Kobiecie w Polsce nie wypada być wypoczętą.
3 października 2016 roku odczarowano w Polsce słowo „strajk”, dotychczas zarezerwowane dla protestujących górników przedstawianych w mediach jako roszczeniowa grupa zawodowa broniąca swoich przywilejów. Dla ogromnej większości pracownic i pracowników strajk był czymś nie do pomyślenia. Strajk kobiet i masowe protesty w całej Polsce sprawiły, że słowo to zyskało nowe znaczenie i zaczęło się kojarzyć pozytywnie. Od tego czasu mamy „strajk obywatelski”, „strajk rodziców” przeciwko reformie edukacji, a także ogólnopolski, a teraz międzynarodowy Strajk Kobiet jako organizację społeczną. Problem w tym, że to nowe, „fajne” znaczenie słowa strajk niewiele ma wspólnego z tym, czym strajk faktycznie jest. 3 października tak naprawdę przecież nie strajkowałyśmy – brałyśmy urlopy na żądanie, ustawiałyśmy z szefową grafik tak, żeby w poniedziałek pracowali mężczyźni, w bardziej elastycznych zawodach po prostu odpracowywałyśmy ten stracony dzień, pracując więcej w pozostałe dni tygodnia. Wiele z nas pracowało w ten dzień, a swój sprzeciw manifestowało czarnym strojem. Firmy i instytucje, w których pracujemy, często nie odczuły finansowych skutków strajku, chyba że sami właściciele decydowali o zamknięciu firmy. Nie był to zatem strajk w sensie ścisłym – nie doszło do zaprzestania pracy, którego skutki mają boleśnie dotknąć właścicieli zakładów pracy. A przecież strajk nie oznacza tylko tego, że jako pracownica w ramach protestu czegoś nie robię, ale też to, że owo coś pozostaje niezrobione.
czytaj także
Mamy w Polsce problem z pracą i prawami pracowniczymi. Wbrew pozorom nie sprowadza się on jedynie do nieprzestrzegania kodeksu pracy. Wyznajemy osobliwy kult pracy. Kto z nas nie słyszał polskiego biznesmena, który z dumą opowiada o tym, jak to pracuje 16 godzin na dobę, jak to się zarzyna i poświęca, jaki to stres i odpowiedzialność. Ma to oczywiście usprawiedliwić jego egoizm i niechęć do dzielenia się zyskami z prowadzonej firmy. Ta retoryka pojawia się jednak równie często w innej grupie: wśród nas, kobiet. I nic dziwnego, skoro tak często pracujemy na kilka etatów (co najmniej jeden bezpłatny czeka na nas w domu). Nie dość, że patriarchalne normy każą nam poświęcać się dla rodziny, sprawiać, żeby wszyscy wokół byli zadowoleni i jeszcze do tego „ładnie wyglądać”, to jeszcze szczycimy się tym, że pracujemy na okrągło bez odpoczynku. Ostatnio spotkałam się z przyjaciółkami, styranymi pracą sześć dni w tygodniu, dziećmi, problemami, i w zasadzie wstydziłam się przyznać, że jestem wypoczęta. No bo to przecież znaczy, że coś robię źle. Kobiecie w Polsce nie wypada być wypoczętą.
Mamy w Polsce problem z pracą i prawami pracowniczymi. Wbrew pozorom nie sprowadza się on jedynie do nieprzestrzegania kodeksu pracy.
Pracowanie na okrągło dotyczy też aktywizmu społecznego. To często ten trzeci etat, który dokłada się do pracy zawodowej i domowej. Jako aktywistki często powtarzamy ten sam model – poświęcamy się, zarywamy wieczory, stresujemy się, że coś pójdzie nie tak. Paradoksalnie, to właśnie przed 8 marca jako działaczki mamy najwięcej pracy. Przygotowujemy manify, debaty, malujemy transparenty… Cała ta praca jest bezcenna i prawdziwie bohaterska, zwłaszcza w naszym konserwatywnym społeczeństwie. Kiedy jednak patrzę na moje koleżanki, to czasem zastanawiam się, czy nie dajemy czasem z siebie zbyt wiele? Czy dzisiejszy stres i „kocioł” przygotowań nie staną się jutro bezsennością, a pojutrze depresją? Czy niektóre z nas nie płacą zbyt wysokiej ceny? Czasem mam wrażenie, że walcząc o swoje prawa, zapominamy o tym najbardziej podstawowym prawie – prawie do odpoczynku. Przecież jedną z podstaw ruchu robotniczego była od zawsze walka o ograniczenie czasu pracy. Dzisiaj, w dobie automatyzacji, walczymy o dalsze skracanie dnia pracy, ale daleko nam nawet do tego najstarszego postulatu: „8 godzin pracy, 8 godzin snu, 8 godzin odpoczynku”.
Ile, tak szczerze, z tych ośmiu godzin odpoczynku przeznaczamy naprawdę na siebie? Oczywiście, zaangażowanie społeczne wymaga poświęcenia części naszego osobistego czasu, ale nie może pochłaniać go w całości. Często słyszę głosy moich koleżanek, że to łatwo powiedzieć, ale „jeśli ja czegoś nie zrobię, to nie będzie zrobione”. To prawda, wiele jest zrobione tylko dlatego, że jakaś kobieta poświęca w całości swój czas odpoczynku.
Kobiecie w Polsce nie wypada być wypoczętą.
Oczywiście nie chodzi mi o to, żebyśmy teraz rzuciły wszystko i oddały się słodkiej bezczynności. Ale może warto spróbować robić 10% mniej? Ze swojego czasu pracy odjąć te kilka godzin tygodniowo i poświęcić ten czas dla siebie. Na film, książkę, spacer czy sport, ale nie dlatego, że powinnyśmy być wykształcone i wysportowane, tylko dlatego, że akurat mamy ochotę. Bez planowania i bez wyrzutów sumienia. I tak, taki strajk kobiet sprawi, że te 10% rzeczy często pozostanie niezrobione. Jakiś projekt nie będzie dopięty na ostatni guzik, jakiś kurz poleży tydzień dłużej za kanapą, a jakieś dziecko zje na obiad zupę z torebki. Przy okazji okaże się, jak często niesprawiedliwie dzielimy się pracą i jak bardzo potrzebujemy większej równości. 90% i tak będzie zrobione, a my nie będziemy składać ofiar z ludzi. Dlatego życzę wszystkim kobietom codziennego strajkowania, prawdziwego czasu dla siebie i prawdziwej solidarności, która nie pozwoli nam patrzeć bezczynnie jak nasze koleżanki się zapracowują – jako pracownice, jako matki, czy jako aktywistki.