Kraj

Spór o ustawę 2.0 – o co toczy się gra?

Protest na Uniwersytecie w Białymstoku. Fot. FB Kamil Mrozowicz

Poza sporem o kształt uniwersytetu i sens uprawiania nauki w grę wchodzi tu spór o wizję społeczeństwa.

Sprawa „reformy Gowina”, której rozstrzygnięcie chwilowo zawieszono, ukazała jak w soczewce nie tylko podziały w środowisku akademickim, ale także ogólniejsze spory ideowe, tym bardziej ciekawe, że niepokrywające się ze standardowymi kłótniami polityczno-partyjnymi. Poza sporem o kształt uniwersytetu i sens uprawiania nauki w grę wchodzi tu spór o wizję społeczeństwa. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro uniwersytet jest obrazem społecznego otoczenia, a ludzie z nim związani, często nawet studenci, są „zawodowymi inteligentami”, którzy nieraz czują się powołani do wymyślania ogólnych strategii i idei społecznych. Dotyczy to zwłaszcza przedstawicieli szeroko rozumianych nauk humanistycznych, ale nie tylko, bo również „ścisłowcy” i reprezentanci nauk technicznych od generalnych wizji nie stronią.

Walka o uniwersytet się nie kończy!

Spory o „ustawę 2.0” toczą się już długo, korzeniami sięgając sporów o tzw. reformy Kudryckiej z lat 2009-2012. Początkowo dość niemrawe, słyszalne tylko na zapleczu oficjalnych konsultacji, które minister Gowin prowadził de facto z wybranymi „interesariuszami”, wybuchły z całą mocą dzięki protestom grupy pracowników i studentów. Najpierw doszło do nich na UW (strajk okupacyjny) i Uniwersytecie w Białymstoku (manifestacje pod patronatem związków zawodowych), stopniowo zaś rozlewały się na inne uczelnie i angażowały coraz większą część środowiska akademickiego. Dłużej nie można było udawać, że projekt ustawy jest nie kontrowersyjny i cieszy się „powszechnym poparciem”. Również osoby, które wcześniej sprawą się interesowały marginalnie lub wcale, zostały zmuszone do choćby pobieżnego zapoznania się z projektem i określenia swojego doń stosunku. O „reformie Gowina” wreszcie zaczęto mówić, pisać i dyskutować w mediach, przynajmniej tych poważniejszych. Gorące dyskusje toczyły się w sieci, zwłaszcza na FB. Myślę, że wszystkim to dobrze zrobiło. Nie tylko o samej ustawie, ale i o sobie nawzajem, o swoich poglądach na uniwersytet, naukę, kształcenie, a pośrednio na wiele innych rzeczy, wiemy dziś nieporównanie więcej niż jeszcze parę miesięcy wcześniej.

Korzystając z odroczenia ostatecznego głosowania nad ustawą w Sejmie i chwili oddechu i dystansu, jaki ono umożliwia, można pokusić się o robocze podsumowanie najważniejszych osi i stawek sporów.

Centra kontra peryferia

Jedną z najważniejszych osi organizujących wszystkie te dyskusje jest spór o relacje między naukowym i edukacyjnym centrum a „prowincjami”. Nawet pobieżna lektura projektu ustawy, zwłaszcza w jego wyjściowej postaci, nie pozostawia złudzeń, że intencją ustawodawcy jest podział polskich uczelni publicznych, w tym uniwersytetów, na różne kategorie. Mają to być uniwersytety badawcze (za czasów minister Kudryckiej mówiło się o „flagowych”), w których prowadziłoby się poważne badania i które miałyby wszystkie uprawnienia, a także lepsze finansowanie z budżetu państwa; dalej, uczelnie badawczo-dydaktyczne, które miałyby niektóre uprawnienia (do prowadzenia studiów magisterskich o profilu ogólnoakademickim, a nawet do doktoryzowania w niektórych dyscyplinach); wreszcie te dydaktyczne, których zadaniem byłoby przede wszystkim kształcenie na potrzeby lokalnych rynków pracy.

2.0 po polsku, czyli jak rzeczywistość przerosła ustawę

Na pierwszy rzut oka w takim podziale nie ma nic zdrożnego. Można zgodzić się z ogólnym postulatem, że uczelnie powinny być różnorodne i pełnić różne „misje”. Jest w końcu faktem, że nie we wszystkich uniwersytetach (poprzestańmy na tej kategorii uczelni) prowadzi się równie wartościowe badania. W tej sytuacji wydaje się więc racjonalne, że przy ograniczonej (i to jak!) puli środków finansowanie badań należy lepiej skanalizować czy „sfokusować”, kierując gros owych środków tam, gdzie są największe szanse na wysoką jakość. Jest również faktem, że dzisiejszy rynek pracy w Polsce nie potrzebuje wielu doktorów ani nawet magistrów wykształconych w „niepraktycznych” dziedzinach i dyscyplinach. Znowu, wydaje się racjonalne, aby także większość dotychczasowych uniwersytetów zajęła się raczej kształceniem praktycznym niż uprawianiem średniej jakości badań i produkowaniem absolwentów nieprzydatnych ani poważnej nauce, ani gospodarce.

Już na drugi rzut oka ta racjonalność okazuje się jednak wątpliwa. Wymuszając centralizację tzw. poważnej nauki, oznacza ona marnotrawienie rozproszonego potencjału naukowego, bo nie wszyscy, nawet najlepsi badacze z prowincji przeniosą się do centrum, a dla swoich macierzystych uczelni przestaną mieć istotne znaczenie. Do tego dochodzi ograniczenie oferty dydaktycznej w mniejszych uniwersytetach, ograniczenie możliwości ciekawej pracy i zawodowego awansu dla zatrudnionych tam akademików, ostatecznie – o czym wielokrotnie mówiono i pisano – degradację mniejszych ośrodków i pogłębienie podziału na Polskę A i Polskę B. No i kona z rzędem temu, kto potrafi określić, na czym polegają „potrzeby regionalnego rynku pracy”!

Mówić, że o status poważnego uniwersytetu, cieszącego się wszystkimi uprawnieniami i lepszym finansowaniem, będą mogły ubiegać się wszystkie uczelnie na równych prawach to czcza propaganda. Jest oczywiste (nie trzeba tu szczególnie krytycznego myślenia ani szczególnej podejrzliwości), że faworytami w wyścigu będą ci, którzy już są najwięksi i najsilniejsi. Kto ma dużo, temu zostanie dodane, kto ma mało, temu zostanie odebrane…

W trakcie dyskusji o projekcie reformy konflikt między obrońcami „centrum” i centralizacji a obrońcami prowincji i decentralizacji wybrzmiał bardzo mocno. Uderzało przy tym lekceważenie, a nawet pogarda, z jaką zwolennikom ustawy, a zarazem – cóż za zbieg okoliczności – przedstawicielom największych ośrodków zdarzało się mówić o tych mniejszych Cóż oni tam mogą ciekawego i ważnego dla nauki robić w tym „Pcimiu Dolnym” (Opolu, Rzeszowie, Szczecinie, Białymstoku…)? Skoro w większości dyscyplin nie potrafią uzyskać odpowiednio wysokiej kategorii, niech się lepiej przekształcą w szkoły praktyczno-zawodowe. Oponenci przywoływali z kolei ideę zrównoważonego rozwoju (w opozycji do modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego), kulturotwórczą rolę regionalnych uniwersytetów, a nawet ich znaczenie dla utrzymania i rozwoju miejsc pracy. Sama podkreśliłabym groźbę zmarnotrawienia zebranego już w tych ośrodkach kapitału intelektualnego i przekreślenia sensu czynionych tu w ostatnich dziesięcioleciach inwestycji infrastrukturalnych (nowe budynki, laboratoria, sprzęt), instytucjonalnych (zdobywanie uprawnień doktorskich i habilitacyjnych, otwieranie nowych kierunków studiów), wreszcie ludzkich (zdobywanie przez kolejnych pracowników stopni i tytułów naukowych, zatrudnianie – na miarę finansowych możliwości – nowych, z reguły młodych osób).

Weźmy przykład Uniwersytetu w Białymstoku. Jako samodzielny uniwersytet istnieje raptem od 20 lat, chociaż od 1968 roku funkcjonował jako Filia Uniwersytetu Warszawskiego. Kadrę ściągał z całej Polski, głównie z Warszawy (do dziś pracuje tu sporo dojeżdżających warszawiaków)., ale i z Krakowa, Poznania, Wrocławia… Ponieważ w punkcie wyjścia nie miał żadnych uprawnień doktorskich, nie mówiąc o habilitacyjnych, pracownicy przez wiele lat zdobywali stopnie i tytuły naukowe w dużych polskich uniwersytetach albo instytutach PAN. Nie ma więc mowy o żadnym wsobnym, prowincjonalnym chowie, o żadnym „samoreprodukowaniu się prowincjonalnych uczonych” pozbawionych kontaktów z innymi uczelniami i ze światem (jak to sobie niektórzy wyobrażają). Z czasem, w ciągu 20 lat, UwB dopracował się własnych uprawnień doktorskich w wielu dyscyplinach, a w niektórych nawet habilitacyjnych. Nie za nic przecież, lecz za to, że rozwijał kadrę, poddając się ocenie i decyzjom Centralnej Komisji ds. stopni i tytułów naukowych.

Sierakowski: Ten strajk to najlepsza rada

Mimo wszystko w porównaniu z UW, UJ czy UAM średni dorobek pracowników mierzony kryteriami parametrycznymi jest tu mniejszy, zatem i szanse na wysoką kategorię uczelni, a co za tym idzie – utrzymanie dotychczasowych uprawnień – mniejsze. W ostatniej parametryzacji tylko trzy wydziały UwB – z łącznie dziewięciu – otrzymały kategorię A, pozostałe B, co nie jest złym wynikiem, ale co budzi jednak obawy. Tym bardziej, że przyszła parametryzacja ma się opierać na innych i znacznie bardziej restrykcyjnych kryteriach. W sumie, realistycznie rzecz biorąc, w konkurencji z największymi polskimi uniwersytetami UwB ma niewielkie szanse na utrzymanie pozycji „poważnego uniwersytetu”, a znacznie większe na degradację. Po cóż więc przez 20 lat tak się starano, by tę uczelnię rozwinąć (w tym budując za unijne pieniądze nowy kampus)? Cały wysiłek, instytucjonalny i jednostkowy, może pójść na marne – i to ludzi bardzo słusznie niepokoi.

Nie ulega wątpliwości, że spór między „centralistami” i „decentralistami” lub „prowincjuszami” nie jest tylko sporem o kształt systemu nauki i szkolnictwa wyższego, ale i o ustrój społeczny w ogóle.

Technokraci kontra humaniści

Komplementarna wobec powyższej oś sporu przeciwstawia technokratów humanistom. Ten ostatni termin wypadałoby może wziąć w cudzysłów, bo chociaż wiele wskazuje na to, że „humanistami” byli głównie przedstawiciele nauk humanistycznych czy humanistyczno-społecznych, nie ma tu reguły: po stronie „humanistów” można bowiem znaleźć przedstawicieli nauk ścisłych, przyrodniczych i technicznych, zaś po stronie „technokratów” wcale licznych przedstawicieli nauk humanistycznych.

Podejście technokratyczne w tym sporze charakteryzują dwa przekonania: 1) że naukę i szkolnictwo można skutecznie naprawić metodami administracyjnymi, 2) że w nauce, a nawet w dydaktyce wszystko da się zobiektywizowac i policzyć. Są więc zwolennikami, a nawet entuzjastami zarówno zmian legislacyjno-organizacyjnych, jak i „ewaluacji parametrycznej”, restrykcyjnej listy punktowanych czasopism, prestiżowych wydawnictw, systemu grantowego itp. „Humaniści”, przeciwnie, uważają, że w nauce, o ile zakłada ona niezależne myślenie, osiągnięcia bywają niewymierne, zwłaszcza na krótką metę (jak okres ewaluacji), z kolei „punktoza” i „grantoza” zabijają niezależność i kreatywność, zamiast im służyć.

Reformator Gowin i jego tania montownia wiedzy

Nie sposób zaiste kwestionować potrzeby oceny dorobku naukowego poszczególnych osób i całych uczelni. Spór toczy się jednak o kryteria tej oceny. Czy miejsce publikacji (punktowane czasopismo z międzynarodowej bazy, prestiżowe wydawnictwo) może przesądzać o jej jakości? Czy zamiast lektury konkretnych publikacji i dyskusji wokół nich do oceny konkretnego pracownika, a pośrednio jego uczelni, wystarczy bibliometryczna wiedza o „impact faktorze” albo o „wskaźniku Hirscha”? „Humaniści” uważają to za absurdalne.

Również ten spór ma wymiar ogólnospołeczny, by nie rzec ogólnofilozoficzny. Punkty za publikacje to rodzaj waluty. O punkty można (a raczej nieuchronnie trzeba) walczyć tak samo, jak o inne gratyfikacje rynkowe. Ale także te polityczne, bo część gratyfikacji wiąże się zawsze z określoną koniunkturą polityczną i ideologiczną, lokalną lub globalną, to znaczy z lokalnym lub globalnym układem sił. Decyzja o tym, które czasopisma czy wydawnictwa są ważne, a które nieważne, podlega nieuchronnie rygorom zarówno rynku, jak polityki – tak samo jak decyzje dotyczące dowolnego biznesu. Można przyjąć, że taka jest smutna konieczność związana z samą naturą nowoczesnych społeczeństw – zarazem rynkowych i biurokratycznych. Ale co to na wspólnego z jakością badań i kształcenia? I, dalej, z jakością życia społecznego? Wydaje się, że bardzo niewiele. Stąd bunt „humanistów”.

Modernizatorzy kontra konserwatyści

W sporach o reformę starła się również frakcja konserwatywna z modernizacyjną. Przy czym sens zarówno konserwatyzmu, jak i „nowoczesności” jest tu bardzo ambiwalentny.

Konserwatystami w mocnym i „właściwym” sensie byli/są przede wszystkim niektórzy zwolennicy politycznej i ideologicznej prawicy. Możliwe, że część z nich jest szczerze zatroskana losem mniejszych uczelni i „zrównoważonym rozwojem”, przede wszystkim jednak deklarują oni przywiązanie do „tradycyjnego uniwersytetu” z mocną pozycją profesorów, tradycyjnymi hierarchiami i formami awansu oraz stosunkowo niezależnymi od rektora ciałami przedstawicielskimi (radami wydziałów). Są niechętni wiązaniu uczelni i nauki z biznesem, a bodaj jeszcze bardziej „umiędzynarodowieniu” rozumianemu jako konieczność bezpośredniego włączania się w światowy obieg naukowy, w szczególności zaś konieczności publikowania po angielsku.

Fotorelacja: Studenci protestują przeciwko Ustawie 2.0

Cała modernizacyjna lub, jeśli kto chce, „progresywna” kampania (której autorami byli między innymi Obywatele Nauki) zwalczała tak rozumiany konserwatyzm w imię mniej „feudalnych” stosunków na uczelniach, racjonalizmu oraz merytokratyzmu. Ani tytuł profesorski, ani troska o „polskość” nie są bowiem sensownymi kryteriami w ocenie znaczenia czyjejś pracy dla nauki. Wszyscy, młodzi i starzy, powinni być oceniani tylko zależnie od wkładu, jaki wnoszą od globalnej wiedzy. I znowu, na ogólnym poziomie trudno się z tym nie zgodzić. Diabeł wszelako tkwi w „operacyjnych” szczegółach.

Poza konserwatyzmem w wariancie mocnym lub „właściwym” istnieje rodzaj konserwatyzmu umiarkowanego i krytycznego, dobrze korespondującego z poglądami lewicy. Należałoby tu może mówić o „postępowym” rozczarowaniu „modernizmem”, jeśli nie o „postmodernizmie”. W każdym razie: o niechęci do modernizacji i racjonalizacji rozumianych w duchu globalnego kapitalizmu. Przywiązanie do „tradycyjnego uniwersytetu” jest tu względne: hierarchie naukowe nie stanowią wartości, choć problematyzuje się dewaluację stopni naukowych; zasadniczo akceptuje się umiędzynarodowienie, ale nie za cenę wymuszonego pisania o wszystkim po angielsku itp.

Przyjrzyjmy się bliżej sprawie języka. Skoro nauka jest uniwersalna, to i jej język powinien być najlepiej od razu uniwersalny czy globalny – powiadają modernizatorzy. Na to konserwatyści odpowiadają, że przynajmniej w przypadku niektórych nauk humanistycznych i społecznych nie ma to sensu, bywają one bowiem mocno zakorzenione w lokalnej historii, lokalnej problematyce społecznej, a wreszcie w samym języku. Te argumenty podnoszą na ogół historycy regionaliści, poloniści, a także prawnicy, pedagodzy i socjologowie. W przypadku filozofii można chyba z kolei mówić o podziale przebiegającym z grubsza wzdłuż linii dzielącej filozofów „analitycznych” od „kontynentalnych”, dla których angielski nigdy nie był językiem podstawowym (raczej niemiecki lub francuski).

W sporze tym chodzi jednak o coś znacznie więcej niż biegłość w takim czy innym języku obcym (lub brak biegłości w jakimkolwiek). Podstawowe pytanie, przynajmniej w szeroko rozumianej humanistyce, brzmi: po co i dla kogo się pisze? Czy tylko lub przede wszystkim dla tych, którzy gdziekolwiek na świecie mają podobne zainteresowania badawcze? Dla kolegów po fachu (a nawet ze ścisłej specjalizacji), recenzentów i gremiów przyznających granty? Czy naukowcy stanowią/powinni stanowić odrębną klasę lub kastę komunikującą się pierwotnie tylko ze sobą i ewentualnie w drugiej kolejności swoje myśli „popularyzującą” dla szerszego grona w rodzimym narzeczu? Tak twierdzą „modernizatorzy”. „Konserwatyści” za naturalną uważają zaś kolejność odwrotną. Podstawowym zadaniem nauki, zwłaszcza nauk humanistycznych i społecznych, jest z tej perspektywy komunikowanie się z własnym społeczeństwem (realistycznie|: z jego wykształconą i czytająca częścią) i ewentualnie, w drugim kroku, wchodzenie do „obiegu światowego”. Także, a nawet zwłaszcza wtedy, gdy ktoś zajmuje się krytycznym badaniem jakichś zagranicznych autorów i koncepcji, które w ten sposób wprowadza do polskiego „myślooobiegu”. Stajemy tu wprost przed pytaniem o społeczny sens nauki jako części kultury. Weźmy konkretny przykład: czy jeżeli Michał Bilewicz – wielki zwolennik modernizacji – będzie publikować wyniki swoich badań nad uprzedzeniami Polaków głównie po angielsku i w czasopismach „światowych”, będzie to miało większy czy mniejszy sens?

Innym postulatem „modernizatorów” jest obalenie „uczelnianego feudalizmu”, czemu miałaby służyć w szczególności likwidacja albo (jak w projekcie ustawy) nieobowiązkowość habilitacji. Habilitacja stanowi ponoć największą zaporę przed docenieniem młodych ludzi i największą ostoję „leśnych dziadków”, anachronicznych profesorów i doktorów habilitowanych, którzy sami w globalnej nauce słabo uczestniczą, o ile w ogóle, a utrudniają kariery młodym zdolnym. Nie wykluczam (choć mało to znam z własnej obserwacji i własnego doświadczenia), że taki mechanizm tu i ówdzie faktycznie działa, że „uczelniany feudalizm” bywa rzeczywiście krępujący, a nawet dotkliwy. Podejrzewam jednak, że dużo w tym również „czarnego PR”, bardzo dogodnego dla reformatorskich zapędów ministra Gowina, na dokładnie takiej samej zasadzie, na jakiej czarny PR dotyczący wymiaru sprawiedliwości posłużył jego rewolucyjnej reformie przez ministra Ziobro. Jest w tym wyrzekaniu na uczelniany feudalizm element walki pokoleń (raczej niż walki klas), którym protagoniści reformy umiejętnie pogrywają. Krytycy „feudalnego systemu” zapominają jednak o rzeczy dość podstawowej: nieobowiązkowość habilitacji oznacza, że kryteria zawodowego awansu w akademii staną się znacznie bardziej niż do tej pory dowolne. Kto ze stopniem doktora zostanie profesorem uczelnianym, a kto nie? .Kto ewentualnie zostanie „profesorem dydaktycznym”, któremu wolno będzie nie prowadzić żadnych badań? Komu wreszcie i jaka uczelnia zechce sfinansować przewód habilitacyjny albo profesorski? Pamiętajmy, że zwłaszcza tym mniejszym, „niebadawczym”, kompletnie nie będzie się to opłacać. Wiele zatem wskazuje na to, że „modernizacja” w tym punkcie oznacza w istocie zgodę na znacznie większą niż do tej pory arbitralność oceny pracownika i zwiększoną „prekarność” zatrudnienia zarówno pracowników starszych, jak młodszych.

I jeszcze taka uwaga: W dyskusjach nad sensem lub bezsensem habilitacji po stronie „modernizatorów” dość często padał argument, że nie stopnie naukowe się liczą, lecz dorobek. Wychodzi się turzy tym z dziwacznego założenia, że habilitacji nie uzyskiwało się za dorobek, lecz za nie wiadomo co (zapewne za „znajomości” w ramach „feudalnego układu”). Sama znam przypadki habilitacji wątpliwych, zresztą w obie strony (z wątpliwych powodów przyznanych lub nieprzyznanych), są to jednak w moim przekonaniu przypadki wyjątkowe, których uogólnianie nie ma sensu. Aby zmniejszyć ryzyko występowania takich wyjątków, należałoby raczej dopracować kryteria i procedurę, generalnie podnosząc poprzeczkę, ale też zwiększając transparentność. Tymczasem w projekcie ustawy poprzeczka wcale nie zostaje podniesiona, transparentnośc kryteriów i postępowania wcale się nie zwiększa, w zamian za to habilitacja staje się nieobowiązkowa. Nie jestem w stanie pojąć logiki takiej „racjonalizacji”.

Czy ludzie powinni mieć poczucie bezpieczeństwa w miejscu pracy, pokonując kolejne „szczeble kariery”? Jakie kryteria przy ocenie jakości ich pracy należy stosować, a także: na ile lokalne stosunki pracy i kryteria oceny muszą podlegać presji globalizacyjnej – to również problemy nie tylko wewnątrzuczelniane, lecz ogólnospołeczne. Jako umiarkowana i lewicowa konserwatystka nie uważam, aby pomysły „modernizatorów” szły w dobrą stronę. Prawdę mówiąc, sama ta modernizacja wydaje mi się osobliwie konserwatywna i zgoła przestarzała/ Operuje bowiem prostymi schematami i ma charakter w znakomitej mierze imitacyjny wobec rozwiązań, które rzekomo sprawdziły się gdzie indziej. Polecam w tej sytuacji modernizatorom zapoznanie się z protestami i krytyką, jakie ten rodzaj unowocześnienia od dłuższego już czasu budzi w innych krajach – tych samych, które polscy reformatorzy mają ambicję doścignąć.

Demokraci kontra autokraci

Ostatecznie wszystkie powyższe osie sporu (w dużej mierze nakładające się na siebie), zbiegają się i kulminują w sporze o demokrację: na uniwersytecie, a pośrednio o demokrację w ogóle.

Zacznijmy od osobliwego znaczenia, jakie w projekcie reformy nadano słowu „autonomia”. Oznacza tu ono zwiększenie uprawnień władz uczelni do decydowania o jej wewnętrznej strukturze, o jej „strategii”, polityce zatrudnienia, wynagrodzeniach, szczegółowych kryteriach oceny pracowników, awansu itp. Przez władze uczelni należy tu przy tym rozumieć samego rektora, wspieranego przez „radę uczelni”, która wedle pierwotnych założeń miała składać się w większości z osób spoza uczelni, a nawet wybierać rektora (po poprawkach może składać się w większości z pracowników uczelni i tylko wskazywać kandydatów na rektora). Autonomia równa się więc radykalnemu ograniczeniu roli ciał kolegialnych w zarządzaniu uczelnią (rad wydziałów, rad instytutów), a także związków zawodowych, nie mówiąc o szeregowych, w tym zwłaszcza młodszych pracownikach i studentach, których wpływ na funkcjonowanie uczelni i do tej pory był znikomy. Teoretycznie miałaby wzrosnąć rola senatu, ale pomijając fakt, że jest to z konieczności ciało bardzo elitarne, doświadczenie uczy, że – składając się z przedstawicieli najróżniejszych dyscyplin –jest to grono pozbawione wspólnych poglądów i interesów, skłonne zatem do biernego przyjmowania decyzji władzy wykonawczej i funkcjonujące z reguły jako „maszynka do głosowania”. W projekcie ustawy nie ma nic, co miałoby tej tendencji przeciwdziałać. W sumie zatem autonomia (a raczej „autonomia”) uczelni oznacza bezprecedensową centralizację uczelnianej władzy, czyli radykalne przeciwieństwo demokracji rozumianej jako samorządność.

Artystki i artyści, dołączajcie do protestu przeciwko Ustawie 2.0

Zwolennicy ustawy nie są tak ślepi, by tego nie dostrzegać, ale nie widzą w tym nic zdrożnego. Główne ich argumenty są dwa, a nawet trzy: 1) nauka z definicji nie jest demokratyczna, lecz merytokratyczna; 2) uczelniana samorządność, zwłaszcza samorządne wydziały, to w praktyce rządy uczelnianych (wydziałowych) „oligarchii”; 3) samorządne wydziały funkcjonują jak osobne folwarki, w których każdy broni tylko własnych interesów, co utrudnia zarządzanie uczelnią jako całością i funkcjonowanie uniwersytetu jako wspólnoty.

Przeciwnicy odpowiadają na to: 1) uniwersytet to nie tylko indywidualnie lub zespołowo uprawiana nauka (do tego parametrycznie oceniana!), lecz również kształcenie, obszar relacji społecznych i, de iure, szkoła krytycznego obywatelskiego myślenia; jeżeli uniwersytet nie będzie kuźnią idei i postaw demokratycznych, to takich postaw nie będzie w społeczeństwie wcale; 2) podleganie zcentralizowanej, niemal dyktatorskiej władzy w niczym nie jest lepsze, a w praktyce będzie najpewniej znacznie gorsze od podlegania „strukturom oligarchicznym”; co więcej, zależność indywidualnych karier i losu poszczególnych dyscyplin od centralnej władzy będzie wydatnie sprzyjać powstawaniu nowej i znacznie groźniejszej oligarchii, związanej z dostępem do ucha rektora oraz członków rady, którymi wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zwłaszcza w mniejszych uczelniach, będą przedstawiciele biznesu i polityki (cóż z tego, że aktualnie niezatrudnieni we władzach administracji rządowej lub samorządowej); 3) uniwersytet to nie przedsiębiorstwo i centralistyczne, menadżerskie zasady zarządzania rujnują tak potrzebny mu pluralizm, nie tworząc żadnej wspólnoty poza agregatem podległych i rywalizujących ze sobą jednostek.

Zarzuty zwolenników „autonomii à la Gowin” nie są pozbawione sensu, ale nawet pomijając to, że wyrastają z antydemokratycznych przekonań, opierają się na raczej naiwnej wierze, iż centralizacja uniwersyteckiej władzy (jak wszelkiej innej) będzie rzeczywiście funkcjonalna, wolna od patologii (takich jak upolitycznienie albo całkowite „ubiznesowienie” uczelni) i oparta na kryteriach merytorycznych. Grzeszą też osobliwym radykalizmem. Tam, gdzie do naprawy dotychczasowych ułomności w funkcjonowaniu jeszcze jako tako samorządnych uczelni potrzebny byłby skalpel, proponują antydemokratyczną, a nawet wprost autorytarną siekierę lub zgoła, jak ktoś to ujął, bombę atomową.

Czy sprzeczność między merytokracją i demokracją, między badawczą i edukacyjną funkcją uniwersytetu, jest rzeczywiście nieusuwalna? Czy samorządność wydziałów rzeczywiście musi oznaczać rządy wydziałowych oligarchii? I rozbijać spójność uniwersytetu jako całości? Z demokratycznej perspektywy takie podejście do problemu jest po prostu niemądre. Aby wyeliminować „oligarchię” vel „feudalne stosunki” na wydziałach, wystarczy zmodyfikować zasady wybierania rad wydziałów i ich skład. Można to uczynić zwiększając przede wszystkim udział młodszych pracowników naukowych i nie powołując do rad wszystkich doktorów habilitowanych czy profesorów, lecz organizując wybory w tej kategorii albo zgoła „wybory powszechne” spośród wszystkich pracowników wydziału, w tym administracyjnych, a także wśród studentów i doktorantów. Aby z kolei usunąć dysfunkcjonalność podziału na samorządne wydziały (np. istnienie takich samych lub bardzo podobnych kierunków studiów na różnych wydziałach albo trudność prowadzenia na wydziale X zajęć przez pracownika z wydziału Y), wystarczy dać rektorowi punktowe uprawnienia w takich sprawach zamiast dawać mu władzę quasi absolutną. Ale żeby w taki sposób myśleć o potrzebnej reformie, trzeba w ogóle uznawać, że demokracja, w tym uczelniana, jest wartością. Twórcom i zwolennikom reformy najwyraźniej tego uznania dla wartości demokratycznych brakuje. Nawet gdy nazywają się Obywatelami Nauki.

Podsumowanie

Dobrze się stało, że „reforma Gowina” nie przeszła w ciszy, lecz stała się okazją do ważnych dyskusji w „środowisku”, i to mających wymiar ogólnospołeczny. I dobrze się stało, że ostateczne głosowanie nad ustawą 2.0 zostało tymczasowo odłożone. W swoim obecnym kształcie, zresztą mało komu znanym, po serii poprawek (zbliżających się już do trzeciej setki) projekt ustawy nie zadowala nikogo, ani zwolenników, ani przeciwników reformy w jej pierwotnym kształcie. Dla jednych (zwolenników centralizacji, rozwiązań technokratycznych, „modernizatorów” i „autokratów”) została już zbyt „rozmiękczona”, zdaniem innych (zwolenników decentralizacji, „humanistów”, prawicowych lub lewicowych konserwatystów, a przede wszystkim „demokratów”) zachowuje wciąż za dużo ze swojej pierwotnej logiki. Skoro zatem już mało kto tę ustawę popiera, niechże zostanie solidarnie odrzucona. A potem już na spokojnie podyskutujmy, o co nam chodzi i czy między opozycyjnymi wizjami możliwy jest kompromis akceptowalny dla wszystkich. Zwłaszcza, że chodzi tu o coś więcej niż o samą naukę i sam uniwersytet.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij