Zamiast budować nowe komitety, lepiej rozwijać, wzmacniać i reformować te, które mamy.
Po każdym wielkim uniesieniu społecznym pojawia się problem pod brzydkim tytułem „instytucjonalizacja”. Teraz też. Trzeba iść do przodu, ale samą masą już się nie da. Nie obejdzie się bez instytucji – czyli zorganizowanych form działania, bez tego, co symbolicznie nazywamy „notesem z telefonami” (w czasach Snapchata to oldskulowe określenie, ale ponoć oldskul dziś w modzie). Zarazem z wielu stron słychać głosy, że „trzeba coś nowego założyć”.
Naszym zdaniem niekoniecznie trzeba. Choć arogancja Grzegorza Schetyny (to my, „trzy zjednoczone partie”, zorganizowaliśmy protest!), Ryszard Petru namaszczający Ewę Kopacz na nową twarz opozycji czy niezliczone seksistowskie i protekcjonalne suchary rzucane ze sceny przez herosów kolejnych polskich rewolucji niespecjalnie pomagają zwolennikom negocjacji nowego ze starym. Niemniej, policzmy najpierw stare/nowe armaty i szable „instytucjonalne”. Bo mają tę zaletę, że są.
czytaj także
Wyspy czy demokratyczny archipelag
Po pierwsze, media. Przy wszelkich wadach „Gazety Wyborczej” czy radia Tok FM i „Tygodnika Powszechnego”, a także przy innych wadach/zaletach „Krytyki Politycznej” czy OKO.press (kogoś na pewno pomijamy, nieintencjonalnie) – to są właśnie te miejsca, wokół których można się gromadzić. Mają zasięgi i czytelników, kadry dziennikarzy i publicystów, kolejne „notesy z telefonami” w kieszeniach. I dużo otwartości na nowe ruchy i idee – u tych młodszych, bo to ich środowisko naturalne, u tych starszych, bo powagę sytuacji rozumieją od dawna, a niedostatek sił własnych – pokolenia Marca, KOR, Solidarności i transformacji – zaczynają powoli rozumieć.
Po drugie, organizacje i fora pozarządowe, od gigantów w rodzaju Kongresu Kobiet po specjalistów od jednej małej sprawy czy lokalnej wspólnoty. „Trzeciosektorowe” społeczeństwo obywatelskie, któremu nie bez podstaw zarzucano nieraz ślepotę na problemy kapitalizmu, technokratyzm i nadmiar biurokracji, przechodzi właśnie proces przyspieszonego upolitycznienia. I to nie tylko dlatego, że obecna władza uznała społeczników za wrogów. To zasługa zmiany pokoleniowej. Wniosła ona wrażliwość na kwestie nierówności i nowe rozumienia partycypacji. 30-parolatkowie z NGO-sów nie kupują już opowieści o tym, że państwo, rynek i zindywidualizowane społeczeństwo muszą sobie funkcjonować osobno. Jednocześnie organizacje pozarządowe zatrudniają nieraz ekspertów, badaczy społecznych, analityków, na jakich inaczej stać byłoby tylko wielkie partie i korporacje, a z pewnością nie oddolne i spontaniczne ruchy czy kampanie.
Społeczeństwo polityczne zastępuje społeczeństwo obywatelskie
czytaj także
Po trzecie, partia. W czasie protestów rewelacyjnie mobilizowały ludzi i Akcja Demokracja, i Ogólnopolski Strajk Kobiet, i KOD (to lista otwarta, niewyliczonych prosimy o wyrozumiałość). Jednak żadna z tych organizacji nie chce przekształcić się w partię, to znaczy strukturę, która pozwala na działalność polityczną w horyzoncie wyborczym. Partia – w miejsce ruchu jednej sprawy – to szeroki wachlarz tematów: od reakcji na wojnę w Syrii po miejsce geriatrii w sieci szpitali. A także pieniądze pewniejsze niż ze zrzutek przyjaciół. Znajomość procedur i takie wydawałoby się nieważne, a przecież w demokracji (medialnej) zasadnicze sprawy, jak umiejętność zwoływania i występowania na konferencjach prasowych czy umiejętność tworzenia komunikatów, które trafiają do różnych grup zwolenników.
Bardzo ważne jest w tej sytuacji pytanie o partię Razem. Naszym zdaniem, jedna z walk za chwilę rozegra się o to, czy Razem na pewno jest tym wehikułem, który pozwoli na ciągłość, systematyczność i skuteczność działań. Może jest, a może nie – ciekawym testem będzie reakcja na apel Razem o spotkanie środowisk nowej lewicy 2 września. Przez dwa lata istnienia Razemy udowodnili, że umieją istnieć. To trzeba docenić. Założyć partię, zdobyć dla niej pieniądze (subwencja) i stać się punktem odniesienia w debacie publicznej w kraju, gdzie domyślnie wszystko jest liberalno-prawicowe, to bardzo wiele.
A jednak oczekiwanie „czegoś nowego” – dotyczy według nas również partii Razem. Co to mogłoby być? Mocny transfer? Nowe osoby, które pokażą, że Razem jest otwarte wbrew – często niesprawiedliwej – opinii? Zaskakująca propozycja działania? Konkretna, rozpisana na dni, miesiące? Połączenie w koalicję? Z Inicjatywą Polską? Zielonymi?
Powtarzanie, że „długi marsz” i „działamy u podstaw” z pewnością już wyczerpało swój sens.
Do tej wyliczanki posiadanych szabel – mediów, NGO, inicjatyw obywatelskich i wreszcie struktur (około)partyjnych można dodać akademię; raczej jako zaplecze eksperckie, choć zalążki organizacji w rodzaju Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej czy Uniwersytetu Zaangażowanego dają nadzieję na wkład uczelni większy niż tylko zasoby ludzkie w postaci kilku błyskotliwych badaczy czy intelektualistów. Wreszcie, last but not least, środowiska kultury – te mniejsze, zgromadzone wokół lokalnych bibliotek, i te większe, które organizowały się np., gdy odbierano im kolejne teatry czy festiwale.
Kto obroni obrońców?
Wszyscy ci aktorzy grają dziś na wielu polach – praworządność i prawa człowieka, przejrzystość życia publicznego, dostęp do informacji, ochrona przed inwigilacją i represją, jakość edukacji, reprezentacja interesów różnych grup, zwłaszcza tych słabszych, ale też „dyplomacja równoległa”, czyli gra o miejsce i wizerunek Polski w Europie. Na tym się znają, w tym mają doświadczenie – i tak się składa, że na dokładnie tych samych polach i o te właśnie stawki toczy się w Polsce wielka gra o demokrację. Istniejące media, NGO, akademia i (choćby rachityczne) struktury partyjne są zbyt potężnym – istniejącym, wypróbowanym – narzędziem (a w każdym razie najlepszym, jakie mamy), by pominąć je w rachubach organizacji politycznej energii protestu.
One same z kolei – we własnym, oświeconym interesie – nie mogą stać z boku. Już wkrótce możemy się bowiem spodziewać, że po wymiarze sprawiedliwości, to właśnie one spotkają się z groźbą rozjechania przez państwowo-rządowy walec. W organizacje pozarządowe uderzy ustawa o Narodowym Instytucie Wolności, w media prywatne ustawa dekoncentracyjna, w uczelnie – plany ministra Gowina. Nasze „armaty i szable”, czyli narzędzia obrony demokracji, same będą wymagały obrony, a zatem – kolejnej mobilizacji obywateli w sprawach nie mniej ważnych, lecz nie tak spektakularnych jak obrona wymiaru sprawiedliwości.
Instytucje do renowacji
Jednak te instytucje muszą się zmienić. Żeby być narzędziem obywateli i zarazem wartością, której obywatele będą chcieli bronić, nie mogą pozostać takie, jakie są. Na szczęście wiele z nich porzuca tak częstą niegdyś, w wielu przypadkach obłudną retorykę obiektywizmu (media), apolityczności (NGO) czy niezaangażowania (uniwersytet). Istniejące instytucje rodem z III RP mają potencjał komunikacji z ludźmi; stoją za nimi wartości – często zaniedbywane i wypierane w latach transformacji – które można napełnić treścią.
Co to znaczy w praktyce? W czasie lipcowych protestów człowiekiem-instytucją, który dla protestujących był nie tylko symbolem walki o praworządność, ale jednocześnie ekspertem i reprezentantem państwa w jego niepartyjnym wydaniu stał się Rzecznik Praw Obywatelskich. Jeśli ktoś ze świata instytucji „wyszedł do ludzi”, przekroczył barierę między „starym, co umiera, a nowym, co dopiero się rodzi”, to z pewnością Adam Bodnar.
Sceptycy powiedzą, że to wyjątek potwierdzający regułę. Realiści, że z natury „bezpartyjny” Rzecznik może bronić państwa i resztek przyzwoitości, ale jego rolą nie może być artykulacja nowych tożsamości politycznych, a tym bardziej polityczna organizacja obywateli. Zgoda, bohatera nie da się sklonować. Odmładzający lifting liderów też nie wystarczy. Ale te instytucje, które dziś mamy, to nasz arsenał albo, by uniknąć wojennej metaforyki, karty w grze. Próbujmy łączyć ich moc, ułóżmy je w kilka rozdań, na długą rozgrywkę. Wiemy już przecież, że choćby największa energia społeczna sama nie zamieni się w siłę polityczną.
czytaj także
Pewien historyk rewolucji francuskiej napisał kiedyś: En temps de revolution tout ce qui est ancien est enemi – w czasie rewolucji wszystko, co stare, jest wrogiem. Trudno dziś jednak być pewnym, kto właściwie jest rewolucjonistą. Może więc zamiast dobijać to, co jeszcze jest, zróbmy z tego lepszy użytek? Odwracając formułę księcia Saliny z Geparda di Lampedusy: wiele trzeba zachować, żeby wszystko mogło się zmienić.