze im się mieszkało, a właścicielka najlepsza. Tylko co innego mieli mówić przy właścicielce, gdy podpisywali z nią dokumenty o stanie, w jakim zdają mieszkanie?
Obejrzeliśmy, ale cena jednak za wysoka, za daleko od metra, a dwa pokoje i salon to dla nas za wiele. Grzecznie odmówiliśmy. Pośredniczka była zła, że musiała wychodzić specjalnie na wizytę, na której nie wynajęła od razu mieszkania. Obecnie to rzadkość – nawet najmniej atrakcyjne klitki wynajmowane są od razu, a ludzie biorą, co jest, bez wybrzydzania.
Następne mieszkanie było na al. Stanów Zjednoczonych, 3000 zł. Brak metra, dojazd jednym autobusem spod bloku, daleka trasa do centrum. Lokalizacja nie najlepsza, ale mieszkanie świetne. Poprzedni właściciel mieszkał tu z dzieckiem i miał duży komfort, o czym sam nam opowiedział. Tuż po nas przyszli kolejni chętni, kolejka była spora. Zaoferowaliśmy, że wpłacimy kaucję już dziś, byle mieć to z głowy.
Znów się nie dostaliśmy. Znów to ci pierwsi, przed nami, dostali mieszkanie, bo właściciel wybrał przez kolejność. Ponoć. Chcieliśmy w to wierzyć, bo dlaczego ktoś miałby nie chcieć nas jako lokatorów?
W ostatniej chwili
Kolejnego dnia musiałam się wyprowadzić. Od tygodni siedziałam na pudełkach, w pokoju (czyli całym mieszkaniu, bo moje mieszkanie to jeden pokój) był rozpierdziel, jak to przy przeprowadzce. Problem w tym, że nie miałam gdzie się przeprowadzać. Uznałam, że będę koczować u znajomych. Leżałam w łóżku dzień przed przeprowadzką i zrezygnowana przeglądałam oferty, do części wysyłałam nocne wiadomości.
PiS nie umie budować mieszkań. A kto chce i umie? Lewica ma plan
czytaj także
O pierwszej w nocy zobaczyłam mieszkanie dosłownie naprzeciwko tego, w którym byłam, tyle że z dwoma pokojami. 2700 zł – bardzo dobra cena, bez dodatkowego czynszu. Dzwoniłam od rana, właściciel zaprosił mnie dosłownie od razu na obejrzenie mieszkania, skoro mamy tak blisko, a on mieszka na tym samym osiedlu. Ładne, zadbane, przytulne. I tanie (w porównaniu do innych, bo obiektywnie to przecież wciąż masa kasy). Od razu się zgodziliśmy i zaczęliśmy przeprowadzkę. Po nas było kilkanaście osób wpisanych na wizytę – właściciel wszystkie odwołał. – Spóźniliście się – informował przy nas przez telefon. Znaliśmy ten ból.
Na przeprowadzkę mieliśmy kilkanaście godzin noszenia bagaży w tę i z powrotem, z osiedla na osiedle. Gdy oddawałam w pośpiechu poprzednie mieszkanie właścicielce, po podpisaniu umowy o zdaniu mieszkania i oddaniu kaucji, od razu wpadła kolejna mieszkanka, by podpisać umowę wynajmu.
Pamiętam, jak w tamtym roku mieszkania o tej porze stały wolne, a pośrednicy zabijali się o mnie, wydzwaniali, czy już wybrałam, proponowali kolejne obniżki cen. To ja wybierałam. I było taniej.
A ja i tak mam wielki przywilej: mam 1350 zł miesięcznie, które mogę przeznaczyć na wynajem. Mam bliską osobę, z którą mogę mieszkać. Mam znajomych, u których w razie czego mogłabym przekimać. To wielkie przywileje – wiele osób ich nie ma.
Patowynajem w patokraju
Za kilka dni studenci masowo przyjadą do Warszawy, by rozpocząć nowe życie. Ceny pokoi w akademikach wzrosły – najdroższe kosztują prawie 1000 zł, ale w większości brakuje już miejsc. Podrożały całe mieszkania na wynajem, a za pokój w mieszkaniu dzielonym często z obcymi osobami trzeba dziś zapłacić niemal tyle, ile jeszcze niedawno kosztowało samodzielne wynajęcie kawalerki. W sierpniu, w porównaniu z analogicznym okresem ubiegłego roku, stawka za wynajem kawalerki w Warszawie wzrosła o 50 proc. W innych miastach akademickich i aglomeracjach jest niewiele lepiej.
Mnóstwo osób tylko przez to zrezygnowało z wymarzonych studiów – muszą zmienić kierunek, zrezygnować ze studiów stacjonarnych. Na mieszkanie ich nie stać często nawet wtedy, gdy pracują na pełny etat; gdy są najzdolniejszymi absolwentami, z pasją i talentem do dziedziny, którą mogłyby zgłębiać na studiach. Nie mogą.
O mieszkanie trudno singlom, skazanym na poszukiwanie współlokatorów. Pary zaczynające studia też nie zawsze mogą zamieszkać razem, bo ich na to nie stać – pozostaje im często dalsze mieszkanie z rodzicami. Osoby nie mogą zachodzić w ciążę, bo nie stać ich na dziecko, zwłaszcza że wynajmujący nie chcą mieć śladów rączek na ścianach.
Co najbardziej wpłynęło na polskie mieszkania: polityka, rynek czy instytucjonalny dryf?
czytaj także
Jak wynika z opublikowanej w tym tygodniu analizy PKO BP, na poprawę sytuacji w najbliższym czasie nie można liczyć. „Przy krótkookresowo ograniczonej podaży mieszkań na wynajem i dużym popycie prawdopodobnie stawki wynajmu dłużej pozostaną na wysokim poziomie” – czytamy w raporcie.
To efekt potrzeb mieszkaniowych uchodźców z Ukrainy, ale też brak zdolności kredytowej dla wielu osób po zaostrzeniu polityki banków i oczekiwanie wyższej stopy zwrotów przez inwestorów. Polityki mieszkaniowej nie da się naprawić z dnia na dzień, a wraz z pogarszającą się sytuacją gospodarczą, kryzysem energetycznym i rosnącą inflacją może być tylko gorzej. Nie widać zatem końca zjawiska, które odbiera możliwości studiowania, rozwoju, założenia rodziny, budowania związków i poczucia godności.